Tiomkin poszperał w pamięci i zaczął rytmicznie:
– „Niet, ja nie Bajron, ja drugoj…”.
Tu przerwał, i zaczął raz jeszcze, lecz już coś innego:
– Może… może raczej to:
„Ja też lubiłem kiedyś szczerze,
Gdy biegły lata mej młodości,
Gorące burze w atmosferze
I żar miłosnych namiętności”.
Recytując, Tiomkin sięgnął do szuflady i wyjął zdjęcie. Podał je Serenickiemu. Janek zobaczył piękną dziewczynę, otoczoną świetlistą aurą, bo fotografię ktoś robił przy dziwacznym załamaniu promieni słońca.
– To pańska córka, pułkowniku?
– Nie, to pańska wspólniczka, panie wydawco. Współwłaścicielka Wydawnictwa Puls Ojczyzny. Spółki z ograniczoną odpowiedzialnością, według prawa.
– Po polsku to by lepiej brzmiało niż po rosyjsku.
– Co?
– To co myślę o pańskich planach a propos „żaru miłosnych namiętności” . W polszczyźnie wyrazy „spółka” i „spółkowanie” mają ten sam źródłosłów.
– Cieszyłby nas wasz związek, ale nie ma przymusu, gaspadin Serenicki…
– Dzięki Bogu, ponieważ od dziecka nie lubię przymusu łóżkowego – burknął Janek. – Ten cytat to był Lermontow, tak?
– Uhmm. To wpis Lermontowa do sztambucha Zofii Nikołajewny Karamzin.
– Ładny, panie pułkowniku, jednak będąc panem nie obstawiałbym tego konia.
– Tej klaczy?… No to zdradzę wam, że tej panny chyba by tutaj nie było, gdyby nie tak lubiane przez was, gaspadin S., zabawy trudnymi wyrazami, czyli gry słów. Ona i jej matka wyjechały z Polski chcąc dołączyć do dziadków w Izraelu, a ci dziadkowie rzucili Polskę genseka Gomułki, bo ten wszczął antysemicką kampanię, głównie przeciwko żydowskim intelektualistom. Chociaż sam miał żonę Żydówkę, żydowskich inteligentów nie cierpiał. Nie lubił ich, gdyż przed wojną siedział w więzieniu z kilkoma żydowskimi komunistami, za komunizowanie. Byli dużo lepiej wykształceni niż towarzysz proletariusz, i bawili się jego kosztem, szpikując swe dialogi terminami ze słownika wyrazów obcych, co Gomułkę złościło. Obrzydzili mu inteligenckość doszczętnie, panimajetie, gaspadin Serenicki?…
– Ja panimaju, gaspadin pałkownik, no ja iszczio raz gawariu wam, sztoby wy, kstati mienia, nie stawili na etu pikowuju damu…
Wiosną 2007 roku prowadzący gry europejskie koledzy generała Kudrimowa mieli już bardzo duże osiągnięcia na kontynentalnej arenie surowcowej. Rosyjska firma nr 1, Gazprom, podpisała umowy z austriackim koncernem paliwowym ÖMV (co miało być gwoździem do trumny unijnego gazociągu Nabucco, konkurencyjnego dla rosyjskich gazociągów), z holenderskim gigantem Gasunie, z brytyjską Centricą, z włoskimi Enel i Eni, z niemieckimi BASF i E.ON Ruhrgas, z serbskim NIS, z francuskim Total, z norweskim Statoil Hydro, z belgijskim Distrigasem, z hiszpańskim Repsolem, z algierskim Sonatrach, i jeszcze z tuzinem mniejszych koncernów energetycznych. Budowanie przez Rosjan dwóch głównych europejskich „megarur gazu” (południowoeuropejski gazociąg South Stream oraz bałtycki North Stream), plus silne rosyjskie udziały w magistrali BBL (łączącej Anglię i Holandię), a także znaczące udziały w największych europejskich magazynach-dystrybutorniach gazu (Baumgarten, Zeebrugge etc.) – wszystko to czyniło Gazprom potencjalnym władcą Europy. Tylko jedna rzecz nie udała się ludziom Kudrimowa i agentom Gazpromu – Polska, mająca wedle dyrektywy kremlowskiej zostać „gubernią Gazpromu” , wciąż stawiała opór, i to gryząc (np. kupując litewską rafinerię Możejki, wbrew rosyjskiemu Łukoilowi; dywersanci Kudrimowa podpalili wprawdzie tę rafinerię, lecz Polakom i Litwinom udało się stłumić pożar bez katastrofalnych szkód). Jednak Wasia Kudrimow gwarantował kierownictwu SWR (zwłaszcza „gławnomu komandiru” , Michaiłowi Fradkowowi), że antykremlowskie Bliźniaki rządzące Polską zostaną odsunięte od władzy przed końcem roku, i że w jesiennych wyborach polskich zwycięży partia lubiąca Kreml.
