Изменить стиль страницы

Szarlej nie odpowiedział, śmiało patrząc wprost w zmrużone oczy raubrittera. Buko obrócił w dłoniach swój kielich mszalny.

– A ty – zwrócił złe oczy ku Reynevanowi – Hagenau, czy jak tam cię prawdziwie zwać, diabli wiedzą, ktoś jest, może też mnich i księży bękart, może cię pan Jan Biberstein również za bunty i sedycje do turmy na Stolzu wsadził. W drodze miałem cię w podejrzeniu. Baczyłem, jak na dziewkę spoglądasz, dumałem, okazji wypatrujesz, by się na Bibersteinie zemścić, jego córę pod żebro żgnąć. No, ale twoja zemsta, a moje pięćset grzywien, miałem cię na oku, nim byś, bratku, kozika dobył, głowy byś na karku nie znalazł.

– Teraz zaś – cedził słowa raubritter – patrzę na twą gębę i dumam, a może się myliłem? Może tyś wcale na nią nie dybał, może to afekt? Może ty ją ratować chcesz, spod ręki mi porwać? Tak sobie dumam i złość we mnie roście, za jakiegoż ty durnia masz Buka von Krossig. I aż mnie trzęsie, by ci grdykę przerżnąć. Ale się hamuję. Chwilowo.

– Może by tak – w głosie Szarleja był absolutny spokój. – Może by tak skończyć na dziś? Dzień obfitował w męczące atrakcje, wszyscy to w kościach czują, ot, proszę spojrzeć, tam pan Woldan usnął już z licem w sosie. Proponuję dalsze dyskusje odłożyć ad cras.

–  Niczego – warknął Buko – nie będzie się odkładać ad cras. Koniec uczty ja ogłoszę, gdy czas przyjdzie. Ninie pij, mniszy synu, bękarcie, kiedyć nalewają. I ty pij, Hagenau. Wiecie to, azali nie ostatnia to wasza wypitka? Na Węgry droga długa i hazardowna. Kto wie, czy dojedziecie? Wszak mówią: nie wiadomo człeku ranie, co mu się wieczorem stanie.

– Zwłaszcza – dodał zjadliwie Notker Weyrach – że pan Biberstein pewnie rozesłał konnych po drogach. O córkę porwaną strasznie musi być na porywaczy cięty.

– Nie uważaliście – beknął Paszko Rymbaba – com rzekł? Furda Biberstein. Przecie ja się z jego córką żenię. Przecie…

– Milcz – przerwał mu Weyrach. – Pijanyś. Znaleźliśmy z Bukiem lepsze kwestii rozwiązanie, lepszy i prostszy na Bibersteina sposób. Tedy się nam tu z twoim żenidłem nie pchaj. Niepotrzebne zgoła.

– Ale ona udała mi się… Zrękowiny… I pokładźmy… Ej, wiwat, wiwat, ten miły…

– Zawrzyj gębę.

Szarlej oderwał wzrok od oczu Buka, spojrzał na de Tresckowa.

– Czy pan, panie Tassilo – spytał spokojnie – pochwala plan kompanów? Również ma go za przedni?

– Tak – odrzekł po chwili milczenia de Tresckow. – Jakkolwiek mi przykro, za taki go mam. Ale takie jest życie. Wasz pech, że tak udatnie pasujecie do łamigłówki.

– Udatnie, udatnie – wpadł w słowo Buko von Krossig. – Jeszcze jak udatnie. Z tych, co udział w napadzie wzięli, owych najsnadniej rozpoznają, co byli bez przyłbic. Pana Szarleja. Pana Hagenaua, co tak chwacko porwaną kolebką powoził. A wasz pachoł wyrwidąb też nie z tych, co to się zapomnieć dają. Rozpoznają tę gębę, ha, nawet u trupa. Wszystkich, nawiasem, będą rozpoznawać jako trupy. Wyda się, kto na orszak napadł. Kto Bibersteinównę uprowadził…

– I kto ją zamordował? – dokończył spokojnie Szarlej. – I zgwałcił – uśmiechnął się obleśnie Weyrach. – Nie zapominajmy o zgwałceniu.

Reynevan zerwał się z ławy, ale natychmiast siadł, przyduszony ciężkim ramieniem de Tresckowa. W tym samym momencie Kuno Wittram schwycił Szarleja za barki, a Buko przyłożył demerytowi mizerykordię do gardła.

