Изменить стиль страницы

Rozdział 10

Kiedy dwóch śmiertelnych wrogów pada sobie w ramiona, to musi być święto. Ale co dla jednych jest świętem pojednania, dla innych okazuje się być podłą zdradą, która podważa dotychczasowy sens ich życia. Nic na to się nie poradzi, bo każdy, kto przeżył już odpowiednią liczbę lat, jest skazany na odkrycie, że prawda każdego faktu ma tyle wersji, ilu osób dotyczyło tamto zdarzenie, i że nie ma jednej jedynej prawdy, której nie można by przeciwstawić innej. John Pawlak, przez tyle lat obciążając swoimi cierpieniami przymusowego wygnańca sumienie Karguli, żył w luksusie ofiary losu. A oto w chwili, gdy przyjechał kończyć swoje rachunki z życiem i przeszłością, dowiedział się, że pewnego dnia jego brat ściskał w ramionach sprawcę jego nieszczęść. Zbyt nagle zostało przed nim odsłonięte okrutne prawo, że nie tylko nasza przyszłość jest niewiadoma, ale także i przeszłość, gdyż nic, co już pozornie się stało, nie jest tak naprawdę raz na zawsze i nieodwołalnie dokonane. Każdy powrót do minionych zdarzeń niesie ze sobą niebezpieczeństwo, że odkryje się przed nami nowy ich sens lub – co najczęściej – ich bezsens. John liczył, że wojna światowa rozstrzygnie raz na zawsze ich prywatną wojnę o miedzę. Miał nadzieję, że zgodnie z błagalną modlitwą, jaką wraz z ojcem zanosił przed obrazem Świętej Rodziny w ostatnią swoją noc w Krużewnikach, plagi egipskie spadną na przeklęty Kargulowy ród. Wszak Pan Bóg miał dość sposobności, by posłużyć się Hitlerem lub Stalinem i spełnić nadzieję Pawlaków na sprawiedliwe wyroki nieba. Czytając w Ameryce o milionowych ofiarach, jakie pochłonęła wojna, nie miał wątpliwości, że wśród nich są też Kargule. Po wojnie pierwszy list, który dotarł do Chicago, w kilku zdaniach opisywał wygląd nowego gospodarstwa na Ziemiach Odzyskanych, jakie objął Kaźmierz, „jako jedyny, co tu z naszej wsi trafił”. Wyglądało na to, że Pawlak był jedynym cudownie ocalonym mieszkańcem Krużewników. Mógł przeżyć pomyłkę Pana Boga, ale nie zdradę brata.

– Czy ja dobrze słyszał?-upewnia się John, wpijając się szeroko otwartymi wyblakłymi oczami w twarz brata.

– Z Kargulem się ściskałeś?! Przyciskając do piersi becik ze śpiącą słodko Anią, napiera na Kaźmierza, aż ten musi postąpić krok do tyłu, żeby nie stracić równowagi. W oczach Johna tli się jeszcze jakaś iskierka nadziei, że nie mogło dojść do takiego sprzeniewierzenia się rodzinnym tradycjom. Ale Kaźmierz, patrząc mu mężnie w oczy, wyrzuca z siebie wyznanie, że obaj z Kargulem uznali wówczas, że więcej ich nie będzie musiał dzielić płot.

– Ja go kosą musiał ukarać za jego chciwość, a ty płot obaliłeś? – Nie inaczej, Jaśku… W tej chwili John, który zaniemówił z wrażenia, widzi, jak po drugiej stronie płotu uchyla przed nim kapelusza ogromniasty chłop, wpatrzony w niego z mieszaniną pokory i buty.

– A to kto? – pyta nerwowo. Wciąż by wolał nie wierzyć ani słowom brata, ani swoim własnym oczom. Kaźmierz ogląda się przez ramię i widzi stojącego w całej okazałości pośrodku swojego podwórza Władysława Kargula. Śmiertelny wróg uchyla kapelusza na powitanie Johna, równocześnie uśmiecha się zachęcająco, acz niepewnie; w końcu ma przed sobą człowieka, który ponad ćwierć wieku temu przebił mu płuco ostrzem kosy. John nabiera powietrza w płuca, jakby chciał wydać wojenny okrzyk, ale wypuszcza je tylko ze świstem i mamrocze pod nosem: „Impossible”…

– Awo patrzaj, Jaśku, jak on tobie teraz grzeczniusio kłania sia – Kaźmierz mówi to przypochlebnie, życzliwie popychając brata w stronę płotu. Kargul tylko na to czekał: robi dwa wielkie kroki i już jest przy samym płocie. Jedną ręką trzyma kapelusz na wysokości piersi, drugą już serdecznie wyciąga nad sztachetami na powitanie gościa.

