Nałożnica słuchała uważnie, obserwując go przez opuszczone rzęsy. Nie podobał się jej namysł na twarzy księcia. Dotąd nie zwykł się zastanawiać nad usposobieniem niewiast.
– Później jednak zostawiłem ją na chwilę samą, a kiedy wróciłem, okazało się, że żony rajców nieomal ścielą się jej pod nogi. Te prześwietne spichrzańskie mieszczki, które mają się za równe księżnym, a majątkiem niewątpliwie przewyższają niejedną z nich, gdakały do niej jak kwoki, jedna przez drugą – zaśmiał się krótko – i to z taką przedziwną mieszaniną pokory i matczynej troski, że aż mnie zdumienie zdjęło. A wiesz, ile potrzebowała czasu, aby je omotać? Ze dwa pacierze, nie więcej.
Jasenka z przykrością przygryzła wargę. Jakkolwiek zadbała, aby wszyscy w Spichrzy respektowali jej pozycję, nigdy nie zdołała pokonać milczącej, lecz nieustępliwej niechęci patrycjuszek. Owszem, w sukni naszywanej perłami stała czasami u boku księcia w świątyni Nur Nemruta, tuż za podwyższeniem, gdzie nie dopuszczano zwyczajnych śmiertelników, i harde mieszczki mogły jedynie oglądać jej plecy. Ale nie zapraszano jej na obiady do mieszczańskich domów, za ciężkie spiżowe wrota, zdobione ich wątpliwej autentyczności herbami oraz drzewami rodowymi, i żadna żona rajcy nigdy nie zaproponowała jej udziału w corocznej fecie. W cytadeli wprawdzie hołubiono Jasenkę i liczono się z jej zdaniem, miasto wszakże, nieprzychylne dworskim sprośnościom, wiedziało swoje: jak świat światem, książęta trzymają nałożnice, lecz władza tych piękności jest złudna jak urok róż, zwanych czasami patronkami ladacznic. A człowiek roztropny nie wznosi zamków z płatków róż ani też nie ufa czemuś, co tak szybko mija.
– Zapewne gdyby zdjąć z niej te pomorckie szmaty… – odezwała się lekko, aby go rozbawić i odwrócić jego uwagę od tej niepokojącej księżniczki.
Książę potrząsnął głową.
– Suknie nie mają nic do rzeczy, one jej nie przesłaniają, są raczej… – zawahał się. – Są raczej tłem, sprawiają, że jeszcze jaśniej błyszczy swoim własnym światłem. – Uśmiechnął się, kontenty że udało mu się ubrać w słowa umykającą dotąd myśl. – Jasenko, ona jest jak perła zamknięta w muszli perłopława. Skorupa ją ogranicza, lecz przez szczelinę bije blask.
Jasenka gwałtownie poderwała się z klęczek. Książę ze zdumieniem patrzył na jej ściągnięte gniewem rysy.
– Widzę, że ta żalnicka bękartka wywarła na tobie wielkie wrażenie – wysyczała. – Większe niż ja.
Książę Evorinth również się podniósł.
– Pohamuj się. – W jego głosie pojawiła się nuta przygany, co zdarzało się doprawdy bardzo rzadko. – I owszem, wywarła na mnie wrażenie – powiedział, po czym wyszedł.
Jasenka nie bała się, że utraci jego łaski, bo w gruncie rzeczy jej zazdrość pochlebiała mu trochę. Ale odprawiła muzyków i spędziła noc samotnie, rozmyślając o księżniczce. Skoro świt zaś przybiegł posłaniec od księcia, lecz nie z przeprosinami – zresztą tych Jasenka nie spodziewała się tak prędko – ale z prośbą, aby oddała dostojnemu gościowi jedną lub dwie ze swoich osobistych służek, jako że w orszaku Zarzyczki przybyła zaledwie jedna posługaczka. Z początku nałożnica miała ochotę odesłać księciu odpowiedź, że żalnicka dziedziczka nie potrzebuje więcej sług, skoro w jego osobie zyskała pokojowca, jakże dbałego o jej wygodę. Później opamiętała się jednak i kazała przywołać piegowatą Marchię, swoją zaufaną.
– Usłużysz żalnickiej księżniczce – oznajmiła zaraz po tym, jak krótkim gestem dłoni przerwała powitalne pokłony.
