Изменить стиль страницы

– Niezwykle, mówisz? – powtórzył alp. – Ha, może jeszcze doczekasz się zwykłości, chłopcze. To, co nazywasz Starszym, może będzie Nowym. Lub Odnowionym. Nadchodzi czas zmian, wiele się zmieni. Zmieni się nawet to, co liczni, niektórzy nawet tu obecni, uważali za niezmienne.

– I nadal uważają – rzekł, do siebie widać biorąc uszczypliwe słowa alpa, osobnik, którego Reynevan najmniej spodziewałby się w tym towarzystwie, mianowicie ksiądz z tonsurą. – Nadal tak uważają, albowiem wiedzą, że pewne rzeczy nie wrócą już nigdy. Nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki. Mieliście swój czas, panie alpie, mieliście swoją epokę, erę, swój eon nawet. Ale cóż począć, omnia tempus habent et suis spatiis transeunt universa sub caelo, wszystko ma swój czas i swą godzinę. A co minęło, nie wróci. Mimo wszelkie przemiany, których to przemian, nawiasem, czeka wielu z nas.

– Odmieni się – powtórzył uparcie alp – całkowicie obraz i porządek świata. Wszystko się zreformuje. Radzę, obróćcie oczy na południe, na Czechy. Tam padła iskra, od niej rozgorzeje płomień, w ogniu oczyści się Natura. Znikną z niej rzeczy złe i chore. Z południa, z Czech, nadejdzie Odmiana, pewnym rzeczom i sprawom koniec będzie. W szczególności księga, którą tak chętnie cytujecie, spadnie rangą do zbioru przysłów i powiedzonek.

– Od czeskich husytów – pokręcił głową ksiądz – nie spodziewajcie się zbyt wiele, w pewnych sprawach świętsi oni są, że tak rzekę, od papieża. Nie pójdzie, widzi mi się, w dobrą dla nas stronę ta czeska reforma.

– Istotą reformy – powiedziała mocnym głosem jedna z zamaskowanych szlachcianek – faktycznie jest, że zmienia rzeczy pozornie niezmienne i niezmienialne. Że czyni wyłom w pozornie nienaruszalnej strukturze, nadkrusza pozornie zwarty i twardy monolit. A jeśli coś można zarysować, naruszyć, nadkruszyć… To można i rozwalić w pył. Husyci czescy będą garstką wody zamarzającą w skale. I rozsadzającą ją.

– To samo – krzyknął ktoś z tyłu – mówiono o katarach!

– To były kamienie na szaniec!

Zaczął się rozgardiasz. Reynevan skurczył się, lekko przestraszony zamieszaniem, jakie wywołał. Poczuł dłoń na ramieniu. Obejrzał się i drgnął, widząc wysoką istotę płci żeńskiej, dość atrakcyjną, ale o oczach świecących jak fosfor, a skórze zielonej i pachnącej pigwą.

– Nie lękaj się – przemówiła cicho istota. – Jestem tylko Starsze Plemię. Zwykła niezwykłość.

– Zmian – powiedziała głośniej – nie powstrzyma nic. Jutro inne będzie niż Dziś. Tak dalece, że ludzie przestaną wierzyć we Wczoraj. I rację ma pan alp, doradzając, byście częściej spoglądali na południe. Na Czechy. Bo stamtąd nadciągnie nowe. Stamtąd przyjdzie Przemiana.

– Pozwalam sobie wątpić nieco – stwierdził cierpko ksiądz. – Stamtąd przyjdą wojna i mord. I nastanie tempus odii, czas nienawiści.

– I czas zemsty – dorzuciła złym głosem kulawa z płowym warkoczem.

– Dobra nasza – zatarła dłonie jedna z wiedźm. – Przyda się trochę ruchu!

– Czas i los – powiedziała znacząco rudowłosa. – Zdajmy się na czas i na los.

– Losowi – dodała młynarka – jak się da, dopomagając.

– Tak czy inaczej – wyprostował chudą postać alp – twierdzę, że to początek końca. Obecny porządek runie. Runie ten wykluty w Rzymie, zachłanny, arogancko rozpanoszony, przeżarty nienawiścią kult. Aż zresztą dziw, że to się tak długo trzymało, będąc tak bezsensownym, a na domiar zupełnie nieoryginalnym. Ojciec, Syn i Duch! Zwyczajna triada, jakich bezlik.

– Co do Ducha – rzekł ksiądz – to bliscy byli prawdy. Tylko płeć pomylili.

– Nie pomylili – zaprzeczyła zielonoskóra i pachnąca pigwą. – Lecz zakłamali! Cóż, może teraz, w czasie przemian, pojmą wreszcie, kogo przez tyle lat malowali na ikonach. Może wreszcie dotrze do nich, kogo naprawdę przedstawiają madonny z ich kościołów.

– Eia! Magna Mater! – krzyknęły chórem wiedźmy. Na ich krzyk nałożył się wybuch dzikiej muzyki, łomot bębenków, krzyk i zaśpiew także od okolicznych ognisk. Nikoletta-Katarzyna – przytuliła się do Reynevana.

– Na polanę! – krzyknęła rudowłosa. – Na Krąg!

– Eia! Na Krąg!

– Słuchajcie! – krzyknął, wznosząc ręce, guślarz z jelenimi rogami na głowie. – Słuchajcie!

Zgromadzony na polanie tłum zaszemrał w podnieceniu.

– Słuchajcie – zawołał guślarz – słów Bogini, której ramiona i uda oplatają Wszechświat! Która na Początku oddzieliła Wody od Niebios i tańczyła na nich! Z tańca której zrodził się wiatr, a z wiatru oddech życia!

– Eia!

Obok guślarza stanęła domina, dumnie prostując swą królewską postać.

– Powstańcie – krzyknęła, rozpościerając płaszcz. – Powstańcie i przyjdźcie ku mnie!

– Eia! Magna Mater!

–  Jam jest – przemówiła domina, a jej głos był jak wiatr od gór – jam jest uroda zielonej ziemi, jam jest biały księżyc pośród tysiąca gwiazd, jam jest sekret wód. Przyjdźcie ku mnie, albowiem ja jestem duchem natury. Ze mnie wszystkie rzeczy wynikają i do mnie wszystkie muszą powrócić, przed moje oblicze, uwielbiane przez bogów i śmiertelników.

– Eiaaa!

– Jam jest Lilith, jam jest pierwsza z pierwszych, jam jest Asztarte, Kybele, Hekate, jam jest Rigatona, Epona, Rhiannon, Nocna Klacz, kochanka wichru. Czarne są moje skrzydła, stopy moje ściglejsze są niż wiatr, dłonie moje słodsze niźli ranna rosa. Nie wie lew, kędy stąpam, nie pojmie mych dróg zwierz polny i leśny. Albowiem zaprawdę powiadam wam: jam jest Tajemnica, jam jest Rozumienie i Wiedza.

Ognie huczały i strzelały jęzorami płomienia. Tłum falował w podnieceniu.

– Czcijcie mnie w głębi serc waszych i w radości obrzędu, składajcie ofiarę z aktu miłości i rozkoszy, bo miła mi taka ofiara. Albowiem jam jest dziewica nietknięta i jam jest płonąca od żądzy miłośnica bogów i demonów. I zaprawdę powiadam wam: jak byłam z wami od początku, tak znajdziecie mnie u kresu.

– Słuchajcie – krzyknął na koniec guślarz – słów Bogini, tej, której ramiona i uda oplatają wszechświat! Która na Początku oddzieliła wody od niebios i tańczyła na nich! Tańczcie i wy!

– Eia! Magna Mater!

Domina gwałtownym ruchem zrzuciła płaszcz z obnażonych ramion. Wyszła na środek polany, mając u boków towarzyszki.

We trójkę stanęły, uchwyciwszy się za dłonie wyprężonych ku tyłowi rąk, twarzami na zewnątrz, plecami do wewnątrz, tak, jak w malarstwie przedstawia się niekiedy gracje.

– Magna Mater! Trzykroć po dziewięć! Eia!

Do trójki dołączyły trzy kolejne wiedźmy i trzech mężczyzn, wszyscy, łącząc dłonie, utworzyli koło. Na ich przeciągły krzyk, zachęcający zew, dołączyli następni. Stając w takich samych pozycjach, twarzami na zewnątrz, plecami do stanowiącej centrum dziewiątki, sformowali następny krąg. Momentalnie stworzono jeszcze jedno koło, potem następne, następne i następne, każde kolejne plecami do poprzedniego i, rzecz jasna, większe i liczniejsze. Jeżeli tworzony przez dominę i jej kompanię nexus otaczał krąg złożony z nie więcej niż trzydziestu osób, w kręgu ostatnim, zewnętrznym, było ich co najmniej trzysta. Reynevan i Nikoletta, poniesieni rozgorączkowaną ciżbą, znaleźli się w kręgu przedostatnim. Z Reynevanem sąsiadowała jedna z zamaskowanych szlachcianek. Rękę Nikoletty ściskał dziwny stwór w bieli.

– Eia!

– Magna Mater!

Kolejny przeciągły krzyk i rozbrzmiewająca nie wiedzieć skąd dzika muzyka dały hasło – tanecznicy ruszyli, kręgi zaczęły obracać się i wirować. Wirowanie – coraz szybsze i szybsze – odbywało się naprzemiennie, każdy krąg wirował w kierunku przeciwnym, niż sąsiadujący.

Sam widok powodował zawrót głowy, inercja ruchu, szalona muzyka i frenetyczne krzyki dopełniały dzieła. W oczach Reynevana sabat rozpłynął się w kalejdoskop plam, nogi, jak mu się zdawało, przestały dotykać ziemi. Tracił świadomość.

– Eiaaa! Eiaaa!

– Lilith, Asztarte, Kybele!

– Hekate!

– Eiaaaa!

Nie wiedział, jak długo to trwało. Ocknął się na ziemi, wśród innych leżących i pomału podnoszących się. Nikoletta była przy nim – nie puściła jego ręki.

Muzyka wciąż grała, ale melodia zmieniła się, dziki i wizgliwie monotonny akompaniament wirowego tańca zastąpiły zwyczajne miłe i skoczne nuty, w rytm których podnoszące się czarownice zaczęły podśpiewywać, podrygiwać i pląsać. Przynajmniej niektóre i niektórzy. Inni nie podnosili się z murawy, na którą upadli po tańcu. Nie wstając, połączyli się w pary – w większości przynajmniej, bo zdarzały się i trójki, i czwórki, i jeszcze obfitsze nawet konfiguracje. Reynevan nie mógł oderwać wzroku, gapił się, bezwiednie oblizując wargi. Nikoletta – widział, że i jej twarz płonie nie tylko od blasku ognisk – odciągnęła go bez słowa. A gdy odwracał głowę, ofuknęła.

– Wiem, że to ta maść… – przytuliła się do jego boku. – Lotna maść tak je rozpala. Ale nie patrz na nie. Obrażę się, jeśli będziesz patrzył.

– Nikoletto… – ścisnął jej dłoń. – Katarzyno…

– Wolę być Nikoletta – przerwała natychmiast. – Ale ciebie… Ciebie wolałabym jednak nazywać Reinmarem. Gdy cię poznałam, byłeś, nie przeczę, zakochanym Alkasynem. Ale wszak nie dla mnie nim byłeś. Nic nie mów, proszę. Słowa nie są potrzebne.

Płomień niedalekiego ogniska strzelił w górę, sypnęła się w niebo kurzawa iskier. Tańczący wokół zakrzyczeli radośnie.

– Rozhulali się – mruknął – tak, że nie zwrócą uwagi, gdy się wymkniemy. A chyba czas się wyniknąć…

Odwróciła twarz, odblask ognia zatańczył na jej policzkach.

– Dokąd ci tak pilno?

Nim ochłonął ze zdumienia, usłyszał, że ktoś się zbliża.

– Siostro i konfratrze.

Stała przed nimi rudowłosa, trzymając za rękę młodą wieszczkę o lisiej twarzy.

– Mamy sprawę.

–  Słucham?

– Eliszka, ta tutaj – zaśmiała się swobodnie ruda – wreszcie zdecydowała się zostać kobietą. Tłumaczę jej, że to wszystko jedno, z kim, chętnych tu wszak nie brakuje. Ale ona uparła się jak prawdziwa koza. Krótko: tylko on i on. Znaczy ty, Toledo.

Wieszczka spuściła podkrążone oczy. Reynevan przełknął ślinę.