Skalmierskie wino zasychało na stole, przesycając komnatkę duszną, słodką wonią, a karczmarz, zorientowawszy się, co w trawie piszczy, dbał, by służące dyskretnie donosiły nowe dzbanki. Nacmierz ani spostrzegł, jak przez uchylone okiennice zaczęło wpadać popołudniowe słońce. Zapomniał, że dawno już powinien wrócić do domu. Zamiast tego skrupulatnie napełniał pucharki, a kiedy zgłodnieli oboje, kazał podać zająca w buraczkach i owoce smażone w cukrze na wety. Niekiedy jego palce stykały się na stole z dłonią kapłanki, a w miarę jak ubywało wina, dziewczyna coraz rzadziej umykała przed jego dotykiem. Co zabawne, wcale tego nie zauważył. Zanadto pochłaniało go wyjaśnianie obliczeń, choć z czasem częściej się mylił, a i jej spostrzeżenia stawały się jakby mniej trafne. Jednakże bawił się przednio. Raz po raz przecierał blat rękawem paradnego kubraka – ani przez myśl mu przeszło, że matka załamie ręce, kiedy go zobaczy – i zagłębiał się coraz dalej w ciemną puszczę arytmetyki. Wszak tyle jeszcze pozostawało do omówienia! A karczmarz wciąż dosyłał wino.
Kapłanka ocknęła się pierwsza. Za oknem niebo ciemniało i gwar na ulicy przycichał z wolna.
– Muszę iść – powiedziała, starając się jak najdokładniej wymawiać słowa.
Jej głos wydał mu się wzruszająco bełkotliwy. Dźwignął się z ławy i delikatnie przytrzymał ją za ramiona.
– Wieczór już – oznajmił – i nigdzie teraz nie pójdziesz. Cyt! – Położył jej palec na ustach i zanim zdołała się sprzeciwić, zakrzyknął donośnie: – Hej, gospodarzu!
Oberżysta pojawił się natychmiast, zupełnie jakby podsłuchiwał pod drzwiami. Obrzucił ich krytycznym spojrzeniem. Młodzi mieli zaczerwienione policzki i nabrzmiałe wargi – od wina albo innych uciech. Nawitka na włosach dziewczyny przekrzywiła się nieco, ale suknia pozostała zapięta, a Nacmierz nie zdjął nawet kubraka. Karczmarz westchnął z przyganą. Nie mieściło mu się w głowie, żeby urodziwy chłopak ze zdrową dziewuchą przez cały dzień siedzieli w jednej izbie, kreśląc winem jakieś bohomazy na stole, z zasady wszelako nie wydziwiał na przywary i zboczenia gości – o ile nie ściągali straży miejskiej i nie angażowali do swych uciech jego służby oraz inwentarza. No i pod warunkiem, że płacili. A Nacmierz płacił sumiennie.
Teraz wszakże przyglądał się gospodarzowi rozmaślonymi, nabiegłymi krwią oczami. Karczmarz obrachował szybciutko, ile dzbanów Skalmierskiego wina wypili. Oj, nie ucieszy się dzisiaj pan bankier, kiedy zoczy swego jedynaka, powiedział sobie, ale na szczęście nie był to jego kłopot.
– Zacny mój oberżysto – zaczął z namaszczeniem chłopak – macie tu na wykuszu bardzo wygodną komnatkę. To myją zajmujemy do jutrzejszego ranka.
Karczmarz załamał ręce w udawanej rozpaczy.
– Ależ, mości Nacmierzu! Ja gości mam! Wszak to Żary!
Jednakże spod oka spozierał ciekawie na chłopaka, dziwując się, skąd też wie o komnacie, do której wpuszczano wyłącznie najbardziej zaufanych i najhojniejszych gości. Jako że zwykle służyła do schadzek bogatym młodzieńcom albo i kapłanom ze świątyni, prowadziły do niej oddzielne schodki z podwórca, a z okien rozpościerał się wspaniały widok na książęcy trakt. Opłata za najem była wygórowana, ale karczmarz nie narzekał na brak chętnych, a goście mieli pewność, że wraz z wygodnym łóżkiem kupują pełną dyskrecję gospodarza i ślepotę służby.
– No, no, stary przechero! – Syn bankiera pogroził mu żartobliwie palcem i uśmiechnął się zadufanym, pijackim uśmiechem. – Już ty mi tutaj nie kręć i nie oszukuj nad miarę, tylko cenę podaj. A gości, jeśli prawdziwie tam siedzą, gdzie indziej prędko ulokuj. Jak cię znam, znajdziesz miejsce. Ot, dla zwajeckich wojów choćby garść słomy starczy.
Gospodarz zgiął się do ziemi w pokłonie, skrywając grymas zadowolenia. Potrzebował krótkiej chwili namysłu, by oszacować, ile może zażądać, aby zadowolić chłopaka, a i samemu jak najlepiej nabić kabzę. Przy tym wbrew biadoleniom żądanie Nacmierza było mu wcale na rękę, bo nadal trzymał paradną komnatkę wolną na wypadek, gdyby w przeddzień Żarów trafił się jakiś dostojny gość, gotów szczerym srebrem zapłacić za wygodę.
– Jak dla waszej dostojności – rzeki wreszcie – i po starej przyjaźni półtora złoćca.
Miał nadzieję, że wypity trunek i pożądanie przyćmią nieco rozsądek Nacmierza, srodze się jednak omylił. Kiedy szło o grosiwo, rozum bankierskiego syna bynajmniej nie szwankował.
– Co?! – Chłopak poczerwieniał na gębie jak indor i zapominając na chwilę o wpajanych mu przez matkę obyczajach, krzyknął: – A ty chamie niemyty! Ty pijawo karczmarska! Za kogo ty mnie masz? Za wiejskiego kmiota, co pierwszy raz miasto ogląda?
– Jam się… wielmożny panie… omylił – wyjąkał oberżysta, cokolwiek przestraszony wybuchem Nacmierza, który znał wszystkich bogatych młodzieńców i mógł ich skutecznie zniechęcić do odwiedzin w gospodzie. – Pół złoćca rzec chciałem… Ledwie pół złoćca dajcie, przez wzgląd na nędzę moją i drobne dzieci…
– Jakie drobne dzieci? Tych dwóch łapserdaków, co im wąs już się sypie i u rzeźnika praktykują? – wyburczał chłopak, ale gniew mu już mijał. Bez dalszych swarów sięgnął do sakiewki, wygrzebał monetę i rzucił ją gospodarzowi. – A teraz nas tam prowadźcie. Byle żywo!
Bogowie sprzyjali jednak tego dnia Jaszczykowi, bo żaden z ludzi Niecierpka nie zszedł na piwniczne schody. Przygadywali tylko sprośnie do dziewczyny i życzyli jej, aby dobrze wygodziła swemu amantowi. Nie postało im w głowie, że zdobycz, na którą polowali, beztrosko zabawia się tuż pod ich bokiem. Kiedy odeszli, Jaszczyk z obrzydzeniem zrzucił z siebie posługaczkę. Dziewczyna, dopiero co dokończywszy dzieła, nie przejęła się zbytnio jego oschłością. Od wielu lat służyła Pod Pijaną Kaczką i nawykła, że po miłosnej sprawie goście prędko przepędzali ją z łóżka. Teraz więc, choć potargana i zaczerwieniona, ze spokojem poprawiała spódnice. Skoro jednak wyciągnęła rękę do chłopaka, żeby zawiązać mu troczki od koszuli, odtrącił jej dłoń z gwałtownością, która jego samego zaskoczyła.
Posługaczka nie zwróciła na niego uwagi. Obojętnie jęła się czochrać, aż wreszcie wyłowiła dokuczliwą wszę i rozgniotła ją między paznokciami.
– Przyjdź wieczorem do Pijanej Kaczki – zwróciła się ochryple do chłopaka. – Od strony kuchni w okienko zastukaj, a u siebie cię przechowam, póki będzie trzeba. Nie pożałujesz.
Zawdzięczał jej życie, ale nagle ogarnęła go taka wściekłość i żal, że złapał za kamień i byłby jej roztrzaskał głowę, gdyby w bladoniebieskich, krowich oczach posługaczki dostrzegł choć cień zrozumienia. Ale nie. Gapiła się na niego z tępym zadowoleniem pociągowego zwierzęcia, które wykonało swoje zadanie, a teraz dopomina się nagrody. Jaszczyk wzdrygnął się. Upuścił kamień i uciekł stamtąd co prędzej, nie oglądając się za siebie.
