– To moja handy – Sylwia złapała za torebkę. – Chyba message od prezesa. – Odczytała wiadomość. – Tak, jutro rano mamy meeting z firmą szkoleniową. Chcemy skorzystać z ich propozycji e – learningu. Wiecie, takie szkolenie przez Internet. Dziewczyny, taka jestem zabiegana, że nie wiem, czy nie zapomnę o własnym ślubie. A właśnie, z kim przyjdziecie? Będzie wspaniała zabawa, zejdzie się cała śmietanka wydawnicza, będzie paru dziennikarzy, spodziewamy się newsa w prasie. Chcecie zobaczyć sukienkę? Mam zdjęcia, Jerzy pstrykał mi fotki w salonie, żebym mogła się sama zobaczyć i zdecydować. Co myślicie o tej? Śliczna, prawda? I całkiem niedroga, cztery tysiące ze wszystkim, to znaczy z welonem i rękawiczkami… oho, chyba pizza. Ewciu, otworzysz?

„Tak jest, pani prezes” – pomyślałam. Lekko podminowana ruszyłam do drzwi. Jakiś ponury młokos wręczył mi pizzę i rachunek. Jasny gwint, nie mam pieniędzy, zresztą to Sylwia wyskoczyła z tą głupią pizzą, ale pójść teraz do niej i poprosić o pieniądze…? Wzdrygnęłam się na myśl o takim upokorzeniu. Znowu to samo! Myślałam o sympatycznym spotkaniu, na którym ujawnię w pełni moje nowe oblicze, a zamiast tego czuję, że ' poczucie własnej wartości zsiada mi się jak mleko, rozpuszcza jak płatek śniegu, znika jak wypłata. Poczułam przypływ gniewu.

– Sylwia, twoja pizza! – krzyknęłam w głąb mieszkania.

– Już zapłacona, tylko odbierz – usłyszałam zadowolony głos panny młodej.

Nie zwracałam uwagi na wyczekujące spojrzenia małolata. W jedną rękę wzięłam ciepły karton, w drugą torbę z colą, pod brodą umieściłam torebkę z sałatkami i nogą zamknęłam drzwi. Tak obładowana stanęłam przed lustrem. Popatrzyłam na swoje mizerne oblicze i bez przekonania powtórzyłam trzy razy: „Kocham siebie”. Zrobiłam zeza, wywaliłam język i uśmiechnęłam się w duchu na myśl, że mogłabym tak wejść do pokoju i zmierzyć się z wysublimowaną elegancją panny S., która w prezencie ślubnym dostaje porcelanowy serwis do kawy z osiemnastego wieku i wykupiony roczny abonament w najdroższej restauracji w Warszawie. Przypomniałam sobie postanowienie z artykułu jeden, paragraf dwa „o nieporównywaniu się”, ale zrozumiałam, że w obecności Sylwii, która epatuje bogactwem i wytwornością niczym francuska księżniczka, będę miała twardy orzech do zgryzienia.

Powoli weszłam do pokoju. Miśka rozlewała wino. Sylwia rozmawiała przez telefon, siedząc zgrabnie na parapecie i kręcąc na palcu lśniący kruczoczarny lok. Uśmiechnęła się, ukazując równiutki rząd śnieżnobiałych zębów i wskazała wzrokiem stół, jakbym była ćwierćinteligentem, którym trzeba pokierować, bo inaczej zostanie na środku pokoju z niesionym balastem na amen. Spojrzałam na jej wyjątkowo zgrabne łydki w nieskazitelnych rajstopach. Coraz wyraźniej czułam, jak moja psychika wypiera obraz ładnej, uśmiechniętej, atrakcyjnej Ewy Bielskiej, efekt sześciomiesięcznej wizualizacji, a na jej miejsce przemyca dojrzewającą trzynastolatkę: za chude nogi, idiotyczne okulary i trądzik. Poczułam też przypływ nienawiści do ukochanego swetra po dziadku, wyciągniętego prawie do kolan i przetartych dżinsów z frywolną łatką na pośladku, teraz pajacowatą i głupią.

Sylwia roześmiała się do słuchawki i powtórzyła kilkakrotnie: – Okej, jutro się spotykamy u stylistki, okej, okej, see you. – Wyłączyła telefon i z wdziękiem zeskoczyła na podłogę. Podniosła pokrywę pudełka i wciągnęła w płuca świeży zapach ciasta.

