Изменить стиль страницы

– Dlaczego ty nie wziął trąby ze sobą? – pyta teraz John.

– Bo się ruskim za bardzo spodobała – wyjaśnia Kaźmierz. Jak w październiku 39 wybory urządzali, to ktoś im doniósł, że u mnie wisi nowiuteńka trąba.

– Jak mogli zabrać, kiedy to prywatna własność była? – dziwi się John.

– Aj, Jaśku, ty gadasz jak dzieciuk. Taż ja im gadał, że to moje, a oni na to: „Nie chcesz, żeb' naród wesoły szedł do wyborów? Znaczy, że ty „przeciw ludowi pracującemu miast i wsi jesteś!” A kto był przeciw, ten pierwszy na białe niedźwiedzie jechał. No i musiał ja z radością te trąbe sowieckiej władzy ofiarować. Tylko kto im o tej trąbie powiedział?

– Pewnie te Kargule zemścić się chcieli – John nie ma wątpliwości, że podłość tego rodu mogła go pchnąć nawet do kolaboracji z bolszewikami.

– A co się z tymi Herodami stało? Kaźmierz nie ma wątpliwości, że „Herody” to Kargule. Wymienia spojrzenie z Marynią: co na to odpowiedzieć? Jeszcze grunt nie jest dostatecznie przygotowany, by rzucić weń ziarno wybaczenia. Mówi więc pospiesznie, połykając słowa, że „Kargule transportem pojechali”. Widać Jaśko zrozumiał z tego, że ten transport wywiózł Karguli gdzieś na Syberię czy do Kazachstanu, bo przyjął to jak dobrą nowinę.

– Choć w tym nam Stalin poszedł na rękę – mówi to do maleńkiej Ani, jakby udzielał jej lekcji historii.

– A jak teraz twoje sąsiady? Patrzy John wokoło, a Kaźmierz czuje, jak po kręgosłupie spływa mu strużka potu.

– Ano, sąsiadów mam tyle, co świat ma stron – celuje paluchem w czerwony dach domu po drugiej stronie drogi.

– Ten tu fornalem był pod Poznaniem…

– Porządny, choć nie zza Buga – dopowiada spiesznie Marynia.

– Tamten dym z komina widzi? – Kaźmierz popycha lekko brata ku bramie.

– Tam żyje człowiek, co tędy z armii od Andersa wracał i jak przespał jedną nockę u wdowy po wywiezionym na Syberię leśniczym, tak oni do dziś jedną pierzyną przykrywają sia… Przekazując te informacje, Kaźmierz cały czas śledzi czujnie wzrokiem, czy ktoś aby nie wyjdzie przedwcześnie na sąsiednie podwórze. Ale tam za płotem jakby pomór jakiś przeszedł: ani człowieka, ani kury na podwórzu, nawet pies nie zaszczeka. Może właśnie ta martwa cisza zwraca uwagę Jaśka, bo patrząc na wymarłe podwórze, brodą wskazuje dom Kargula.

– A ten tu? Kaźmierz nerwowo przestępuje z nogi na nogę, przełyka ślinę i patrzy na brata, jakby on był sędzią, a Kaźmierz oskarżonym.

– My tu w Rudnikach byli pierwsi, ale on jeszcze przed nami. Nasze życie złączone, jakby nas jedna matka rodziła.

– Znaczy, że to good man… Dobry człowiek – upewnia się Jaśko, huśtając w ramionach przysypiającą w słońcu wnuczkę brata.

– Samo-swój – Kaźmierz mówi to z wyraźnym naciskiem i dodaje uroczyście: – Od niego się tu Polska zaczęła.

– Polska? – Jaśko patrzy przez płot i nagle zdziwiony dostrzega w prześwitującym między domem a stodołą sadku przykryte białymi obrusami stoły. Stoją pod jabłonkami, których obciążone zielonymi jabłkami gałęzie chylą się ku ustawionym tam półmiskom, karafkom i kieliszkom.

– A co on tam naszykował? Wesele może mają?

– Ano, chrzciny nie gorzej jak wesele trza pokropić. Dla niego to także samo bezlitośnie radosna okazja jak dla mnie, że ty nam tu objawił sia…

– A co on ma ze mną wspólnego? Jaśko znów omiata spojrzeniem puste podwórze sąsiada. Jakiś instynkt podpowiada mu, że coś czai się za tą ciszą. Jakieś zagrożenie wisi w powietrzu. Może zaraz zjawi się milicja i zacznie sprawdzać jego paszport? Tyle się przecież nasłuchał w Chicago przed wyjazdem do Polski, że może to być podróż tylko w jedną stronę, bo komuniści mogą go wpuścić, ale niekoniecznie potem pozwolą mu wrócić. Kaźmierz wyczuwa niepokój brata. Jeśli Jaśko ma zrozumieć jego los, musi usłyszeć, jak zegar historii wybił godzinę, od której zaczęła się wędrówka ludów. Zaczyna uroczystym głosem, który Jaśkowi przypomina swoją tonacją głos ich ojca – Kacpra, dyktującego mu słowa pamiętnej przysięgi.