W wąskim korytarzu Marchię minął zwierzchnik uścieskiego kolegium Zird Zekruna. Na wszelki wypadek przywarła plecami do chłodnych kamieni, zbyt wiele bowiem nasłuchała się o przekleństwie skalnych robaków, żeby choćby rąbkiem sukni otrzeć się o jego szatę.
Kiedy weszła do komnaty Jasenki, natychmiast odgadła, że coś się wydarzyło.
– Pójdziesz do miasta – odezwała się nieobecnym głosem książęca konkubina, a jej twarz była kredowobiała. – Natychmiast. Odnajdziesz Trzpienia, dasz mu to – rzuciła służebnej ciężki, wypchany trzos – i każesz zabić żalnicką kuternóżkę. Nie zamierzam jej dłużej cierpieć.
Posąg marmurowej niewiasty zalewał się rzewnymi łzami. Zarzyczka z westchnieniem ulgi opadła na kamienny rant sadzawki i rozprostowała strudzone nogi. Kolano, nienawykłe do długich przechadzek, coraz mocniej pulsowało bólem i księżniczka bała się, że niebawem zawiedzie ją na dobre. Była jednak zadowolona, choć poszukiwania zabrały jej wiele czasu, bo nie znała zupełnie miasta i lękała się zbyt często pytać o drogę, by obca wymowa nie zdradziła jej pochodzenia. Wciąż miała wrażenie, że ktoś skrada się jej śladem. Odwracała się czujnie i przystawała w podcieniach kamienic, aby przydybać szpiega, nie zdołała jednak nikogo dostrzec.
Świadomość ryzyka przyprawiała ją chwilami o zawroty głowy. Nigdy dotąd tak otwarcie nie przeciwstawiła się sługom Zird Zekruna. Co więcej, nigdy też nie poważyła się na jawne bluźnierstwo, bo przecież właśnie tak kapłani nazwaliby jej spotkanie z bratem, przeklętym przez boga i ogłoszonym jego nieprzyjacielem.
Dobrze, że w ogóle zwróciła uwagę na list alchemika z Książęcych Wiergów, nazbyt wiele podobnych znoszono bowiem do jej komnaty. Owszem, przyjęła w Spichrzy kilku mistrzów sztuk tajemnych, wszyscy jednak pozostawali na usługach księcia Evorintha – a w każdym razie księżnej Egrenne – i usiłowali wydobyć z niej tajemnicę wiecznego ognia, nie wyjawiając w zamian żadnych własnych sekretów. Już po krótkiej rozmowie potrafiła ocenić ich mierne umiejętności, a w miarę upływu czasu coraz częściej odmawiała spotkań z innymi adeptami alchemii. W zamian pozwalała, aby unosił ją gwarny rytm życia spichrzańskiego dworu i cieszyła się towarzystwem dziedzica tronu. Właściwie nie miano jej chyba tego za złe, choć w oczach dworzan widziała pogardę i pobłażanie – ot, kolejna barbarzyńska księżniczka, oczarowana najpiękniejszym z miast Krain Wewnętrznego Morza i jego złotym księciem.
A potem pewnego dnia, kiedy z nudów przeglądała korespondencję, jakaś znajoma fraza sprawiła, że uważniej przeczytała cały list. Nie znała nadawcy. Lecz wiedziona impulsem zbliżyła pergamin do płomienia świecy i ze zdumieniem patrzyła, jak ciepło wydobywa litery nakreślone sekretnym atramentem. Zaledwie kilka słów: Spotkaj się ze mną w przeddzień Żarów, w porze wieczornego bicia dzwonów, przy posągu płaczącej niewiasty. Jeśli zaś nie zdołasz, będę na ciebie czekał następnego zmierzchu w ogrodach cytadeli. Twój brat.
Z przerażeniem rzuciła list w ogień, choć przecież oczekiwała go, odkąd przybyła do Spichrzy, i wiedziała, że prędzej czy później nadejdzie. Potem zaś długo po zmierzchu zastanawiała się, czy Koźlarz – ten jej bratniebrat, którego utraciła tak dawno, że wspomnienie o nim niemal zupełnie zatarło się w jej pamięci i nie potrafiła już odróżnić, co jest prawdą, a co jedynie wyobrażeniem – domyśla się w ogóle, czego od niej wymaga.