Изменить стиль страницы

Poszli w dół po zboczu. Alp nucił pod nosem. Hamadriada pachniała żywicą i mokrą topolową korą. Noc Mabon miała się ku końcowi. Wstawał świt, ciężki i mętny od mgły.

W grupce dyskutujących nielicznych już pozostałych na Grochowej uczestników sabatu odnaleźli istotę płci żeńskiej, tę o oczach świecących jak fosfor, a skórze zielonej i pachnącej pigwą.

– Owszem – kiwnęła głową wypytana Pigwa. – Widziałam tę dziewczynę. W grupie kobiet schodziła w kierunku Frankensteinu. Jakiś czas temu.

– Zaczekaj – alp chwycił Reynevana za ramię. – Bez pośpiechu! I nie tędy. Z tej strony górę otacza Las Budzowski, zabłądzisz w nim jak dwa a dwa cztery. Poprowadzimy cię. Nam zresztą też trzeba w tamte strony. Mamy tam interes.

– Idę z wami – powiedziała Pigwa. – Pokażę, którędy dziewczyna poszła.

– Dziękuję – rzekł Reynevan. – Jestem wam bardzo wdzięczny. Nie znamy się przecież… A pomagacie mi…

– Zwykliśmy sobie pomagać – Pigwa odwróciła się, przeszyła go fosforowym spojrzeniem. – Byliście ładną parą. A tak mało już nas zostało. Jeśli nie będziemy sobie wzajem pomagać, wyginiemy ze szczętem.

– Dziękuję.

– A ja – wycedziła Pigwa – wcale nie ciebie miałam na myśli.

Weszli w jar, koryto wyschniętego strumienia, obrośnięte wierzbami. Z mgły przed nimi rozległo się ciche przekleństwo. A za moment dostrzegli kobietę, siedzącą na omszałym głazie i wytrząsającą kamyki z ciżem. Reynevan poznał ją od razu. Była to pulchna i wciąż jeszcze nosząca ślady mąki młynarka, kolejna uczestniczka debaty przy beczułce jabłecznika.

– Dziewka? – spytana, zastanowiła się. – Ta jasnowłosa? Aaa, ta szlachcianka, co była z tobą, Toledo? Widziałam ją, a jakże. Tędy szła. Ku Frankensteinowi. W kupie, kilka ich było. Jakiś czas temu.

– Tędy szły?

– Tędy. Zaraz, zaraz, poczekajcie. Idę z wami. – Bo masz tam interes?

– Nie. Bo tam mieszkam.

Młynarka nie była, delikatnie mówiąc, w najlepszej formie. Szła opieszale, czkając, mrucząc i powłócząc nogami. Denerwująco często przystawała, by poprawiać garderobę. Niewiadomym sposobem wciąż nabierała do ciżem żwiru, musiała siadać i wytrząsać go – a robiła to denerwująco wolno. Za trzecim razem Reynevan gotów już był wziąć babę na barana i nieść, byle tylko zwiększyć tempo.

– Może by tak szybciej, kumoszko? – spytał słodko alp.

– Sam jesteś kumoszka – odgryzła się młynarka. – Zaraz będę gotowa. Jeszcze ino… Momencik…

Zamarła z ciżmą w ręce. Uniosła głowę. Nadstawiła ucha.

– Co jest? – spytała Pigwa. – Co…

– Cicho – uniósł rękę alp. – Coś słyszę. Coś… Coś nadchodzi…

Ziemia zatrzęsła się nagle, zadudniła. Z mgły wypadły konie, cały tabun, nagle zaroiło się wokół nich od bijących i drących ziemię kopyt, od rozwianych grzyw i ogonów, wyszczerzonych zębów w spienionych pyskach, od dzikich oczu. Ledwie zdołali uskoczyć za głazy. Konie przeleciały w szaleńczym galopie, znikły równie nagle, jak się pojawiły. Ziemia tylko dygotała wciąż od uderzeń kopyt.

Nim zdołali ochłonąć, z mgły wynurzył się następny koń. Ale w odróżnieniu od poprzednich ten niósł jeźdźca. Jeźdźca w saladzie, w pełnej płytowej zbroi, w czarnym płaszczu. Płaszcz, rozwiany w galopie u ramion, wyglądał jak skrzydła upiora.

– Adsumus! Adsuuumuuuus!

Rycerz ściągnął wodze, koń stanął dęba, zamłócił powietrze przednimi kopytami, zarżał. A rycerz dobył miecza i runął na nich.