– Dziewczynki, zaczyna… – przerwała, bo znowu zadzwonił telefon. Tym razem był to Jerzyk, o czym nas powiadomiła bezgłośnym ruchem warg. Zaćwierkała do słuchawki: – Słucham, tygrysku – po czym pokazała, żebyśmy jadły bez niej, i wyszła z pokoju.

* * *

– Ty głupia jesteś jak nie powiem co! – ofuknęła mnie Miśka, gdy schowałam się w łazience, coraz bardziej ulegając napierającym kompleksom. Miałyśmy chwilę przerwy po tym, jak Sylwia rozpoczęła trzecią z rzędu rozmowę ze swoim prezesem. Po dwóch kieliszkach Chateau La Tour Blanche, ulubionego wina Sylwii, po których podniebienie ścierpło mi tak, że z tęsknotą pomyślałam o moim i Miśkowym półsłodkim za osiem pięćdziesiąt, uznałam, że mam dziś wyjątkowo silny psychiczny i niż. Kochana Miśka, która już nie raz towarzyszyła mi w takich stanach, znów przyszła mi z odsieczą.

– Już nie raz ci mówiłam i powtarzam: jest homo sapiens i homo yuppie, my należymy do pierwszego, Sylwia do drugiego gatunku, ale to nie znaczy, że nie możemy się dogadać. Czuję, że trzeba podbudować twoje nadwątlone ego. Czy mam ci wymienić twoje mocne strony?

Kiwnęłam głową.

– Oprócz tego, że jesteś głupia jak nie powiem co, to jesteś całkiem inteligentna, dowcipna, masz serce… i patrzysz w serce… – Miśka była już po dwóch kieliszkach. Spojrzała w lustro, wyszczerzyła zęby, przejechała językiem po siekaczach i nagle wypaliła: – Dość tego! Biorę sprawy w swoje ręce i obie was przywołam do porządku! – Złapała mnie za rękę i siłą wyciągnęła z łazienki.

Sylwia siedziała na sofie i skubała wystygłą pizzę.

– Sylwia, wyłączasz komórkę… bez dyskusji! – zareagowała na jej protestującą minę. – Ja nalewam wino, Ewa rozkłada ciastka. Nie rozchodzimy się, siedzimy i gadamy, musimy zmęczyć te dwie butelki. – Podniosła kieliszek. – Za zdrowie pięknych pań!

* * *

– Wy, dziewczyny, nie wiecie, jak to jest… – Sylwia chlipała w Miśkowy mankiet. Na stole stały opróżnione butelki, dopijałyśmy ostatni toast: za udane związki. -… Zawsze w dobrym nastroju, uśmiechnięta, rozluźniona, w amerykańskim stylu, grzeczna córeczka rodziców, grzeczna narzeczona…

Spojrzałam na Miśkę. Nie mogłam uwierzyć własnym uszom. Z ust Sylwii takie słowa? Miśka pokazała wzrokiem, żebym nic nie mówiła. Trzeba dać się dziewczynie wygadać.

– Ja wiem, że go kocham, ale… tak mi ten ślub zawrócił w głowie, tak mi zawirował… – Sylwia wyjęła chustkę i głośno wydmuchała nos. -… Ja bym chciała pracować w jego wydawnictwie, to takie ciekawe: poznawać ludzi, rozwijać się, a Jerzy chce… zaraz po ślubie… Mikołaja – Sylwia rozchlipała się na dobre.

– Kogo?

– Mikołaja.

– Kto to taki?

– Nasz syn.

– Macie syna?!

– No co ty? – Sylwia podniosła zapłakaną twarz. – Jerzy chce go spłodzić w noc poślubną. Ale ja nie jestem gotowa. – Zdesperowana panna młoda połykała łzy.

Patrzyłam na nią ze współczuciem. Jednocześnie, gdzieś na obrzeżach świadomości, snułam myśli na temat kobiecej urody. Jaka to Sylwia śliczna. Ma opuchnięty nos, czerwone oczy, rozmazany makijaż, a mimo to wygląda uroczo. Ja po porcji zdrowego oczyszczającego płaczu nie mogę się pokazać ludziom przynajmniej przez dwanaście godzin.

– Musisz mu to powiedzieć: że masz plany zawodowe, ambicje, które chcesz realizować. Nie może przecież zrobić z ciebie kury domowej – odezwała się we mnie kobieca solidarność.

– Mówiłam mu i on nie ma nic przeciwko, namawia mnie nawet, żebym zrobiła drugi fakultet, obiecuje, że będę miała nianię do pomocy i gosposię, ale… czy wy wiecie, ile mnie kosztuje utrzymanie figury, jak zajdę w ciążę roztyję się jak balon, będę miała żylaki, rozstępy, ja… ja nie chcę!

– A co na to Jerzy?

– Obiecał masażystę, kąpiele błotne, specjalną dietę, ale… Dziewczyny, wy to macie dobrze – Sylwia utkwiła w nas poważne spojrzenie – nie odczuwacie presji, którą ja muszę codziennie znosić. Jerzy jest jedynakiem. Muszę jemu i jego rodzicom urodzić juniora, następcę tronu, dziedzica. A jeśli coś się nie uda? Od miesiąca nie mam apetytu, źle sypiam. – Sylwia głośno czknęła. – Przepraszam. Jego matka jest taka apodyktyczna, to ona wymyśliła to imię. Czasem rozumiem Lady Di, musiała czuć się okropnie pod okiem królowej, to takie deprymujące tak ciągle być na świeczniku. Muszę pamiętać o tych wszystkich sztućcach, kieliszkach, drobnych rytuałach…

– Ale ty przecież lubisz takie światowe życie – przerwała jej Miśka, która najwyraźniej straciła cierpliwość. – Zresztą nie będziesz żyła z teściami, tylko, jak się zdążyłaś pochwalić, w nowo wybudowanym domu, więc przestań się mazgaić i lepiej doradź Ewce, jak złapać takiego męża.

Sylwia wzruszyła ramionami, pociągnęła nosem i wyjęła z torebki lusterko. Jęknęła na swój widok i, lekko się zataczając, wyszła do łazienki. Popatrzyłam na Miśkę. Pomyślałam, że nie powinna tak obcesowo obchodzić się z ludzkimi uczuciami, jednak z drugiej strony przyznałam jej rację. O co tej Sylwii chodzi? Szykuje się jej bajkowe życie, nie musi martwić się o pieniądze, nie musi uprawiać chałtury w stylu „rusałka w topieli”, może mieć ślicznego różowego dzidziusia, w dodatku z nianią i gosposią w zestawie, przystojnego męża, miesiąc miodowy na Bali, o co jej właściwie chodzi? Miśka dopiła wino i mruknęła pod nosem: – Homo yuppie…

Sylwia wróciła po chwili uczesana i odświeżona. Już chciałam przemówić jej do rozumu i wytknąć, że odgrywa umęczoną Joannę d'Arc, podczas gdy ja nie mam co do garnka włożyć, kiedy za oknem odezwał się klakson samochodu. Sylwia rozpromieniła się, otworzyła okno, pomachała jeszcze mokrą od łez chusteczką, wycałowała nas i zbiegła na dół. Po chwili usłyszałyśmy stukot jej pantofelków na chodniku. Wyjrzałyśmy przez okno: Jerzyk chwycił ją w żelazny uścisk, lekko odchylił do tyłu i pocałował. Zakręciło mi się w głowie.

* * *

Odprowadziłam Miśkę do domu i wracałam w zdecydowanie lepszym nastroju. Nie wiedziałam, czy to wpływ alkoholu, czy może mroźnego powietrza, ale wyraźnie czułam się lepiej. Po wizycie Sylwii połączyła nas z Miśką nowego rodzaju solidarność: wprawdzie nie mamy księcia z bajki ani większych szans, by kogoś takiego spotkać, mamy za to radosnego ducha i pomysły na udane życie. Opowiedziałam Miśce o moim Przewodniku Życiowym, ona zaś zrelacjonowała mi telefoniczne, ugodowe rozmowy z Edkiem. Przyznała, że chce mu dać jeszcze jedną szansę. Szczerze temu przyklasnęłam. Sama pokrzepiłam się myślą o jutrzejszym zebraniu i przystojnym panu X.