– Ale ja ci powiem, że i tak nic byśmy przeciwko kompanii z Przełęczy Zdechłej Krowy nie dokazali. A na gościńcu mus twardym być, inaczej gardło dać przyjdzie niezawodnie. Lecz dziewce pić nie broń, bo teraz dla niej podpalanka najlepsze lekarstwo. Zamroczy się, to i zapomni, i żal z niej trunek wypłucze.
Mroczek oblizał popękane wargi. W gardle mu zaschło, w płucach paliło żywym ogniem i oddałby w tej chwili wszystkie zrabowane klejnoty za łyk tęgiej gorzałki dla pokrzepienia. Tak długo już plątał się po podziemnych korytarzach, że z bólu ledwie mógł ustać. Rana się otwarła i krew sączyła się wolno spod bandaży, ale wreszcie zdało mu się, że głuchą ciszę podziemia mącą co jakiś czas odlegle głosy. Zmierzał więc ku nim wytrwale, osłaniając dłonią dopalający się kaganek. Ale wrócić i tak by nie zdołał, bo dawno się zagubił w gmatwaninie jam i korytarzy. Niektóre z nich sprawiały wciąż całkiem zacne wrażenie, omurowane starannie i pokryte zaprawą niby książęce lochy – a w tych Mroczek miał niejakie obycie – choć od lat ich nie naprawiano, bo mury popękały i zasnuły się wiekowym brudem. Gdzieniegdzie jednak natykał się na zwykłe ziemne nory, podobne do tych, w jakich gnieżdżą się dzikie zwierzęta. A co najbardziej osobliwe, nie natrafił na żadne ślady ludzkiej bytności. Gdyby nie rana, pewnie lękałby się niepoślednio, że nikt go tu nie odnajdzie i przyjdzie mu zdechnąć w ciemności, pospołu z glizdami i nietoperzami. Ale ponieważ i tak nie żywił większej nadziei, że się wyliże, było mu wcale lekko na duszy i póki miał jeszcze siły, pogwizdywał wesoło, by dodać sobie animuszu.
Powlókł się dalej, powoli, by zanadto nie szurać nogami, gdyż tak osłabł, że nie mógł już lekko stąpać. Na szczęście za kolejnym zakrętem głosy stały się wyraźniejsze. Jeden górował nad resztą – twardy, nawykły do rozkazywania. Mroczek przystanął, aby uspokoić oddech, a potem z cicha, bez pośpiechu, przesunął się kilka kroków naprzód, ku blademu światłu, bijącemu z głębi korytarza. Cudze tajemnice zawsze przyciągały go z przemożną siłą.
– …ją dostać… jeszcze tej nocy… – pochwycił w końcu.
Odpowiedź mu umknęła, lecz te słowa – i ton, jakim zostały wypowiedziane – wystarczyły, by nabrał pewności, że nie ocknął się pośród poczciwych mnichów, którzy z dobroci serca kurują nieszczęsnych wędrowców. Zawahał się, bodajże pierwszy raz odkąd wróciła mu przytomność. Mimo to nie potrafił się oprzeć. Niepomny na ból i niebezpieczeństwo, znów uczynił kilka ostrożnych kroków.
– …pan sowicie was wynagrodzi… będą wasze… – usłyszał.
Przesunął się jeszcze dalej. Bez wątpienia jakiś dostojnik zbójów najmuje, zgadywał w myślach. Miejsce ani chybi odludne, tedy do spiskowania sposobne.
– …byle żywą… o innych nie dbam… – ułowił, po czym nie zważając na coraz dotkliwszy ból, wcisnął się pod omszały nawis korzeni i pod ich osłoną wyjrzał zza zakrętu.
Aż go zatchnęło z przerażenia. Przed nim bowiem, w przestronnej sali, oświetlonej dwiema smolnymi pochodniami, rozpościerał się widok niezwykły i straszny. Oto pośrodku pomieszczenia, w najjaśniejszym kręgu światła, stał człowiek wysoki i chudy, ubrany w brunatną szatę sługi Zird Zekruna, na jego czole zaś pulsowało znamię skalnych robaków. Jak większość mieszkańców Gór Żmijowych, Mroczek czuł względem Pomorców odrazę i strach, szczególnie gdy tak otwarcie obnosili się ze znakami swego boga. Jeszcze bardziej wszelako przeraził go tłum niskich, ciemnych postaci, które kłębiły się wokół kapłana. Załzawionymi ze zgrozy oczami rozpoznawał w nich kształty, których dotąd domyślał się tylko w cieniach, przemykających po zmierzchu pomiędzy skałkami przy Trwodze.
Niscy, pokryci krótką ciemną sierścią zwierzołacy otaczali wysokiego męża ciasnym pierścieniem. Najbliżsi przybrali ludzką formę, może dla uszanowania, a może aby lepiej rozumieć jego słowa. Wielu jednak pozostało w swej zwykłej postaci. Poruszali się szybkimi, nerwowymi ruchami, na czterech łapach. Czasami stawali słupka i unosili głowy, a ich nozdrza i wąsy drgały wówczas żywo, jak gdyby łowili w powietrzu obce wonie. Niekiedy któryś znienacka wskakiwał na grzbiety innych i przebiegał po nich parę kroków, a współplemieńcy fukali gniewnie i usiłowali go sięgnąć zębami. Nie sprawiało to jednak wrażenia beztroskich igraszek, jakim nieraz oddawały się wiejskie szczury na klepisku stodoły. Mroczek nie widział wprawdzie żadnej broni, lecz wyostrzone trwogą zmysły przestrzegały go, że w swoim nieprostym przecież życiu natknął się na kogoś najniebezpieczniejszego. Odeszła go ciekawość, czyją zgubę szykował ten pomorcki kapłan w siedzibie zwierzołaków, chciał jedynie wymknąć się jak najprędzej, póki go jeszcze nie dostrzeżono, i uniknąć drobnych, ostrych zębów, które połyskiwały w świetle pochodni jak stalowe brzytwy.
Cofał się powoli. Chrobotanie ziarenek piasku od podeszwami butów brzmiało w jego uszach jak trzask pni pod siekierą drwala. Nie śmiał się odwrócić, zupełnie jakby jego wzrok mógł zakląć szczuraków i powstrzymać ich przed pogonią. Marne kilka kroków dłużyło mu się jak paradny trakt w Spichrzy. Ze spotniałego czoła kapały ciężkie krople. Wreszcie zdołał się jakoś przesunąć poza krzywiznę zakrętu i upiorny widok zniknął mu sprzed oczu. Mimowolnie odetchnął z ulgą.
Wtedy właśnie ktoś bodnął go kościstym palcem w krzyż.