Pigwa krzyknęła cienko, a nim krzyk przebrzmiał, rozpadła się – tak, to było właściwe słowo – rozpadła się na milion ciem, które chmarą rozleciały się w powietrzu, znikły. Hamadriada bezszelestnie wrosła w ziemię, w okamgnieniu wysmuklała, pokryła się korą i liśćmi. Młynarka i alp, równie sprytnych trików na podorędziu widać nie mający, zwyczajnie rzucili się do ucieczki. Reynevan, ma się rozumieć, też, za nimi. Tak szybko, że ich wyprzedził. Aż tu mnie znaleźli, myślał gorączkowo. Aż tu mnie znaleźli.

– Adsumus!

Czarny rycerz w przelocie chlasnął mieczem zamienioną w drzewko hamadriadę, drzewko wydało straszny krzyk, trysnęło sokiem. Młynarka obejrzała się, na własną zgubę. Rycerz obalił ją koniem, usiłującą wstać ciął, zwisając z kulbaki, ciął tak, że aż ostrze zachrupotało na kości czerepu. Czarownica upadła, skręcając się i wijąc wśród suchych traw.

Alp i Reynevan pędzili ile sił w nogach, ale z galopującym koniem nie mieli szans. Rycerz dogonił ich szybko. Rozdzielili się, alp pognał w prawo, Reynevan w lewo. Rycerz pogalopował za alpem. Po chwili z mgły dobiegł wrzask. Świadczący, że alpowi nie dane było doczekać przemian i czeskich husytów.

Reynevan biegł na złamanie karku, dysząc i nie oglądając się. Mgła tłumiła dźwięki, ale łomot kopyt i rżenie wciąż za sobą słyszał – lub wydawało mu się, że słyszy.

Tupot kopyt i chrap konia usłyszał nagle tuż przed sobą. Stanął, martwiejąc ze zgrozy, ale nim zdołał cokolwiek przedsięwziąć, z mgły wynurzyła się spieniona jabłkowita klacz, niosąca w siodle niewysoką i tęgą kobietę w męskim wamsie. Kobieta na jego widok wryła klacz, odrzucając z czoła nieporządnie rozwianą grzywę płowych włosów.

– Pani Dzierżka… – wystękał, zdumiony. – Dzierżka de Wirsing…

– Krewniak? – handlarka koni wyglądała na nie mniej zdumioną. – Ty? Tutaj? Zaraza, nie stój! Dawaj rękę, skacz za mnie!

Chwycił wyciągniętą dłoń. Ale było za późno.

– Adsuuumuuus!

Dzierżka zeskoczyła z kulbaki z zaskakującą przy jej kompleksji gracją i zwinnością. Równie zwinnie zdarła z pleców kuszę i rzuciła ją Reynevanowi. Sama chwytając drugą, przypiętą do siodła.

– W konia! – wrzasnęła, rzucając mu bełty i instrument do napinania, zwany „kozią nóżką”. – Mierz w konia!

Czarny rycerz pędził na nich ze wzniesionym mieczem i rozwianym płaszczem, takim galopem, że płatami leciała w górę rwana darń. Ręce Reynevana dygotały, haki „koziej nóżki” za nic nie chciały zaskoczyć za cięciwę i czopy na łożu kuszy. Zaklął rozpaczliwie, pomogło, haki chwyciły, cięciwa złapała orzech. Drżącą dłonią nałożył bełt.

– Strzelaj!

Strzelił. I chybił. Bo wbrew rozkazowi nie mierzył w konia, lecz w jeźdźca. Widział, jak grot bełtu skrzesał iskry, ocierając się o stalowy naramiennik. Dzierżka zaklęła gromko i plugawię, zdmuchnęła włosy z oczu, wycelowała, nacisnęła spust. Bełt trafił konia w pierś i cały się schował. Koń zakwiczał, zachrapał rzężąco, runął na kolana i na łeb. Czarny rycerz zwalił się z siodła, poturlał, gubiąc hełm i miecz. I zaczął wstawać.

Dzierżka zaklęła znowu, teraz obojgu trzęsły się ręce, obojgu kozie nóżki raz po raz ześlizgiwały się z czopów, bełty wypadały z rowków. A czarny rycerz wstał, odpiął od siodła wielki morgenstern, ruszył ku nim chwiejnym krokiem. Na widok jego twarzy Reynevan stłumił krzyk, przyciskając usta do łoża kuszy. Twarz rycerza była biała, srebrzysta wręcz, jak u trędowatego. Okolone sinoczerwonym cieniem oczy były dzikie i nieprzytomne, w zaślinionych i pokrytych pianą ustach błyskały zęby.

