Изменить стиль страницы

– Interesy, pani matko – rzekł Buko, któremu wypity węgrzyn zauważalnie dodał rezonu – to rzecz moja, z całym szacunkiem. To ja na przemysł chadzam, ja dobro do zamku znoszę. Mój trud tu wszystkich karmi, poi i odziewa. Ja życie w hazard stawię, przyjdzie na mnie kiedy z woli Bożej kryska, obaczycie, jak się wam chudo zrobi. Nie wydziwiajcie tedy!

– Patrzcie tylko – Formoza wzięła się pod boki, odwróciła do raubritterów. – Patrzcie tylko, jak się nadyma, ten mój najmłodszy. On mnie karmi i odziewa, dalibóg, ze śmiechu pęknę. Ładnie bym wyglądała, tylko na niego licząc. Szczęściem jest tu na Bodaku loszek głęboki, w nim kufry, w kufrach zaś to, co tam położył twój rodzic, smyku, i twoi bracia, świeć Panie nad ich duszami. Oni umieli łup znosić w dom, oni kpów z siebie robić nie dali. Córek wielmożom nie porywali jak głupcy… Oni wiedzieli, co czynią…

– Ja też wiem, co robię! Pan na Stolzu okup zapłaci…

– Akurat! – ucięła Formoza. – Biberstein? Zapłaci? Głupiś! On na córeczce krzyżyk położy, a ciebie dopadnie, zemstę wywrze. Zdarzyło się już coś podobnego na Łużycach, wiedziałbyś o tym, gdybyś miał uszy do słuchania. Pamiętałbyś, co spotkało Wolfa Schlittera, gdy podobną sztuką zadarł z Frydrychem Bibersteinem, panem na Żarach. Jaką mu pan na Żarach monetą odpłacił.

– Słyszałem o tym – potwierdził obojętnie Huon von Sagar. – Bo też i sprawa znana była szeroko. Ludzie Bibersteina dopadli Wolfa, skłuli oszczepami jak zwierzę, wykastrowali, wypruli kiszki. Popularne było potem na Łużycach powiedzonko: nosił Wolf razy kilka, aż trafił na Róg Jeleni, poznał, jak ów bodzie…

– Pan, panie von Sagar – uciął niecierpliwie Buko – żadna to dla mnie nowina, o wszystkim słyszał, wszystko wie, wszystko umie. Może więc, miast snuć wspominki, pokaże nam swą medyczną sztukę? Pan Woldan z bólu jęczy, Paszko Rymbaba krwią odpluwa, wszystkich kości łamią, może więc, miast się mądrzyć, jakiej driakwi nam nagotowi? Od czego we wieży ma warsztat, hę? By jeno diabła wywoływać?

– Bacz, do kogo mówisz! – uniosła się Formoza, ale czarodziej uciszył ją gestem.

– Cierpiącym, w samej rzeczy, godzi się ulżyć – powiedział, wstając zza stołu. – Czy pan Reinmar Hagenau zechce mi pomóc?

– Oczywiście – Reynevan wstał również. – Oczywista rzecz, panie von Sagar.

Wyszli obaj.

– Oba czarowniki – zaburczał w ślad za nimi Buko. – Stary i młody. Czarcie nasienie…

Pracownia czarodzieja znajdowała się na najwyższej – i zdecydowanie najzimniejszej – kondygnacji wieży, z okien, gdyby nie to, że zapadł już zmrok, widać byłoby pewnie duży kawał Kotliny Kłodzkiej. Jak ocenił fachowym okiem Reynevan, pracownia była wyposażona nowocześnie. W przeciwieństwie do magów i alchemików starszej daty, z upodobaniem zamieniających swe warsztaty w pełne wszelakiego śmiecia rupieciarnie, czarodzieje nowocześni przedkładali laboratoria urządzone i wyposażone spartańsko – tylko w to, co konieczne. Oprócz korzyści w postaci ładu i estetyki, taki wystrój miał i tę zaletę, że ułatwiał ucieczkę. Zagrożeni przez Inkwizycję nowocześni alchemicy pryskali według zasady omnia mea mecum porto, nie oglądając się na porzucane bez żalu ruchomości. Magowie szkoły tradycyjnej do ostatka bronili swych wypchanych krokodyli, zasuszonych ryb pił, homunkulusów, żmij w spirytusie, bezoarów i mandragor – i kończyli na stosie.