– Godzi się to tak? – bąknął Rymbaba. – Oni nam wonczas na ratunek…

– Tak trza – uciął Weyrach. – Weź miecz.

Po szyi demeryta pociekła spod ostrza sztyletu strużka krwi. Mimo tego głos Szarleja był spokojny.

– Nie powiedzie się wasz plan. Nikt wam nie uwierzy.

– Uwierzą, uwierzą – zapewnił Weyrach. – Zadziwiłbyś się, w co ludzie wierzą.

– Biberstein nie da się wyprowadzić w pole. Położycie głowy.

– A co ty mnie straszysz, mniszy synu? – Buko pochylił się nad Szarlejem. – Kiedy tobie samemu świtu nie dożyć? Biberstein, mówisz, nie uwierzy? Może. Położę głowę? Wola boska. Ale wam i tak gardła poderżnę. Choćby dla gaudium, jak mawia skurwysyn Sagar. Ciebie, Hagenau, właśnie już choćby po to zakatrupię, by Sagara pognębić, boś mu konfrater, też czarownik. A względem ciebie, Szarlej, niech się to zwie sprawiedliwością. Dziejową. Za Wrocław, za rok osiemnasty. Dali inni hersztowie buntu głowy katu na wrocławskim rynku, ty dasz głowę na Bodaku. Bękarcie.

– Drugi raz nazwałeś mnie bękartem, Buko.

– Nazwę i trzeci. Bękart! I co mi zrobisz?

Szarlej nie zdążył odpowiedzieć. Z hukiem otwarły się drzwi i wszedł Hubercik. Dokładniej, wszedł Samson Miodek. Otworzywszy sobie drzwi Hubercikiem.

Wśród zupełnej ciszy, w której słychać było pohukiwanie latającego wokół wieży puszczyka, Sanison dźwignął wyżej niesionego za kołnierz i spodnie giermka. I rzucił go pod nogi Buka. Hubercik jęknął rozdzierająco w kontakcie z podłogą.

– Ten osobnik – przemówił wśród ciszy Samson – usiłował udusić mnie w stajni lejcami. Twierdzi, że na pański rozkaz, panie von Krossig. Czy zechce pan mi to wyjaśnić?

Buko nie zechciał.

– Zabić go! – wrzasnął. – Zabić skurwego syna! Bij! Szarlej wężowym ruchem wyzwolił się z chwytu Wittrama, łokciem uderzył w gardło de Tresckowa. Tassilo zacharczał i puścił Reynevana, Reynevan zaś z lekarską precyzją grzmotnął Rymbabę pięścią w stłuczony bok, prosto w bolączkę. Paszko zawył i zgiął się wpół. Szarlej doskoczył do Buka, mocno kopnął go w goleń. Buko upadł na kolana. Dalszego ciągu Reynevan nie widział, albowiem Tassilo de Tresckow potężnie zdzielił go w kark, rzucił na stół. Domyślił się jednak, słysząc odgłos uderzenia, chrup łamanego nosa i wściekły ryk.

– Nigdy więcej – usłyszał wyraźny głos demeryta – nie nazywaj mnie bękartem, Krossig.

Tresckow zwarł się z Szarlejem, Reynevan chciał skoczyć mu w sukurs, ale nie zdołał – skrzywiony z bólu Rymbaba ułapił go od tyłu, przygiął. Weyrach i Kuno Wittram rzucili się na Samsona, olbrzym chwycił ławę, pchnął nią Weyracha w pierś, pchnął Kunona, obalił obu, przywalił ławą. Widząc, że Reynevan szarpie się i wierzga w niedźwiedzim uścisku Rymbaby, podskoczył, otwartą dłonią strzelił Rymbabę w ucho. Paszko przedreptał bokiem przez całą szerokość hali i wyrżnął czołem w komin. Reynevan porwał ze stołu cynową stągiew, walnął nią z brzękiem usiłującego wstać Notkera Weyracha.

– Dziewczyna, Reynevan! – krzyknął Szarlej. – Biegnij! Buko von Krossig zerwał się z podłogi, rycząc i obficie brocząc krwią ze zgruchotanego nosa. Zdarł ze ściany rohatynę, zamachnął się i cisnął nią w Szarleja, demeryt uchylił się zwinnie, dzida otarła się o jego ramię. I ugodziła Woldana z Osin, który właśnie się zbudził i zupełnie zdezorientowany podniósł zza stołu. Woldan poleciał do tyłu, rąbnął plecami o flamandzki gobelin, osunął się po nim, siadł, głowa opadła mu na sterczące z piersi drzewce. Buko zaryczał jeszcze głośniej i skoczył na Szarleja z gołymi rękami, rozczapierzony jak krogulec. Szarlej zatrzymał go wyprostowaną ręką, drugą walnął w złamany nos. Buko zawył i padł na kolana.

Na Szarleja skoczył de Tresckow, na Tresckowa Kuno Wittram, na Wittrama Samson, na nich Weyrach, na nich zalany krwią Buko, na nich Hubercik. Wszyscy zakotłowali się na podłodze, tworząc coś na kształt Laokoona z najbliższą rodziną. Reynevan już tego nie widział. Gnał ile sił po stromych schodach wieży.

Napotkał ją przed niskimi drzwiami, w miejscu oświetlonym zatkniętą w żelazną obejmę pochodnią. Wcale nie wyglądała na zaskoczoną. Było zupełnie tak, jak gdyby czekała na niego.

– Nikoletto…

– Alkasynie.

– Przybywam…

Nie zdążył opowiedzieć, z czym przybywa. Silny cios cisnął nim o ziemię. Wsparł się na łokciach. Dostał raz jeszcze, upadł.

– To ja do ciebie z sercem – wysapał, stając nad nim w rozkroku, Paszko Rymbaba. – Ja do ciebie z sercem, a ty mnie soję w bok? W bolący bok? Gadzie jeden!

– Hej, ty! Duży!

Paszko obejrzał się. I uśmiechnął szeroko i radośnie, widząc Katarzynę Biberstein, pannę, która mu się udała, z którą, jak mniemał, był już po zrękowinach i z którą już widział się w marzeniach sparzonym w małżeńskiej łożnicy. Ale, jak się okazało, marzył nieco na wyrost.

Niedoszła narzeczona krótko strzeliła go nasadą pięści w oko. Paszko złapał się za twarz. Dziewczyna uniosła dla większej swobody cotehardie i potężnie kopnęła go w krocze. Niedoszły narzeczony skurczył się, ze świstem wciągnął powietrze, a potem zawył wilczo i padł na klęczki, oburącz ściskając swe męskie skarby. Nikoletta jeszcze wyżej podniosła suknię, demonstrując zgrabne uda, z podskoku kopnęła go w bok głowy, okręciła się, kopnęła w pierś. Paszko Pakosławic Rymbaba runął na kręte schody i stoczył się po nich, koziołkując.

Reynevan podniósł się na kolana. Stała nad nim, spokojna, nawet nie bardzo zdyszana, ledwo co falująca biustem, tylko oczy, płonące jak u pantery, zdradzały podniecenie. Udawała, pomyślał, tylko udawała lękliwą i zastraszoną. Omamiła wszystkich, mnie też.

– Co teraz, Alkasynie?

– Na górę. Prędko, Nikoletto.

Pobiegła, skacząc po stopniach jak kozica, ledwo mógł za nią nadążyć. Trzeba będzie, pomyślał, sapiąc, poglądy odnośnie słabości płci poddać gruntownej weryfikacji.

Paszko Rymbaba sturlał się aż na sam dół schodów, z impetem wykocił do hali, na środek, niemal pod stół. Leżał przez chwilę, łapiąc powietrze ustami jak karp wyciągnięty niewodem, potem stęknął, jęknął, zakołysał głową, trzymając się za genitalia. Potem usiadł.

W halli nie było nikogo, nie licząc trupa Woldana z wbitą w pierś rohatyną. I skrzywionego z bólu Hubercika, tulącego do brzucha rękę, ewidentnie złamaną. Giermek napotkał wzrok Rymbaby, wskazał głową drzwi wiodące ku wyjściu na podwórzec. Zbytecznie, Paszko już wcześniej usłyszał dobiegające stamtąd hałasy, krzyki, miarowe łomotanie.

Do hali zajrzeli przerażona dziewka i pachołek, iście, jak w przyśpiewce: servus cum ancilla. Uciekli, gdy tylko na nich spojrzał. Paszko wstał, zaklął obrzydliwie, zerwał ze ściany wielki berdysz z toporzyskiem poczerniałym i usianym dziurkami po kornikach. Przez chwilę bił się z myślami. Choć aż wrzał ze złej ochoty, by zemstę wywrzeć na wrednej Bibersteinównie, rozsądek podpowiadał, że należy pomóc comitivie.