– Adsuumuuuus!

Szczęknęły cięciwy, syknęły bełty. Oba trafiły, przebijając zbroję z głośnym trzaskiem, oba weszły aż po lotki – jeden przez obojczyk, drugi przez napierśnik. Rycerz zachwiał się, zatoczył mocno, ale utrzymał na nogach, ku przerażeniu Reynevana ruszył na nich znowu, wrzeszcząc niezrozumiale, plując płynącą mu z ust krwią i wymachując morgensternem. Dzierżka zaklęła, odskoczyła, nadaremnie usiłując zarepetować kuszę, widząc, że nie zdąży, odskoczyła przed ciosem, potknęła się, upadła, na widok lecącej ku niej kolczastej kuli zakryła głowę i twarz ramionami.

Reynevan krzyknął, krzykiem ratując jej życie. Rycerz zwrócił się ku niemu, a Reynevan strzelił z bliska, mierząc w brzuch. Bełt i tym razem wszedł aż po lotki, z suchym trzaskiem dziurawiąc folgową szorcę. Siła uderzenia była znaczna, grot musiał utkwić głęboko w trzewiach, mimo tego rycerz nie upadł i tym razem, zachwiał się, ale odzyskał równowagę, ruszył szybko na Reynevana, rycząc i wznosząc morgenstern do ciosu. Reynevan cofał się, usiłując zaczepić kozią nóżkę za cięciwę. Zaczepił, napiął kuszę. I dopiero wtedy połapał się, że nie ma bełtu. Zawadził obcasem o grudę, siadł na ziemi, ze zgrozą patrząc na zbliżającą się śmierć – bladą jak lepur, dzikooką, toczącą z ust pianę i krew. Zasłonił się trzymaną oburącz kuszą.

– Adsumus! Adsum…

Wciąż półleżąc, półsiedząc, Dzierżka de Wirsing nacisnęła spust kuszy i wpakowała mu bełt prosto w potylicę. Rycerz upuścił morgenstern, bezładnie zamachał rękami i runął jak kłoda, aż wyczuwalnie zatrząsł się grunt. Padł o pół kroku od Reynevana. Mając w mózgu żelazny grot i kilka cali jesionowego drewna, nie był, o dziwo, całkiem martwy. Jeszcze parę długich chwil charczał, dygotał i drapał darń. Wreszcie znieruchomiał.

Dzierżka czas jakiś klęczała, wsparta na wyprostowanych ramionach. Potem zwymiotowała gwałtownie. Potem wstała. Zarepetowała kuszę, nałożyła bełt. Podeszła do chrapiącego konia rycerza, wycelowała z bliska. Szczęknęła cięciwa, łeb zwierzęcia bezwładnie łomotnął o ziemię, tylne nogi wierzgnęły spazmatycznie.

– Kocham konie – powiedziała, patrząc Reynevanowi w oczy. – Ale na tym świecie, by przeżyć, trzeba czasem poświęcić to, co się kocha. Zapamiętaj to, krewniaku. I na drugi raz celuj w to, w co każę.

Kiwnął głową, wstał.

– Uratowałeś mi życie. I pomściłeś brata. W jakiejś tam części.

– To oni… Ci jeźdźcy… zabili Peterlina?

–  Oni. Nie wiedziałeś? Ale nie czas na pogaduszki, krewniaku. Trzeba uciekać, nim zaskoczą nas tu jego kamraci.

–  Ścigali mnie aż tutaj…

– Nie ciebie – zaprzeczyła beznamiętnie Dzierżka. – Mnie. Czekali na mnie w zasadzce zaraz za Bardem, koło Potworowa. Rozgonili tabun, roznieśli eskortę, czternaście trupów leży tam na gościńcu. Byłabym między nimi, gdyby nie… Za dużo gadamy!

Włożyła palce do ust, gwizdnęła. Po chwili o grunt zadudniły kopyta, z mgły wyłoniła się biegnąca kłusem jabłkowita klacz. Dzierżka wskoczyła na siodło, po raz kolejny zadziwiając Reynevana zwinnością i kocią iście gracją ruchów.