Изменить стиль страницы

Rozdział drugi

w którym czytelnik dowiaduje się o Reynevanie jeszcze więcej, a to z rozmów, jakie o nim wiodą różni ludzie, tak życzliwi, jak i wprost przeciwnie. W tym czasie sam Reynevan błąka się po pod-oleśnickich lasach. Opisu tego błąkania autor czytelnikowi skąpi, toteż czytelnik, nolens volens, musi sam je sobie wyobrazić.

– Siadajcie, siadajcie za stół, panowie – zaprosił rajców Bartłomiej Sachs, burmistrz Oleśnicy. – Co kazać podać? Z win, szczerze rzekłszy, nie mam niczego, czym bym mógł zaimponować. Lecz piwo, oho, dziś mi wprost ze Świdnicy dowieziono, przedni leżak, pierwszego waru, z głębokiej zimnej piwniczki.

– Piwa tedy, piwa, panie Bartłomieju – zatarł dłonie Jan Hofrichter, jeden z bogatszych kupców miasta. – Nasz to trunek, piwo, winem niechaj szlachta i różni pankowie trzewia sobie kwaszą… Z przeproszeniem waszej wielebności…

– Nic to – uśmiechnął się ksiądz Jakub von Gall, proboszcz od świętego Jana Ewangelisty. – Jam już nie szlachcic, jam pleban. A pleban, jak z samej nazwy zgadniesz, zawżdy z ludem, tedy i mnie piwem gardzić nie przystoi. A napić się mogę, bo nieszpór odprawiony.

Siedli za stołem, w wielkiej, niskiej, surowo bielonej ratuszowej sali, zwykłym miejscu obrad magistratu. Burmistrz na swym zwykłym krześle, plecami do komina, ksiądz Gall obok, twarzą ku oknu. Naprzeciw siadł Hofrichter, obok niego Łukasz Frydman, wzięty i majętny złotnik, w swym modnie watowanym wamsie i aksamitnym rondlecie na ufryzowanej głowie wyglądający iście jak szlachcic. Burmistrz odchrząknął, nie czekając na służbę z piwem, rozpoczął.

– I cóż to mamy? – przemówił, splatając dłonie na wydatnym brzuchu. – Cóż to zafundować nam raczyli w naszym grodzie szlachetni pasowani panowie rycerze? Bijatyka u augustianów. Konne, tego tam, gonitwy ulicami miasta. Tumult na rynku, kilku poturbowanych, w tym jedno dziecko poważnie. Poniszczony dobytek, zmarnowany towar. Znaczne straty, tego tam, materialne, do odwieczerza niemal pchali mi się tu mercatores et institores z żądaniami odszkodowań. Zaprawdę, powinienem odsyłać ich z pretensjami do panów Sterczów, do Bierutowa, Lednej i Sterzendorfu,

– Lepiej nie – poradził sucho Jan Hofrichter. – Choć i jam zdania, ze panowie rycerze ostatnio ponad miarę się nam rozwydrzyli, nie lza zapominać ni o sprawy przyczynach, ni o skutkach owej. Skutkiem zaś, skutkiem tragicznym, jest śmierć młodego Niklasa de Sterczą. A przyczyną: wszeteczeństwo i rozpusta. Sterczowie bronili honoru brata, gonili za gaszkiem, co bratową uwiódł, skalał łoże małżeńskie. Prawda, ze w zapale przesadzili owsinek…

Kupiec umilkł pod znaczącym spojrzeniem księdza Jakuba. Bo gdy ksiądz Jakub sygnalizował spojrzeniem chęć wypowiedzenia się, milkł nawet sam burmistrz. Jakub Gall był nie tylko proboszczem miejskiej fary, ale zarazem sekretarzem księcia oleśnickiego Konrada i kanonikiem w kapitule katedry wrocławskiej.

– Cudzołóstwo jest grzechem – przemówił ksiądz, prostując za stołem swą chudą postać. – Cudzołóstwo jest też przestępstwem. Ale za grzechy karze Bóg, a za przestępstwa prawo. Samosądów zaś i mordów nie usprawiedliwia nic.

– O to, to – wpadł w credo burmistrz, ale zaraz umilkł i poświęcił się piwu, które właśnie podano.

– Nikłaś Sterczą, co nas boli wielce – dodał ksiądz Gall – zginął tragicznie, ale wskutek nieszczęśliwego wypadku. Ale gdyby Wolfher z kompanią dopadli Reinmara de Bielau, mielibyśmy w naszej jurysdykcji do czynienia z zabójstwem. Nie wiada zresztą, czy nie będziemy mieli. Przypominam, że przeor Steinkeller, dotkliwie pobity przez Sterczów świątobliwy starzec, leży bez ducha u augustianów. Jeśli z tego pobicia zemrze, będzie problem. Dla Sterczów właśnie.

– Względem zaś przestępstwa cudzołóstwa – złotnik Łukasz Frydman przyjrzał się pierścieniom na swych wypielęgnowanych palcach – to zważcie, panowie szanowni, że nie nasza to wcale jurysdykcja. Choć w Oleśnicy miała miejsce rozpusta, delikwenci nie nam podlegają. Gelfrad Sterczą, zdradzony małżonek, jest wasalem księcia ziębickiego. Podobnie uwodziciel, młody medyk Reinmar de Bielau…

– U nas się zdarzyła rozpusta i u nas było przestępstwo – rzekł twardo Hofrichter. – I to niebłahe, jeśli temu wierzyć, co małżonka Sterczowa u augustianów wyznała. Że ją medykus czarami omamił i czarnoksięstwem do grzechu przywiódł. Przymusił niechcącą.

– Wszystkie tak mówią – zahuczał z wnętrza kufla burmistrz.

– Zwłaszcza – dodał bez emocji złotnik – kiedy im nóż do gardła przykłada ktoś pokroju Wolfhera de Sterczą. Dobrze powiedział wielebny ojciec Jakub, że cudzołóstwo to przestępstwo, crimen, a jako takie wymaga śledztwa i sądu. Nie chcemy tu rodowych wróżd ani bitew na ulicach, nie dopuścimy, by rozbestwieni pankowie podnosili tu rękę na duchownych, wywijali nożami i tratowali ludzi na placach. W Świdnicy za to, że płatnerza uderzył i kordem groził, poszedł do wieży jeden z Pannewitzów. I tak ma być. Nie mogą wrócić czasy rycerskiej samowoli. Sprawa musi trafić przed księcia.

– Tym bardziej – potwierdził kiwnięciem głowy burmistrz – że Reinmar z Bielawy to szlachcic, a Adela Sterczowa to szlachcianka. Jego nie możemy wychłostać ani jej jak byle gamratkę z miasta wyświęcić. Sprawa musi iść przed księcia.

– Spieszyć się z tym nie należy – ocenił, patrząc w sufit, proboszcz Jakub Gall. – Książę Konrad wyjeżdża do Wrocławia, przed wyjazdem bez liku spraw ma na głowie. Plotki, jak to plotki, zapewne już do niego dotarły, ale nie czas, by plotki te uoficjalniać. Dość będzie sprawę księciu przedłożyć, gdy wróci. Do tego czasu wiele samo może się rozwiązać.

– Też tak uważam – kiwnął znowu głową Bartłomiej Sachs.

– I ja – dodał złotnik.

Jan Hofrichter poprawił kuni kołpak, zdmuchnął pianę z kufla.

– Księcia – orzekł – informować póki co nie stoi, zaczekamy, aż wróci, w tym zgadzam się z wami, szanowni. Ale Święte Oficjum powiadomić mus nam. I to szybko. O tym, cośmy u medykusa w pracowni znaleźli. Nie kręćcie głową, panie Bartłomieju, nie róbcie min, cny panie Łukaszu. A wy, wielebny, nie wzdychajcie i nie liczcie much na powale. Tak mi do tego pilno jako i wam, tak samo pragnę tu Inkwizycji jak i wy. Ale przy otwarciu pracowni było wiele osób. A gdzie jest wiele osób, tam zawsze, wielce odkrywczy chyba nie będę, przynajmniej jeden się znajdzie taki, co Inkwizycji donosi. A gdy się zjawi w Oleśnicy wizytator, nas pierwszych zapyta, czemuśmy zwlekali.

– Ja zaś – proboszcz Gall oderwał wzrok od sufitu – zwłokę wyjaśnię. Ja, osobiście. Bo moja to fara i na mnie spoczywa obowiązek informowania biskupa i inkwizytora papieskiego. Do mnie też należy ocena, czy zaistniały okoliczności, wzywanie i trudzenie kurii i Oficjum uzasadniające.

– Czarownictwo, o którym wydzierała się u augustianów Adela Sterczowa, okolicznością nie jest? Pracownia nie jest? Alchemiczny alembik i pentagram na podłodze nie są? Mandragora? Trupie czaszki, trupie ręce? Kryształy i zwierciadła? Butle i flakony diabli wiedzą z jakim plugastwem czy jadem? Żaby i jaszczurki w słojach? Okolicznościami nie są?

– Nie są. Inkwizytorzy to ludzie poważni. Ich rzecz to inquisitio de articulis fidei. Nie zaś babskie bajania, zabobony i żaby, tymi ani myślę zawracać im głowy.

– A księgi? Te, które tutaj leżą?

– Księgi – odrzekł spokojnie Jakub Gall – należy wpierw przestudiować. Wnikliwie i bez pośpiechu. Święte Oficjum nie zabrania czytania. Ani posiadania ksiąg.

– We Wrocławiu – rzekł ponuro Hofrichter – dopiero co dwóch poszło na stos. Wieść głosi, że za posiadane księgi właśnie.

– Bynajmniej nie za księgi – zaprzeczył sucho proboszcz – lecz za kontumację, za hardą odmowę wyparcia się głoszonych treści, w księgach owych zawartych. Wśród których były pisma Wiklefa i Husa, lollardzki Floretus, artykuły praskie i liczne inne husyckie libelle i manifesty. Czegoś podobnego nie widzę tu, wśród książek zarekwirowanych w pracowni Reinmara z Bielawy. Widzę tu niemal wyłącznie dzieła medyczne. Będące zresztą w większości, lub w całości nawet, własnością scriptorium klasztoru augustianów.

– Powtarzam – Jan Hofrichter wstał, podszedł do wyłożonych na stole ksiąg. – Powtarzam, wcale mi się nie pali ani do biskupiej, ani do papieskiej inkwizycji, na nikogo donosić nie chcę i nikogo widzieć skwierczącym na stosie. Ale tu i o nasze zadki idzie. By i nas o te księgi nie oskarżono. A cóż tu mamy? Prócz Galena, Pliniusza i Strabona? Saladinus de Asculo, Compendium aromatorium. Scribonius Largus, Compositiones medicamentorum. Bartolomeus Anglicus, De proprietatibus rerum, Albertus Magnus, De vegetalibus et plantis… Magnus, ha, przydomek iście godny czarownika. A tu, proszę bardzo, Sabur ben Sahl… Abu Bekr al-Razi… Poganie! Saraceni!

– Tych Saracenów – wyjaśnił spokojnie, oglądając swe pierścienie, Łukasz Frydman – wykłada się na chrześcijańskich uniwersytetach. Jako medyczne autorytety. A wasz czarownik to Albert Wielki, biskup Ratyzbony, uczony teolog.

– Tak powiadacie? Hmmm… Spójrzmy dalej… O! Causae et curae, napisane przez Hildegardę z Bingen. Pewnie czarownica, ta Hildegarda!

– Nie bardzo – uśmiechnął się ksiądz Gall. – Hildegarda z Bingen, prorokini, zwana Sybillą Reńską. Zmarła w aurze świętości.

– Ha. Ale jeśli tak twierdzicie… A cóż to jest? John Gerard, Generall… Historie… of Plantes… Ciekawe, po jakiemu to, po żydowsku chyba. Ale to pewnie kolejny jaki święty. Tu zaś mamy Herbarius, przez Thomasa de Bohemia…

– Jak powiedzieliście? – uniósł głowę ksiądz Jakub. – Tomasza Czecha?

– Tak tu stoi.

– Pokażcie. Hmmm… Ciekawe, ciekawe… Wszystko, jak się okazuje, zostaje w rodzinie. I wokół rodziny się kręci.

– Jakiej rodziny?

– Tak rodzinnej – Łukasz Frydman nadal zdawał się interesować wyłącznie swymi pierścieniami – że bardziej nie można. Tomasz Czech, czyli Behem, autor tego Herbariusa, to pradziad naszego Reinmara, amatora cudzych żon, który tyle nam narobił zamieszania i kłopotów.

– Tomasz Behem, Tomasz Behem – zmarszczył czoło burmistrz. – Zwany też Tomaszem Medykiem. Słyszałem. Był druhem któregoś z książąt… Nie pamiętam…