Marchia podniosła się znad ziemi, ale znając wybuchowy temperament swej pani, roztropnie trzymała się blisko drzwi. Była ładną dziewczyną, zgrabną i zwinną jak jaszczurka, przy tym bardzo bystrą.
– Jak sobie moja pani życzy - odparła gładko. – Czy w czymś szczególnie jej usłużyć?
1Nałożnica rzuciła jej ostrzegawcze spojrzenie, czując przykre ukłucie niepokoju. Marchia stawała się stanowczo zbyt bezczelna. Mogła przy tym paskudnie Jasence zaszkodzić, miała bowiem wiedzę o niektórych jej sprawkach, o pracowniach ukrytych w zaułkach niskiego miasta, dokąd ją posyłano po flakoniki z matowego szkła, żebrackiej gospodzie przy szpitalnym murze, gdzie zwykli się spotykać szpiedzy i skrytobójcy, wreszcie o użytecznym klasztorze Nur Nemruta o dwa stajania od Spichrzy, dokąd odprawiano czasami zbyt urodziwe dworki, aby przywdziały zakonne szaty i nigdy już nie kusiły swymi wdziękami księcia. Jasenka przymrużyła oczy. Cóż, wystarczy, aby Marchia wypełniła jeszcze to ostatnie zadanie. Później, kiedy umilknie cały zamęt wokół żalnickiej kuternóżki, Jasenka z pewnością znajdzie sposób, aby skręcić kark krnąbrnej służce.
2nawet nie będzie jej to zbyt drogo kosztować. Na Żary rokrocznie przybywało sporo nieokrzesańców z sekty Skalmierskich dusicieli, którzy tak dogłębnie korzystali z miejskich uciech, że pod koniec karnawału dało się ich nająć doprawdy za bezcen.
– Po prostu czyń swoją powinność – rzekła. – I miej oczy otwarte.
Marchia znów się pokłoniła, koniec jej grubego, jasnego warkocza omiótł podłogę, lecz w oczach miała trwogę i Jasenka zlękła się, czy nie przeczuwa niebezpieczeństwa.
– Sowicie cię wynagrodzę – dodała więc z uśmiechem i odesłała służkę.
Oczy ją piekły z niewyspania. Wyszła na balkon, aby ochłodzić twarz porannym powietrzem, i wtedy znów ujrzała Zarzyczkę obok księcia Evorintha, na najniższym murze cytadeli, nieopodal ogrodu. Obejmował ją ramieniem – nawet księżna Egrenne nie dopatrzyłaby się w tym geście niczego zdrożnego, tamci schodzili bowiem ze schodów i książę podtrzymywał księżniczkę na wąskich stopniach. Ale Jasenka wiedziała lepiej.
– Przyprowadźcie mi Kiercha – rozkazała służebnej. – Chcę go zobaczyć jak najszybciej.
A potem starannie zamknęła drzwi, po czym rzuciła się na łoże i gryzła poduszki w daremnej złości.
Zrazu Mroczek usłyszał jedynie szuranie. Nieznaczny chrobot dochodził tuż znad ziemi, towarzyszyły mu dziwne pomruki i posapywania. Spróbował unieść powieki, lecz okazały się zdumiewająco oporne, za to w jego piersi ocknął się tępy, przytłumiony ból. W tejże samej chwili przypomniał sobie i potyczkę u Trwogi, i późniejszą Twardokęskową zdradę, ostrze wyrzucone znienacka, lecz niechybnie. Herszt z Przełęczy Zdechłej Krowy miał pewną rękę, z dawien dawna przestawał z nożownikami i zdołał się dobrze wyuczyć ich sztuczek, toteż Mroczek dziwił się, że sam wciąż żyje i dycha. Bo żył niezawodnie, zanadto kłuło go przy każdym oddechu, by mógł znajdować się w ciemnych, podziemnych salach Issilgorol, gdzie, jak wykładają kapłani, człek jest pozbawion ciała i wszelkich jego przypadłości.