– Posłuchaj, Jaśku, co mam ci do powiedzenia. Nawet ślepy wie, kiedy przyjdzie jego godzina. A mnie ona wybiła w Krużewnikach nad samym uchem i wiedział ja, że nie ma co z zegarem historii nawet o pięć minut targować sia, bo on nie dla mnie jednego czas wyznaczył

– oczy Kaźmierza wilgotnieją na wspomnienie tamtych chwil.

– „Przyszedł czas się żegnać”; rzekłszy ja do siebie, na tatowym polu stojący i żem zapłakał, choć bez łez… Kaźmierz sięga raptem po kapelusz i mnąc go kurczowo w palcach ściąga z głowy, jakby w tej właśnie chwili stał na polu Kacpra Pawlaka i żegnał się na zawsze z tymi wygonami, z miedzą i kępą olszyn, co trzymała straż przy kapliczce ze świętym Florianem.

– W to pole tatowy pot wsiąkał. I twój, i mój – Kaźmierz wbija spojrzenie w twarz brata; chyba nawet po tylu latach na obcej ziemi jest w stanie pojąć uczucia, które wówczas bezlitośnie rozszarpywały serce i wątrobę Pawlaka.

– Sure – Jaśko kiwa poważnie głową.

– Na tym samym polu ja naszej miedzy broniłem. Kargul mnie życie przeinaczył…

– A mnie Stalin – w głosie Kaźmierza daje się słyszeć odcień zniecierpliwienia: On mu tu mówi o okrutnych wyrokach historii, a tamten w kółko w Kargulu widzi przyczynę wszystkich nieszczęść. Opuścił Krużewniki jesienną nocą 1927 roku, unosząc w sercu i pod powiekami obraz rodzinnej wsi. Nie było go w niej, kiedy we wrześniu 1939 przegalopował przez wieś na małych konikach patrol czerwonoarmiejców; nie widział, jak zaczął się dusić wójt Taranienko, któremu kazano zjeść portret prezydenta Mościckiego: nie widział na własne oczy tych sań, co wiozły na stację leśniczego Kedaja, któremu nie pomogła delegacja księdza, hurtownika i Marcysi od Szałajów. Jak mu opowiedzieć te noce, przesiedziane w lesie z ostatnim kabanem, którego chciał uchronić przed niemieckim kolczykowaniem? Jak mu opisać chwile, gdy dowiedzieli się, że przyjdzie im zostawić swoje ziemie i groby, by wyruszyć na wędrówkę ludów? Chyba ten, co przysłał Marcysi historie biblijne do kolorowania, najłatwiej pojmie sens tych wydarzeń, kiedy Kaźmierz odwoła się do biblijnych scen.

– Posłuchaj, Jaśku, o arce Noego, co na szynach płynęła przez ten potop okrutny – znowu w głosie Kaźmierza pojawia się dziwna muzyczna rytmiczność, jakby to nie relacja była, tylko ballada o wygnańcach.

– Szarpnęło, gwizdnęło i się potoczyło… Ale zanim koła wagonów potoczyły się na zachód, ile to dni musieli razem z dobytkiem koczować na trembowelskiej stacji, ile nocy czuwać, żeby im nocą złodzieje czemodanów spod głowy nie wyciągnęli; opuszczali Krużewniki jako ostatni, bo Kaźmierz, wyznaczony przez „siel-sowiet” na sołtysa, mógł opuścić wieś dopiero po przejęciu terenu i obiektów przez komisję. Wszyscy już wyjechali, chaty puste stały, żadna krowina nie zaryczała – a jego wciąż trzymali niczym zakładnika. Kiedy wreszcie podstawiono wagon i dla nich – Kaźmierz kazał Maryni uklęknąć i podziękować Bogu, że wyprowadza ich oto z domu niewoli, jak kiedyś Żydów z ziemi egipskiej. Jeszcze kłopoty były z tym workiem, wypełnionym ziemią z pola Pawlaków i grobu Kacpra. Leonia trzymała go kurczowo przy sobie jak największy skarb. NKWD-zista, podejrzewając, że tkwią w nim jakieś skarby, kazał wysypać zawartość worka na peron. Kaźmierz wykupił się dwoma litrami bimbru i wtaskał woreczek do wagonu, umieszczając go pod pryczą matki. Nie opowiada teraz tych wszystkich szczegółów, bo chce skrócić drogę, która go właśnie na to, a nie inne podwórze przywiodła. A to był czas, kiedy nie historia zależała od człowieka, tylko człowiek od historii. Ale czy ktoś, kto przeżył wojnę w Ameryce, może to wszystko pojąć?

– I tak my przed siebie ruszywszy, nawet nie wiedzieli, gdzie nam wysiąść przyjdzie. I tak się ta wędrówka ludów zaczęła: dzień jedziesz, dwa dni stoisz, tydzień ma dni siedem, w miesiącu jest tygodni cztery, a w pociągu jest wagonów czterdzieści i osiem – Kaźmierz słyszy, jak Marynia westchnieniem potwierdza jego relację.

– A szyn przed parowozem nie ubywa, za to sucharów z wora ubywa. A wiózł ja, prócz klaczy i rodziny, trochę tej Polski w worku z ziemią z naszego spłachetka i tatowego grobu, no i w brzuchu mojej Maryni, co się nieuchronnie do wydania tego oto Pawełka na świat szykowała…