Duchowy zgryz generała był inny – tyczył karteluszka z feralną datą. Wasia ciągle myślał o tym. I ciągle zadawał sobie pytanie: kto mi grozi, lub kto mi przypomina pewne sprawy dla wygłupu? Miał nieracjonalne, bardziej instynktowne przeczucie, że to mogą być szakale z URPO. Też egzekutorzy, jak on niegdyś, lecz on likwidował głównie politycznych, natomiast URPO zostało stworzone przez FSB dla wykańczania tylko kryminalnych bossów, czołowych gangsterów. Pracowało skutecznie, dyscyplinując krwawo wszystkie ważne mafie Federacji (Sołncewską i Tambowską, jak również mafie czeczeńskie, uzbeckie i gruzińskie), dzięki czemu wszelka aktywność gangsterska w Rosji stała się filialną aktywnością „służb” . Kto nie szanował „czekistowskiej kryszy” (czapy FSB) – szedł do łagru lub do piachu. Lecz kiedy już URPO wzięło cały gangsterski świat na swą smycz – zwolniły się moce przerobowe tego komanda i zaczęto urpowców wykorzystywać dla dyscyplinowania opozycji antyputinowskiej. Wobec zespołu Wasi Kudrimowa była to konkurencja, więc tracąc monopol egzekutorskiego rynku, Kudrimow tym chętniej przyjął propozycję Służby Wywiadu Zewnętrznego Federacji. Czy dawny konflikt kompetencyjny mógł teraz pchać urpowców ku głupim żartom-odwetom? – myślał Wasia. Czy może to poważniejszy problem?
Któż mógł wiedzieć lepiej aniżeli on, że skłonność do robienia krwawych „szutek” przy pomocy znaczących dat jest kontynuowaniem przez KGB i FSB tradycji enkawudowskiej, bo złośliwy gnom Stalin lubił mordować „terminowo”, wedle kalendarium? I że ta perfidna premedytacja stanowi godło adresowo-przyczynowe odwetów, jak ryba na ustach ofiar mafii sycylijskiej? Dziennikarka Politkowska, która nie raz ciężko dopiekła Putinowi, została kropnięta 7 października, a 7 października to dzień urodzin Putina gromowładnego. Strzelono mu urodzinowy prezent. Data z karteluszka podrzuconego Kudrimowowi – 25 października – to również był znaczący dzień dla „służb” . Tego dnia w 1990 roku polski wywiad, próbujący przypodobać się Amerykanom (trwała właśnie agonia ZSRR), ewakuował cichcem z Iraku kilku „spalonych” agentów CIA, których Jankesi nic mogli ratować. Był to finał brawurowej operacji „Samum” . Dwaj dowodzący nią oficerowie (generał Jasik i pułkownik Czempiński) ulotnili się szybko do kraju, wiedząc, że w Iraku grozi im zemsta rosyjsko-iracka. Lecz kilku innych uczestników „Samumu” pełniło dalej swoje „rezydenckie” obowiązki na Bliskim Wschodzie. Tych wykończyli ludzie Kudrimowa. 25 października 1996 roku zginął w Syrii komandos Jacek Bartosiak. 25 października 1998 roku pod Kairem zginął komandos Andrzej Puszkarski. 25 października 2002 roku zginął podpułkownik Jerzy T., również w Egipcie i również komandos. Wszyscy trzej należeli do polskiej elitarnej jednostki GROM. A może to GROM mnie straszy? – zastanowił się Wasia.