Huon von Sagar wyciągnął ze skrzyni opleciony słomą gąsiorek, napełnił dwa puchary rubinowym płynem. Zapachniało miodem i wiśniami, niezawodnie był to więc kirsztrank.

– Siadaj – wskazał krzesło – Reinmarze von Bielau. Napijemy się. Do roboty nie mamy nic. Gotowych kamforowych maści na stłuczenia mam duży zapas, są to, jak się domyślasz, leki bardzo na Bodaku chodliwe, lepiej idzie chyba tylko wywar leczący kaca. Zaprosiłem cię tu, bo chciałem pogadać.

Reynevan rozejrzał się. Podobało mu się alchemiczne instrumentarium Huona, cieszące oko czystością i porządkiem. Podobały mu się alembik i atanor, podobały równiutko ustawione i opatrzone porządnymi etykietami flakony filtrów i eliksirów. Ale najbardziej zachwycał go księgozbiór.

Na pulpicie, otwarty, widać czytany, spoczywał – Reynevan z miejsca poznał, miał w Oleśnicy taki sam egzemplarz – Necronomicon Abdula Alhazreda. Obok, na stole, piętrzyły się inne znane mu grymuary czarnoksięskie – Grand Grimoire, Statuty papieża Honoriusza, Clauicula Salomonis, Liber Yog-Sothothis, Lemegeton, a także Picatrix, znajomością którego chwalił się nie tak dawno Szarlej. Były i inne znane mu traktaty medyczne i filozoficzne: Ars pana Galena, Canon medicinae Avicenny, Liber medicinalis ad Almansorum Razesa, Ekrabaddin Sabura ben Sahla, Anathomia Mondina da Luzzi, Zohar kabalistów, De principiis Orygenesa, Wyznania świętego Augustyna, Summa… Tomasza z Akwinu.

Były tam, ma się rozumieć, i opera magna wiedzy alchemicznej: Liber lucis Mercuriorum Rajmunda Lulla, The mirrour of alchimie Rogera Bacona, Heptameron Piotra di Abano, Le livre des figures hieroglyphiques Nicolasa Flamela, Azoth Basiliusa Valentinusa, Liber de secretis naturae Arnolda de Villanovy. Były i prawdziwe białe kruki: Grimorium verum, De vermis mystenis, Theosophia pneumatica, Liber Lunae – a nawet osławiony Czerwony Smok.

–  Zaszczycony jestem – upił nieco kirsztranku – tym, że rozmowy ze mną zapragnął sławny Huon von Sagar. Którego wszędzie bym się spodziewał, ale nie…

– Ale nie na raubritterskim zamku – dokończył Huon. – Cóż, tak sprawiły fata. Na które zresztą wcale nie narzekam. Mam tu to, co lubię. Cisza tu, spokój, odludzie, Inkwizycja już pewnie o mnie zapomniała, zapomniał też pewnie wielebny Gunter von Schwarzburg, arcybiskup magdeburski, niegdyś strasznie na mnie zawzięty, twardo zdecydowany odwdzięczyć mi się stosem za ocalenie kraju od szarańczy. Mam tu, jak widzisz, pracownię, trochę eksperymentuję, trochę piszę… Czasem, dla świeżego powietrza i rekreacji, wyjadę z Bukiem na rozbójniczy przemysł. W sumie…

Czarodziej westchnął ciężko.

– W sumie żyć można. Tylko…

Reynevan grzecznie pohamował ciekawość, ale Huon von Sagar najwyraźniej był w nastroju do zwierzeń.

– Formoza – skrzywił usta – jaka jest, sam widziałeś: exsiccatum est faenum, cecidit flos. Roków pięćdziesiąt i pięć stuknęło babie, a ta, miast słabować, kwękać i na księżą oborę patrzeć, cięgiem woła, kobyła stara, by ją chędożyć, w kółko, rano, wieczór, we dnie, w nocy, na coraz to wymyślniejsze sposoby. Żołądek sobie, psia mać, i nerki niszczę afrodyzjakami. Ale mus mi starce wygadzać. Nie wykażę się w łożnicy, stracę łaski, a wówczas Buko mnie stąd wysiuda.

Reynevan nie skomentował i tym razem. Czarodziej przypatrywał mu się bystro.

– Buko Krossig – podjął – ma, póki co, przede mną mores, ale byłoby nierozsądnym nie doceniać go. To cap, owszem, ale w swych złych skłonnościach tak nieraz przedsiębiorczy i pomysłowy, że aż skóra cierpnie. Teraz, w aferze z Bibersteinówną, również czymś zabłyśnie, jestem o tym przekonany. Dlatego postanowiłem ci pomóc.

– Wy, mnie? Dlaczego?

– Dlaczego, dlaczego. Bo nie w smak mi, by Jan Biberstein rozpoczął tu oblężenie, a Inkwizycja odgrzebała moje nazwisko w archiwach. Bo o twoim bracie, Piotrze z Bielawy, słyszałem same dobre opinie. Bo nie podobały mi się nietoperze, które ktoś poszczuł na ciebie i na twych kompanów w Cysterskim Borze. Tandem dlatego, że Toledo alma mater nostra est, nie chcę, byś źle skończył, konfratrze mój w arkanach. A źle skończyć możesz. Z Bibersteinówną coś cię łączy, nie ukryjesz tego, nie wiem, afekt dawny czy od pierwszego wejrzenia, ale wiem, że amantes amentes. W drodze o włos byłeś od tego, by ją porwać na siodło i pójść w galop, zginęlibyście wówczas obydwoje w Czarnym Lesie. Teraz też, gdy sprawy się skomplikują, gotowyś chwycić ją wpół i skoczyć z murów. Bardzo się pomyliłem?

– Nie bardzo.

– Mówiłem – czarodziej uśmiechnął się kącikiem ust. – Amantes amentes. Tak, tak, życie to prawdziwy Narrenturm. Czy wiesz, nawiasem, co dzisiaj za dzień? A raczej: co za noc?

– Nie bardzo. Troszkę pomieszały mi się daty…

– O daty mniejsza, kalendarze mylą. Ważniejsze, że dziś wypada równonoc jesienna. Aequinoctium autumnalis.

Wstał, wyciągnął spod stołu rzeźbioną dębową ławkę długości mniej więcej dwóch łokci, nieco ponad łokieć wysoką. Ustawił ją obok drzwi. Z komody wydobył gliniany, zawiązany cielęcą skórą, opatrzony etykietą garnek.

– W tym naczyniu – wskazał – przechowuję dość specjalną maść. Sporządzoną według klasycznych receptur miszkulancję. Recipe, jak widzisz, zapisałem na karteluszu. Solanum dulcamara, solanum niger, akonitum, pięciornik, liście topoli, krew nietoperza, cykuta, mak czerwony, portulaka, dziki seler… Jedyne, co zmieniłem, to tłuszcz. Zalecane przez Grimorium Verum sadło wytopione z nie ochrzczonego dziecięcia zastąpiłem olejem słonecznikowym. Tańszy i trwalszy.

– Czy to jest… – Reynevan przełknął ślinę. – Czy to jest to, co myślę?

– Drzwi pracowni – czarodziej jakby nie dosłyszał pytania – nie zamykam nigdy, w oknie, jak widzisz, nie ma krat. Maść stawiam tu, na stole. Jak się aplikuje, zapewne wiesz. Radzę aplikować oszczędnie, powoduje skutki uboczne.

– A czy to w ogóle jest… bezpieczne?

– Nic nie jest bezpieczne – Huon von Sagar wzruszył ramionami. – Nic. Wszystko jest teorią. A jak mawia jeden z moich znajomych: Grau, teurer Freund, ist alle Theorie.

–  Ale ja…

– Reinmarze – przerwał zimno magik. – Miejże wzgląd. Powiedziałem i pokazałem ci dość, by być podejrzewanym o wspólnictwo. Nie żądaj więcej. No, czas na nas. Weźmiemy kamforowe unquentum, by wysmarować bolączki naszych poobijanych rozbójników. Weźmiemy też wyciąg z papaver somniferum… Ból uśmierza i usypia… Sen zaś leczy i koi, a nadto, jak mawiają: qui dormit non peccat, kto śpi, nie grzeszy. I nie przeszkadza… Pomóż mi, Reinmarze.

Reynevan wstał, nieostrożnie potrącił przy tym stosik ksiąg, chwycił je szybko, ocalając przed upadkiem. Poprawił księgę leżącą na wierzchu, którą przydługa tytułowa inskrypcja identyfikowała jako Bernardi Siluestri libri duo; quibus tituli Megacosmos et Microcosmos…, dalej czytać się Reynevanowi nie chciało, jego wzrok przykuł drugi inkunabuł, ten leżący pod spodem, wyrazy, z których składał się tytuł. Nagle zdał sobie sprawę, że już widział te wyrazy. A raczej ich fragmenty.