Wszelako i tu wyczuwał w powietrzu wilgoć i duszną stęchliznę, zupełnie jakby istotnie zawędrował w głębokie sale podziemnego królestwa zmarłych. Czyżby pachołkowie mnie zdybali w krzakach, pomyślał z niepokojem, i przewiązawszy rany, powlekli do tiurmy? Na wszelki wypadek poruszył nieznacznie nadgarstkiem. Znękane mięśnie reagowały powoli, niechętnie, ale nie, nie skrępowano go. Zresztą, skonstatował po chwili, z wysiłkiem starając się odzyskać jasność umysłu, żołnierze księcia nie zapuszczają się w Góry Sowie, chyba że wielką kupą, a teraz, w przededniu karnawału, nikt nie zaplanuje zbrojnej wyprawy. Widać zawdzięczał ocalenie jakiejś litościwej duszy, która górskim traktem spieszyła do miasta na święto. Nie kupcowi – ten zdaniem Mroczka nie zatrzymałby się przy rannym, najwyżej po to, by go kopniakiem uprzątnąć, gdyby zagrodził drogę wozowi. Prędzej grupie wędrownych kapłanów albo zacnej białogłowie, bo one bywały trochę miększego serca. Wciąż miał na nogach buty, więc zaprawdę trafił mu się wybawiciel szlachetny i zgoła nieubogi: biedak, choć może by życie oszczędził, niezawodnie złupiłby cały dobytek.
Szuranie zamilkło, a rozmyślania pokrzepiły go tak dalece, że zdołał otworzyć oczy. Istotnie, znajdował się w piwniczce lub raczej w jamie, bo spomiędzy nielicznych kamieni w ścianach bujnie wyrastały korzenie drzew i osypywała się ziemia. Ułożono go na prostym drewnianym blacie i pozostawiono samemu sobie. W mdłym świetle łojowego kaganka, co ćmił się zawieszony na jednym z kłączy, dostrzegł pod ścianą glinianą miskę i kilka okrwawionych szmat, którymi zapewne przemyto mu rany. Wszystko to pospołu zdawało mu się tak niecodzienne, że mozolnie uniósł się na łokciu, a potem usiadł, chwyciwszy się za ugodzone nożem miejsce. Rana rwała dotkliwie pod grubą warstwą bandaży; powinien leżeć nieruchomo i wypoczywać, póki się da. Mroczek wszelako nigdy nie potrafił się długo opierać ciekawości. Ujął zatem kaganek i zgięty wpół, przytrzymując się korzeni, ruszył w głąb lochu.
Zbójca jechał posępnie, bez zapału. Z początku poranek nastał rześki, jak to w górach, potem jednak skwar uczynił się okrutny, a stado, nie zwalniając, parło naprzód. Wreszcie zmordowany zrzucił koszulę. W samej tylko skórzanej kamizeli, z gębą obwiązaną grubą chustą, popuścił wodze i zdał się na rozsądek kasztanki. Gdzieś, w tumanie ciężkim od smrodu bydląt i czerwonego suchego pyłu, mignęła zbójcy skurczona twarz wiedźmy. Ogromne, nabrzmiałe ślepia błysnęły nad karkami wołów. Z przestrachu zakłuło go w boku. Oglądał już wcześniej wiedźmi szał, a jasnowłosa niewiastka od wczoraj chodziła jak błędna. Zaraz jednak odpędził tę myśl, pochłonięty wypatrywaniem szczuraków wśród wyschniętej, przydrożnej krzewiny i pomiędzy rzędami poszarpanych skałek; tu i tam przybliżały się do traktu niby ostre grzbiety pradawnych żmijów.
Lecz – przynajmniej tym razem – złe miało go oszczędzić i pod wieczór nienaruszony dotarł do granicznej rzeczki; woda była purpurowa od dopalającego się słońca.
– Ech, przejechalim! – wrzasnął Buk. – Przejechalim!
– W karczmie gardło zdałoby się przepłukać! – odkrzyknął z radością Twardokęsek.
– Nie bójże się, jest i gospoda! – Poganiacz zaśmiał się. – Popod Szczurakiem ją zowią, bo karczmarka podobno i zwierzołaków nie przepłoszy, gdy zimową porą w okienko zastukają. Niech latarnię nad bramą dziewka zapali, to i stąd ją uwidzisz. A podpalanka tam – dodał z rozmarzeniem – że lepszej w Górach Żmijowych nie znajdziesz.