Zbyt częste myślenie o tajemniczym karteluszku sprawiło, iż ten 25 października począł się generałowi śnić niby złowieszczy biblijny napis-widmo MANE-THEKEL-FARES. Wasia wyjął spluwę i kilka razy strzelił do napisu, lecz albo nie trafiał, albo kule przechodziły skroś liter i cyfr jak przez obłok. Pyrgnął pusty magazynek, włożył nowy i chciał znowu strzelać, gdy raptem czyjaś koścista dłoń ucapiła mu ramię z siłą metalowych kleszczy i rozległ się chrapliwy głos:
– Daj spokój, Wasia.
Obejrzał się i ze zdziwieniem zobaczył „świętej pamięci” pułkownika Heldbauma, starego polskiego kumpla, którego tak niedawno żegnał na warszawskim cmentarzu. Krzyknął:
– Co tu robisz, Mietek?!
– Pukam ci do rozsądku – rzekł Heldbaum.
– Sam sobie puknij!… Zawsze cię lubiłem, chociaż ty jesteś Żyd, a ja nie lubię Żydów!
– Ja też nie lubię Żydów – uspokoił go Heldbaum, cały czas trzymając ramię Wasi.
– Puszczaj! – krzyknął znowu Kudrimow. – Muszę rozwalić ten październik i tę dwudziestkę piątkę.
– Czemu? – spytał Heldbaum.
– Bo grozi mi śmiercią.
– No i co z tego, baranie jeden? Umrzesz jak każdy, na tym polega demokracja.
Wasia chciał mu wyłożyć soczyście co myśli o demokracji, ale sylwetka Heldbauma zbladła, zrobiła się przezroczysta i rozpłynęła w lśniącej przestrzeni niby kłębek dymu.
Spotkali się przed południem, daleko od hałaśliwego centrum Toronto. Mała kawiarenka, pusty taras z kilkoma stolikami, cień wysokich drzew, śpiewy ptaków. Oboje byli nieco stremowani tym służbowym rendez-vous, ale każde musiało tu przyjść, jak na zastrzyk lub do gabinetu dentystycznego. On przyszedł pierwszy, ona spóźniła się kilka minut. Podali sobie ręce, usiedli i zaniemówili urzeczeni sobą. To się zdarza nie tylko w snach i w poezji – dla wzajemnej fascynacji trzeba czasami jednego spojrzenia, krótkiego niby błysk elektrycznych impulsów. Cud optymalnego doboru lub magia złudnego wrażenia, wszystko jedno, bo liczy się głównie ta zapierająca dech piękność krótkich momentów egzystencji, wielka uroda chwil, które są największym darem Boga dla człowieka. Mijają jak mgnienie serc lub oczu, ale dzięki nim warto żyć.
Chłonęli się wzrokiem niedyskretnie, wręcz bezwstydnie, zdziwieni, że przytrafiło się coś tak nieoczekiwanego. Dłużące się milczenie ktoś jednak musiał wreszcie przerwać; Janek wziął na siebie ów obowiązek zdmuchnięcia baśniowego czaru.
– Co musimy ustalić? – zapytał.
– Nie wiem… – szepnęła. – Kazali się nam dogadać, więc…
– Jestem gotów dogadywać się z tobą w każdej sprawie, od wydawniczego planu do Dekalogu, choć metod edytorstwa w ogóle nie znam, a z Dekalogu pamiętam tylko jedno przykazanie: „Nie pożądaj żony bliźniego swego nadaremno” .
Powinna była skwitować ten dowcip śmiechem, lecz może krępował ją erotyczny sens dowcipu, bo skomentowała tylko problem edytorskiej ignorancji:
– Edytorstwo jest mi równie obce co tobie, ale się nie lękam, dadzą nam przecież poligrafów, redaktorów, techników…
– Techników od pożądania?
Tym razem się zaczerwieniła, i skrzywiła wargi, jakby dając mu sygnał, że przegiął. Odzyskała wszelako dzięki temu pewniejsze brzmienie głosu: