– To by dało piorunujący efekt. Niewymuszony erotyzm, a jednocześnie niewinność dziecka. Merlin, masz u mnie obiad. Gdzie ta siatka?

– Chyba w garderobie. – Naga Wenus zatupotała bosymi stopami. Usłyszałam hałas, przekładanie jakichś pudeł, przesuwanie czegoś ciężkiego. – Jest! – usłyszałam triumfalny głos. – Wiedziałam, że ta cholera musi gdzieś tu być.

Za chwilę ujrzałam czerwoną od wysiłku, rozradowaną twarz pani Marioli. W ręku trzymała zielone zawiniątko, które starannie rozłożyła na podłodze. Spojrzałam przerażona – oka w siatce mierzyły nie mniej niż pięć centymetrów średnicy. Owinięta w toto będę goła, jak mnie Pan Bóg stworzył.

– To chyba sieć na grube ryby – zażartowałam, chociaż nie było mi do śmiechu. Pomyślałam, że jeśli sądzą, że dam się omotać tą zieloną pajęczyną i wstawić na podest jako kolejne wcielenie wodnika Szuwarka, to się głęboko mylą.

– Moja Merlin, pomóż pani Ewie i zaraz przyjdźcie tu obie, to zrobię mały szkic.

Dotąd milcząca, otumaniona całą sytuacją, nagle przemówiłam:

– Przepraszam, ale ja się w to nie ubiorę.

Malarz i jego muza wlepili we mnie gały.

– Aaa… pieniądze – mój dobrodziej żartobliwie poklepał się po kieszeni. – Płacę pięć złotych za godzinę. Czasami dodaję obiad ekstra.

Mimo że moja żywa wyobraźnia natrętnie podsuwała mi obraz wychudzonego Filka oraz hordy jego pomiotu, patrzących na mnie wygłodniałym wzrokiem, postanowiłam być twarda.

– Nie chodzi o pieniądze, ja się po prostu nie rozbiorę. Pani Mariola zachichotała.

– A kogo się pani wstydzi, tu nikt obcy nie przyjdzie, a mistrz patrzy okiem artysty, może pani zapomnieć, że to mężczyzna.

– Zaraz Merlinko. Pani to mówi kategorycznie? To kwestia zasad?

– Tak – kiwnęłam głową.

– Owijamy panią w białe płótno, na to siatka, dodamy zioła i trochę bluszczu. Szanuję cudze zasady i nie będę się spierał. Pani Mariolu, do dzieła!

Pani Mariola skinęła na mnie ręką i pomaszerowała do pokoju obok. W obszernej garderobie stały mocno podniszczone manekiny, różnej wielkości pudła i kosze, z których wylewały się kolorowe tkaniny. Na wbitych w ścianę gwoździach wisiały stare, ale wciąż piękne kostiumy: suknie, mundury i halki.

– Wszystko wygrzebane w lumpeksach. To moja robota – dumnie podkreśliła Mariola w odpowiedzi na moje zaciekawione spojrzenie.

– To też? – wskazałam na pięknie haftowaną suknię ślubną.

– Też. Czasem trzeba powalczyć, szczególnie o te lepsze kawałki, ale jak już coś sobie upatrzę, to nie ma zmiłuj. Dla mistrza wszystko co najlepsze.

Spojrzałam na nią z podziwem.

– Mariola jestem – wyciągnęła rękę. – Wiem, jesteś Ewa – dodała, kiedy otworzyłam usta.

Uścisnęłyśmy sobie dłonie.

– Ty się nic nie bój, mistrz nie da ci zrobić krzywdy, to dobry człowiek. A teraz przebierz się i, jak mówi mistrz – Mariola chichocząc wyprężyła pierś – oddajmy ciało w służbę ducha.

* * *

Wracałam do domu późnym wieczorem. Już na parterze usłyszałam dobiegające z góry miauczenie. Psia kostka, nie kupiłam nic dla Filka. Obróciłam się na pięcie i zniechęcona ruszyłam do nocnego, który naliczał. Taką marżę, że za litr głupiego mleka trzeba płacić prawie podwójną cenę. szłam powoli, noga za nogą. Bolało mnie całe ciało. Może ten malarz to i dobry człowiek, ale przez bite dwie godziny kazał mi stać w lekkim przykucu z podniesioną do góry ręką. Robiłam za rusałkę wynurzającą się z wodnej toni… a wzrok jej biegł w zamglone przestrzenie i stała niepewna i blada, a imię jej było… ile?