– Ano potrzymaj – John wpycha w ręce brata poduszkę z Anią. Kaźmierz przez sekundę czuje ulgę: pewnie chce mieć Jaśko wolną rękę, żeby ją podać Władkowi i tym gestem raz na zawsze wymazać z pamięci to, co przez tyle lat ich dzieliło. Ale ledwie przejmuje w swe ramiona śpiące maleństwo – dostaje niespodziewanie silne uderzenie w twarz. Zatacza się jak pijany, opiera się plecami o płot. W jego oczach zaskoczenie, jakby raptem postać brata zmieniła się w Lucyfera z widłami. Oddać bratu nie może, bo ściska oburącz poduszkę z dzieckiem.

– To ty tak tatowej przysięgi słuchał?! – John aż się dławi swoją wściekłością. Jeszcze raz bierze zamach, żeby wymierzyć karę za zdradę, jakiej dopuścił się jego młodszy brat, Kaźmierz może tylko dziękować Bogu, że gdzieś w pobliżu nie znalazły się widły albo siekiera. Ania budzi się w beciku i podnosi wrzask. Dopada do ojca Witold, porywa dziecko. Widząc rozszerzone wściekłością źrenice ojca, wycofuje się spiesznie na tyły. Kaźmierzem zamiotło po podwórzu. Za sztachetę płotu chwyta, chce ją wyłamać,już z bronią w ręku gotów jest ruszyć do ataku na brata, kiedy niczym obcęgi chwytają go z tyłu ramiona Kargula. Poderwany w górę i przyciśnięty do płotu Kaźmierz przebiera krzywymi nogami, żeby złapać oparcie i ruszyć do przodu. Głową szarpie na boki, ramiona napina, ale silniejszy Kargul uścisku nie luzuje. Buczy w ucho Pawlaka:

– Kaźmierz, ty oczadział! Starszego brata chcesz siniaczyć? – Puść, Władek, bo dotąd tak nie było, żeb' ten, co na mnie rękę podniósł, przy życiu ostał sia!

– Taż to ojciec chrzestny naszej wnuczki – sączy mu basem w samo ucho Kargul.

– Nie daruję! – pieni się Kaźmierz.

– My tu swojaki, a on gość – przekonuje go Kargul, nie przewidziawszy, że ten argument zmieni sytuację.

– Jak powiedział?! – prawie zapiał Kaźmierz, szarpiąc się w uścisku niedźwiedziowatego sąsiada.

– On taki sam Pawlak jak ja! – My tutejsze, a co on o życiu wie, jak on z Ameryki? – Kargul próbuje ostudzić skierowaną ku bratu wściekłość Kaźmierza, nie przewidując, że ostatecznie skierowuje ją przeciw sobie.

– Puść, mówię, bo tu czyjaś głowa spadnie! – Kaźmierz przysiada na swoich kusych nogach i jednym szarpnięciem wywija się z założonego mu nelsona. Patrzy teraz na sąsiada z nie ukrywaną nienawiścią, jakby cały czas on był wyłącznym celem jego ataku.

– Ano paszoł won! – władczym gestem nakazuje Kargulowi cofnięcie się od płotu w głąb swojego podwórza.

– Żeb' ciebie wilcy, no! Co on w paradę włazi,jak dwóch braci ze sobą wita sia! -czupurny jak kogut doskakuje do płotu, próbując sięgnąć pięścią cofającego się w popłochu Kargula.

– Małoś dostał wtenczas od Jaśka, to możem raz-dwa dołożyć! Kargul zerka z nadzieją w stronę Johna, jakby liczył, że ten stanie po jego stronie. Przed chwilą sam zaatakował Kaźmierza, a gdyby nie interwencja Kargula, dawno by mógł leżeć powalony powitalnym uderzeniem sztachety. John zbliża się do płotu ale już po jego wyrazie twarzy widać, że nie będzie sojusznikiem swego obrońcy.

– Przez ciebie ojczyznę straciłem – rzuca w twarz Kargula oskarżenie, jakby wystawiał mu rachunek za całe życie.

– Tam twoje! – kategoryczny gest Kaźmierza zakazuje Kargulowi zbliżać się do płotu.

– Tu nasze! – wtóruje mu John z groźną miną, stając ramię w ramię obok tego, kogo ledwie przed chwilą zdzielił pięścią w twarz. Są teraz znowu jednością myśli i czynów, przedstawicielami rodu Pawlaków, który do dziś ma nie wyrównane rachunki z przeklętymi sąsiadami. Za plecami wycofującego się w popłochu Kargula ukazuje się cała jego rodzina. I tak oto stoją naprzeciw siebie, jak stali w owo sierpniowe popołudnie 1945 roku, kiedy Pawlak, ściągając czapkę z głowy, powiedział zdławionym głosem: „Podejdź no do płota”… Teraz jednak ani myśli powtarzać tamte słowa. Stojąc tuż przy Johnie, aż podskakuje do góry jak mały foksterier, szczerzący kły na brytana.

