Jakże przeraźliwie głupia się okazała. Głupia, słaba i podatna na cudze poduszczenia.
– Pragnęliście się ze mną widzieć, pani – przypomniał zwierzchnik uścieskiego kolegium, może wyczuwając nagłą odmianę jej umysłu.
Nie miała ochoty, żeby jej się dalej naprzykrzał. W każdym razie nie dzisiaj.
– Zaspokójcie niewieścią ciekawość – wypaliła, chcąc go jak najszybciej urazić i zniechęcić do dłuższej pogawędki – i rzeknijcie mi szczerze, jak to możliwe, że w wieży Nur Nemruta przestajecie, skoro wasz pan na gardle karze za wszelką poufałość z innymi bogami? Czyżbyście postanowili się nawrócić i na dobre zagościć w naszym pięknym mieście? – dodała słodko. – Wielka to doprawdy odwaga. Albo wręcz zuchwałość.
Kątem oka dostrzegła w zwierciadle, jak w jednej chwili oczy Kiercha wychodzą z orbit. Stał nieruchomo, jakby piorun w niego strzelił, aż zlękła się, czy nie spróbuje jej uderzyć za tę obelgę. Wyciągnęła dłoń po dzwonek, aby przywołać służbę, lecz kapłan w kilku susach znalazł się tuż przy niej i pochwycił ją za nadgarstek.
– Zaraz się przekonasz – wymamrotał głosem rozdygotanym od wściekłości – co potrafi mój bóg i jak karze za zuchwałość.
Dzień przybrał dla Jaszczyka zgoła zaskakujący obrót. Z początku wszystko szło nieźle. Szczęśliwie zastał Trzpienia w gospodzie przy murze klasztoru Cion Cerena. Żebraczy starosta porządnie cuchnął gorzałką i nieprzychylnie toczył wokoło nabieglymi krwią oczami. Na widok chłopaka ożywił się nieco, w każdych okolicznościach bowiem potrafił docenić okazję do zarobku. Gdy usłyszał, kogo ma wytropić, postukał się wymownie w czoło, lecz nie oponował; ostatecznie interes to interes, a trzosik oferowany przez dziewczynę w obręczy dri deonema za odnalezienie Suchywilka, okazał się doprawdy bardziej niż zasobny.
Sam Jaszczyk, choć zielone oczy panny wywarły na nim niecodzienne wrażenie, również się cokolwiek pożywił na zawartości sakiewki, wysupławszy z niej ukradkiem pełen tuzin srebrników. Pobrzękiwały mu teraz wesoło w kieszeni, kiedy biegł zawilgłą uliczką wzdłuż murów w kierunku domu. Po prostu musiał się pochwalić matce tą nieoczekiwaną zdobyczą, zwłaszcza że we własnym mniemaniu doszedł do niej całkiem uczciwie. A i burczenie w brzuchu przypominało coraz donośniej, że od rana nie miał w gębie nic, prócz kilku łyków piwa, których mu Trzpień użyczył gwoli uczczenia dobitego interesu.
Był już parę kamienic od domostwa, kiedy z głębi koślawej, podpartej na stemplach bramy wychynęła ku niemu chuda posługaczka z gospody Pod Pijaną Kaczką. Wczepiła się w jego ramię i z całej siły popchnęła go do mrocznego wnętrza.
– Właśnie powlekli twoją matkę i siostry do Wiedźmiej Wieży – wykrztusiła, po czym przytuliła się do niego tak mocno, że czuł jej kościste żebra i wystające kości miednicy.
– Co ty gadasz? – Spróbował się uwolnić z uścisku, bo brzydziła go ta niewiasta, która parę miesięcy temu zagięła na niego parol, choć była dobry tuzin lat starsza i nieurodziwa, jak rzadko.
– A teraz po sąsiadach chodzą – tchnęła mu prosto w ucho – i o ciebie rozpytują, żeś niby z poduszczenia Zaraźnicy przeciwko naszemu bogu straszliwe bluźnierstwa uczynił.
– Brednie! – syknął przez zęby, bo przecież nie pierwszy raz brano mu za złe służbę u Krotosza i przywykł po trochu do podobnych oskarżeń. – Kto się tu niby zapędził? Straż kapłańska? Książęcy pachołkowie?
Posługaczka znów się o niego otarła, łasząc się i wyginając jak kot. Daremnie usiłował ją odsunąć.
– Ludzie Niecierpka – zamruczała miękko, zupełnie jakby wcześniejszy strach minął jej bez śladu.
– Niecierpka? – zapytał ze zdumieniem.
Jakkolwiek starał się trzymać z daleka od przywódcy hyclowskiego bractwa – nie dało się bowiem robić interesów jednocześnie z nim i z Trzpieniem, zbyt wielka wrogość dzieliła obu hersztów – Jaszczyk i tak wiedział niemało o jego kompanii i naprawdę wolałby raczej mieć sprawę z książęcymi drabami. Ale też nie przypominał sobie, aby się czymś Rzeźnikowi naraził. Tyle że, przeszło mu zaraz przez głowę, usługi hyclowskiego starosty nietrudno kupić za szczere srebro.
– Mówili, kto ich przysyła? – dociekał, z trudem powstrzymując obrzydzenie.
Posługaczka szarpała się już z guzami jego kubraka, a nie mógł jej odpędzić, aby nie uczyniła wrzasku i nie ściągnęła mu na głowę Niecierpkowych zbirów. Wysapała niewyraźne przeczenie i przesunęła językiem po jego gołej skórze. Wzdrygnął się i byłby ją zdzielił kułakiem, gdyby tuż przy wejściu do bramy nie rozległ się dźwięk podkutych butów. Spróbował się cofnąć na podwórze, ale znów naparła na niego całym ciałem i z rumorem zwalili się na schody prowadzące do piwniczki. Na poły ogłuszony i przygnieciony jej ciężarem, Jaszczyk jak przez mgłę posłyszał tupot i czujne nawoływania. Ale w tejże chwili dziewczyna usiadła na nim okrakiem i pochylając się nisko, wyszeptała:
– Ja cię obronię – i zarzuciła mu na twarz szeroką samodziałową spódnicę.
Książę Evorinth bez słowa wysłuchał rewelacji Marchii i tylko nerwowy rytm bicza, którym uderzał w cholewę buta, świadczył, że spokój opuścił go na dobre. Kiedy zaczęła mówić o zniknięciu Zarzyczki, zacisnął zęby tak mocno, że mięśnie na szczękach pobielały mu jak mąka. Potem zadał kilka pytań. Służka nie potrafiła odpowiedzieć, bo przecież żalnicka dziedziczka niczym nie zdradziła, jakie sekrety skłoniły ją do samotnej wyprawy w miasto pełne rozochoconego pospólstwa. W końcu niecierpliwym gestem kazał jej zamilknąć.
– Powiedz swojej pani – rzekł z irytacją – że tym razem jej fanaberie mogą nas kosztować zbyt wiele. Mnie mogą zbyt wiele kosztować – dodał i odwrócił się do niej plecami.
Nie ośmielając się odejść bez wyraźnego rozkazu, Marchia pochyliła nisko głowę, on zaś przechadzał się szybko pod ścianą, przybraną wielobarwnymi gobelinami. Od czasu do czasu zerkała na niego i wydawało się jej wówczas, że dostrzega w twarzy księcia zmartwienie. Zdziwiło ją to niezmiernie. Spodziewała się raczej wrzasków i pogróżek, bo Jasenka i jej kochanek wręcz napawali się kłótniami – a potem godzili tym namiętniej, im zapalczywiej obrzucali się uprzednio obelgami. Marchia miała wrażenie, że wszystko to stanowiło rodzaj teatru odgrywanego za obopólną zgodą i ku wspólnej satysfakcji. Na dworze wiele rzeczy zmieniało się niepostrzeżenie w widowisko. Także miłość.
Jednakże kiedy książę wreszcie przemówił, w jego głosie nie było gniewu, tylko tkliwość.
– I powiedz swojej pani, że zobaczę się z nią wieczorem. Czas wreszcie skończyć tę dziecinadę, zanim nas zawiedzie tam, gdzie żadne z nas nie chciałoby się znaleźć.
Żadna z trzech sióstr Nacmierza nie miała nigdy cierpliwości do rachunków. Owszem, zgodnie z wolą rodziców przysłuchiwały się naukom kapłana wynajętego, aby objaśniać im zawiłości arytmetyki. Ich myśli wszakże ciążyły ku strojom, wyprawie, haftom i tańcom w gronie rówieśników. Na darmo ojciec powtarzał, że bankierska córka winna w potrzebie wyręczyć małżonka w kantorze i zadbać o dobro małoletnich dzieci. Dziewczęta, sprytne jak sroczki i pewne rodzicowego uwielbienia, przysiadały mu na kolanach, głaskały pod brodą i jedna przez drugą szczebiotały, że przecież nigdy nie dopuści, aby stała im się krzywda. Stary bankier mamrotał pod nosem, udając złość, w rzeczywistości jednak rozpierała go duma z tych trzech panien, strzelistych jak młode brzózki i jasnowłosych. A będąc człekiem roztropnym, nie krył przed sobą, że okręciły go sobie wokół palca – podobnie zresztą jak żona, prosta córka kołodzieja, którą ponad dwa tuziny lat temu dostrzegł, jak stoi w smudze światła w drzwiach warsztatu ojca, i od tamtej pory patrzył na nią z nieodmiennym zachwytem.
Nacmierz szczerze lubił swoje siostry, lecz spoglądał na nie z pobłażliwością starszego brata, który wszedł już w wielki świat i prowadzi w kantorze poważne interesy. Nawet kochanica, którą wybrał za radą ojca i utrzymywał z pełną ostentacją, nieczęsto zaprzątała jego myśli poza miłymi chwilami, które spędzali we dwoje w jej alkowie. Dbał, aby niczego jej nie brakło i by pięknie się prezentowała w nowym powozie, sprawionym specjalnie na spichrzański karnawał. Ale zgodnie z obietnicą złożoną matce bardzo się pilnował, żeby nie przysporzyć rodzinie bękartów i miał szczery zamiar w odpowiednim czasie poślubić majętną pannę. Ostatecznie tak przecież powinno być. Nie darmo ich rodzina należała do najzacniejszych bankierskich rodów Spichrzy i od pięciu pokoleń zasiadała w radzie miasta. Nacmierz rozumiał doskonale, że kiedyś sam włoży na szyję ciężki srebrny łańcuch, który teraz dodawał dostojeństwa jego ojcu. Może nawet zostanie burmistrzem, jeśli bogowie okażą się łaskawi.
Na razie jednak nie potrafił oderwać wzroku od dziewczyny w zgrzebnej brązowej sukni. Nigdy wcześniej nie spotkał niewiasty, która z równą jak on łatwością parałaby się rachunkami, i odczuwał palącą potrzebę, aby sprawdzić, jak daleko sięgają jej umiejętności.
Podsunął jej tabliczkę, pokrytą niemal nieczytelnymi bazgrołami, którymi spichrzańscy karczmarze zwykli oznaczać zamawiane jadło i napitki.
– Czy znasz te znaki?
– Nie.
Umoczył palec w winie i szybko nakreślił na blacie kilka symboli z ksiąg bankierskich. – A te?
– Nigdy nie uczono mnie pisma – odparła z lekkim zniecierpliwieniem.
– Naprawdę? – zdumiał się. – W jaki więc sposób…?
– Nie wiem – przerwała.
Wiedziony impulsem, którego do końca nie rozumiał, ujął ją za rękę i zmusił, by na nowo usiadła za stołem.
– Pokażę ci – rzekł, po czym mokrym palcem zaczął rysować kolejne znaczki.
Wpatrywała się w nie rozszerzonymi oczami, początkowo nieufna i milcząca, z czasem coraz bardziej zaciekawiona. Roześmiała się, kiedy jej wyjaśnił, jak zapisuje się długi, i nie chciała uwierzyć, że istnieje osobny znak na oznaczenie niczego. Zadziwiły ją cząstki, a procentów w ogóle nie potrafiła pojąć, póki nie wpadł na pomysł, by opowiedzieć jej o wybieraniu zgniłków z beczki, w której co dziesiąte jabłko zepsuło się przez zimę. Na końcu śmiali się już razem z dziecięcych zagadek – o przewożeniu przez rzekę kozy i kapusty, o zaganianiu świnek do chlewika i pięciu sroczkach, które rozsiadły się na gałęziach jednego drzewa.