– Cztery czterdzieści – kasjerka gapiła się na mnie z rozdrażnieniem.

Spojrzałam na nią z niedowierzaniem. Przecież to tylko mleko i malutki batonik. A niech ich… Godzinę sterczałam w toni, blada i patrząca, za głupie mleko i głupi batonik… a niech ich…

* * *

– Cześć, Sylwia! Za dwa tygodnie twój ślub, więc dzwonię, żeby zapytać, co chciałabyś – to znaczy chcielibyście, dostać w prezencie! Kiedyś mówiłaś, że lubisz koty. Masz jeszcze ochotę na małego kocurka? No nic… zadzwonię później. Cześć.

– No i co? – zagadnęła Miśka, gdy odłożyłam słuchawkę. – Weźmie?

– Ma wyłączony telefon. Nagrałam się.

Stałam przed Miśką jak skazaniec przed egzekucją. Miśka zawsze: przychodziła mi z pomocą, gdy przystępowałam do analizy popełnianych przez siebie życiowych pomyłek, ale nie należała do najłagodniejszych sędziów. Wyznawała zasadę, że przyjaciel musi być ostry i przywracać: błądzących (mnie) na łono cnoty (rozsądku), dlatego wiedziałam, że jej słowa będą jak salwa plutonu egzekucyjnego: krótkie, celne, ostateczne. Poddałam się jej jak owieczka.

– Misiu, czy zdajesz sobie sprawę, że moja sytuacja jest beznadziejna? Straciłam pracę, mam puste konto, rachunki do zapłacenia i jeszcze na dokładkę Filek okazał się… Wiesz co? – ściszyłam głos, patrząc z ukosa na kota – nie mogę pogodzić się z tą nagłą zmianą płci. Czuję się… czuję się…

– Rozumiem, totalus beznadziejus. Słuchaj, stara, usiądź wygodnie i skorzystaj z porady specjalisty od chorób totalnych, Michaliny Węgiełko. Po pierwsze, co z azalią?

Co mi po azalii, gdy moje życie się wali.

– Jest twoja.

– Z łaski?

– Z bezinteresownego daru.

– No to miło z twojej strony. A teraz odpowiedz sobie na podstawowe pytanie: czy lubiłaś tę pracę?

– Nie!

– Jesteś rzeczowa, to dobrze świadczy o stanie zmysłów. Pytanie drugie: co chciałabyś robić?

– Na pewno nie chcę być niańką watahy kociaków! – zaperzyłam się.

– A czy ja pytam, czego nie chcesz?

– Chcę mieć pracę, którą będę kochała, do której będę biegła jak na skrzydłach…

– Co to może być?

– Sama nie wiem…

– No dobrze. Zastanówmy się. Do czego masz wewnętrzny ciąg, myślmy głośno. Lubisz chipsy, stare filmy, gazety, wafelki waniliowe i cappuccino. W diabelskim tyglu uwarzyłabym z tego na przykład… – wykręciła młynka ramionami, jakby była jędzą z Szekspira rodem -… sprzedawczynię słodyczy w przytulnym kinie na prowincji. Uśmiechniętą.

– Miśka, wygłupiasz się, a ja naprawdę czuję chłód ostrza na mej bladej szyi – zażartowałam, mimo czarnej wizji mojej przyszłości. Lubię, kiedy Miśka wyjeżdża z tym swoim poetyckim humorem.

– Słuchaj, póki co nie jest źle, masz swojego malarza, z głodu nie umrzesz… Zebranie! – wypaliła nagle. – Miałaś się tam udzielać za trzydzieści złotych, tak? Kiedy?

– Jutro.

– No to dziś zajmij się sztuką. Dzwoniłaś do pana artysty? No to dzwoń.

Nie zdążyłam podnieść słuchawki, kiedy zadzwonił telefon.

– Sylwia? Cześć! W sprawie kota?… Nie chcesz… Wieczór panieński?… U mnie? Dlaczego u mnie? No dobrze. Z Miśką czy bez? – zaśmiałam się złośliwie. – No jasne, że bez… Miśki nie byłoby wieczoru. No to przyjeżdżaj… halo, halo, Sylwia, ale ja nie mam nic do jedzenia. Przywieziesz? No to czekamy. – Odłożyłam słuchawkę i rozpromieniona spojrzałam na Miśkę. – Misiu, chwilowo troski won, będziemy miały… laba – daba – balangę! – zakręciłam biodrami.

Miśka spojrzała na mnie podejrzliwie.

– Wieczór z Sylwią? Pamiętasz ostatnią imprezę? Skończyłaś w kiblu z jakimś buddystą, rozmawiając o sensie istnienia.

– Miśka, to było wieki temu. Może nie wiesz, ale teraz jestem innym człowiekiem, Mam silne poczucie własnej wartości i kocham siebie! I chcę się bawić! – wywinęłam piruet i skoczyłam na sofę obok Miśki. Zarechotałyśmy zadowolone.

* * *

Usłyszałyśmy silnik samochodu i jak na komendę rzuciłyśmy się do okna. Trzy piętra niżej stał lśniący Peugeot. Wysiadł z niego wysoki mężczyzna w skórzanym płaszczu, obszedł samochód i z gracją otworzył drzwi od strony pasażera. Na chodnik wysunęła się szczupła nóżka w zgrabnym pantofelku. Mężczyzna wystawił dłoń i z samochodu wysiadła Marilyn Monroe, tyle że brunetka. Dziewczyna przytuliła się do napiętego torsu swego księcia, a on delikatnie pogładził jej włosy. Sylwia spojrzała w górę, dostrzegła nas i pomachała zamszową rękawiczką. Po chwili wbiegła na klatkę. Peugeot ruszył z piskiem opon i znikł za rogiem. Usłyszałyśmy pukanie do drzwi.

– Dziewczyny, nie zdążyłam niczego kupić, mam tylko dwie butelki wina i ciastka. Ale Jerzy zamówił nam pizzę, powinna być za dwadzieścia minut.

Sylwia obcmokała powietrze wokół mojej i Miśkowej twarzy, jakbyśmy wydzielały z siebie jakiś świątobliwy eter, i zasiadła na fotelu, zgrabnie zakładając nogę na nogę. Wyjęła z torebki od Gucciego maleńką srebrną komórkę i szybko wystukała SMS, głośno wypowiadając sylaby: dzię – ku – jemy za pi – zzę bu – ziol – ki.

– No, dziewczynki – spojrzała na nas, chowając telefon do torebki otwieramy winko. Ewcia, gdzie masz korkociąg?

Głupio się przyznać, ale nie posiadam takowego instrumentu wśród skromnego zasobu moich sprzętów domowych. Rzadkie popijanie z Miśką zawsze inaugurowało uroczyste wepchnięcie korka do środka butelki. Ostatnio, zdegustowana naszym zachowaniem a la budka z piwem, szczerze postanowiłam zakupić odnośny ekwipunek, ale zabrakło mi funduszy. Pozostało więc mało eleganckie, aczkolwiek skuteczne posunięcie. No, ale przecież Sylwii tego nie zaproponuję.

– Daj to wino – rzuciła Miśka i wyszła do kuchni. Po chwili wróciła z otwartą butelką. W wiśniowym płynie podskakiwał gąbczasty korek.

– Co, tak? – Sylwia roześmiała się w głos. – Tak pijałyśmy z dziewczynami na biwaku w ósmej klasie. Masz chociaż kieliszki?

– Szampanki.

– Mogą być – Miśka odpowiedziała na lekko zdegustowane spojrzenie Sylwii. – Kiedy się wynajmuje mieszkanie, człowiek żyje skromnie, nie zbiera przedmiotów, żeby w razie przeprowadzki być w pełni mobilnym, rozumiesz?

– Dobrze, niech będzie ostatecznie. Nalewajmy wino i zaczynamy. Drogie ladies, muszę wam wszystko opowiedzieć o moim Jerzyku.

Nagle usłyszałyśmy Bolero Ravela.