– Zlazaj mi z oczu, ty bambaryło jeden – jazgocze szczekliwie, przekrzywiając głowę jak pies w obroży.

– Nie po tom brata odzyskał, żeb' go drugi raz przez ciebie stracić! Kargul przez chwilę oniemiał: czy mógł się spodziewać takiego obrotu sprawy? Przecież jeszcze rano wspólnie ustalali taktykę, wspólnie wybierali miejsce w sadku Karguli, gdzie mają stanąć stoły dla sproszonych na chrzciny gości. Miał to być dzień wielkiego pojednania, a oto widzi za płotem ziejących nienawiścią dwóch braci Pawlaków.

– Ty, Pawlak, od nowa nie zaczynaj, bo wy już kosą zaczęli -grzmi swoim śpiewnym basem Władysław Kargul. Cała jego rodzina – żona Aniela w sukni z koronkowym kołnierzem, dorośli synowie i ich żony-zwarli się przy nim, świadcząc o swojej gotowości podjęcia walki po słusznej stronie.

– Ja zacząłem – John wali pięścią na wysokości serca w kraciastą marynarkę, aż zadudniło. W tym geście i słowach pobrzmiewa duma i poczucie moralnej słuszności, która domaga się uznania.

– A ja skończę – uzupełnia skwapliwie Kaźmierz, aby tylko tą gotowością przekonać Jaśka, że tak naprawdę ważne jest to, co dzieli Pawlaków z Kargulem, a nie to, co łączy.

– Awo patrzaj, jaki to chabaź- Kargul wykrzywia się w pogardliwym grymasie, żeby tylko Pawlak nie miał wątpliwości, jak nisko sobie Władysław ceni jego pogróżki.

– A tobie kto kazał brać tutaj chałupę ze mną przez płot, a?

– A tobie ki czort kazał na trzy palce w Krużewnikach naszej ziemi odciąć?! – Kaźmierz szarpie sztachety, licząc, że jakaś słabsza puści i będzie miał czym przekonać Kargula o swojej słuszności.

– Odejdź, Kaźmierz, bo jak palnę, to rzygniesz ty i dupą, i gębą! – Kargul składa tę obietnicę z takim wewnętrznym żarem i przekonaniem, że Kaźmierzem aż zatrzęsło. Nie mogąc bezpośrednio ukarać sąsiada za te bluźnierstwa, mści się na jego białej kurze, która nieopatrznie przelazła na podwórze Pawlaków. Doskakuje do niej i kopie ją z takim rozmachem, że ta ze straszliwym gdakaniem wzbija się w powietrze, gubiąc pióra w rozpaczliwym trzepocie. Kątem oka Kaźmierz dostrzega aprobujący gest głowy brata. Może jeszcze nie wszystko stracone? Może uwierzy, że dla niego, Kaźmierza, nadal liczy się powtarzana po ojcu modlitwa, błagająca Pana Boga o wszystkie plagi egipskie na całe Kargulowe plemię? – Ty, Kaźmierz, czep się lepiej swojej baby! – radzi Kargul, trzymając się na bezpieczną odległość.

– Oj, ludzie, trzymajcie mnie, bo ubiję jak psa! Szasta się po podwórzu jak pies spuszczony z łańcucha. Porywa z klombu połówkę bielonej cegły i bierze zamach, celując w kapelusz Kargula, ale jakoś wolno tę rękę unosi, jakby licząc na to, że Witia i Pawełek zrozumieją intencję zawartą w tym okrzyku „Trzymajcie mnie”… I tak się stało: ręka Kaźmierza już jest w górze, już pobielana cegła ma pofrunąć w stronę wroga, lecz w tej chwili synowie chwytają go wpół. Kargul macha ręką z wyraźnym lekceważeniem i odchodzi na ganek swojego domu. Kaźmierz kontroluje kątem oka sytuację: widzi, że jego zajadłość znalazła uznanie w oczach Jaśka, bo ten demonstracyjnie spluwa w stronę płotu sąsiadów i rzuca przez sztuczne zęby przekleństwo, często w rodzinie Pawlaków jeszcze przez ich ojca, Kacpra, używane na wszystkich noszących portki Karguli: „Koniosraj jeden!” Kaźmierz uznaje, że to najlepszy moment, żeby nawiązać porozumienie z Johnem. Nie może pokpić sprawy: wszak kiedy znów stanęli murem przeciw Kargulowi -znajdą wspólny język. Tylko niech mu Jaśko da dokończyć historię owego pierwszego dnia, kiedy to płot się zawalił w trakcie powitania obu rodzin. Znając tylko początek dramatu, nie wolno wydawać wyroku o jego bohaterach. Dopada brata, który poprawia przekrzywioną w trakcie kłótni muszkę. Chce go wziąć -jak przedtem – pod łokieć, żeby dokończyć opisanie świata, którego Jaśko nie zna, bo na emigracji przebywał.