Изменить стиль страницы

–  Ach… aaaach… aaach… – kontrapunktowała nie znająca łaciny Burgundka.

Gloria Patri, et Filio et Spiritui sancto. Sicut erat in principio, et nunc, et semper et in saecula saeculorum, Amen. Alleluia!

Mnisi śpiewali. A Reynevan, całując kark Adeli von Sterczą, zapamiętały, oszalały, biegnąc przez góry, skacząc po pagórkach, saliens in montibus, transiliens colles, był dla kochanki niczym młody jeleń na górach balsamowych. Super montes aromatum.

Uderzone drzwi otwarły się z hukiem i impetem, i to takim, że wyrwany z odrzwi skobel wyleciał przez okno jak meteor. Adela wrzasnęła cienko i przeraźliwie. A do izdebki wpadli bracia von Sterczą. Z miejsca dało się miarkować, że nie była to wizyta przyjacielska.

Reynevan stoczył się z łóżka, odgrodzony nim od intruzów porwał swe ubranie i jął je pospiesznie wdziewać. Udało mu się to w znacznej mierze, ale tylko dlatego, że frontalny atak bracia Sterczowie zwrócili ku bratowej.

– Ty dziwko! – zaryczał Morold von Sterczą, wywlekając nagą Adelę z pościeli. – Ty wstrętna dziwko!

– Ty gamratko rozwiązła! – zawtórował Wittich, jego starszy brat. Zaś Wolfher, najstarszy po Gelfradzie, nie otworzył nawet ust, blada wściekłość odebrała mu mowę. Z rozmachem uderzył Adelę w twarz. Burgundka wrzasnęła. Wolfher poprawił, tym razem na odlew.

– Nie waż się jej bić, Sterczą! – zakrzyczał Reynevan, a głos łamał mu się i dygotał z popłochu i paraliżującego uczucia bezsiły, powodowanych przez na wpół wciągnięte spodnie. – Nie waż się, słyszysz?

Okrzyk wywarł skutek, choć nie całkiem zamierzony. Wolfher i Wittich, zapominając na chwilę o niewiernej bratowej, przyskoczyli do Reynevana. Na chłopca zwalił się grad uderzeń i kopniaków. Skulił się pod ciosami, miast bronić się czy zasłaniać, uparcie wciągał spodnie – jak gdyby nie były to spodnie wcale, lecz jakaś magiczna, zdolna zabezpieczyć i uchronić od ran zbroja, jakiś zaklęty pancerz Astolfa czy Amadisa z Walii. Kątem oka dostrzegł, jak Wittich dobywa noża. Adela wrzasnęła.

– Zostaw – warknął na brata Wolfher. – Nie tu!

Reynevan zdołał unieść się na kolana. Wittich, rozjuszony, z białą aż z wściekłości twarzą, doskoczył i walnął go pięścią, ciskając znowu o podłogę. Adela zakrzyczała świdrująco, krzyk urwał się, gdy Morold uderzył ją w twarz i targnął za włosy.

– Nie ważcie się… – wyjęczał Reynevan -…jej bić, łajdacy!

– Ty psi synu! – wrzasnął Wittich. – Poczekaj no!

Przyskoczył, uderzył, kopnął raz, drugi. Przy trzecim Wolfher powstrzymał go.

– Nie tu – powtórzył spokojnie, a był to spokój złowrogi – Na podwórzec z nim. Zabieramy go do Bierutowa. Tę dziwkę też.

– Jestem niewinna! – zawyła Adela von Sterczą. – On mnie zauroczył! Oczarował! To czarownik! Le sorcier! Le diab…

Morold uciął słowo, stłumił je uderzeniem.

– Zamilcz, poćpiego – warknął. – Jeszcze damy ci sposobność pokrzyczeć. Zaczekaj jeno małość.

– Nie ważcie się jej bić! – wrzasnął Reynevan.

– Tobie też – dorzucił ze swym groźnym spokojem Wolfher – damy sposobność pokrzyczeć, kogutku. Nuże, na dwór z nim.

Droga z poddasza wiodła po dość stromych schodach. Bracia von Sterczą strącili z owych Reynevana, chłopiec spadł na podest, druzgocąc sobą część drewnianej balustradki. Nim zdołał się unieść, złapali go znowu i zrzucili wprost na podwórzec, na piach udekorowany parującymi kupami końskiego nawozu.

– Proszę, proszę, proszę – powiedział trzymający konie Nikłaś Sterczą, najmłodszy z braci, wyrostek zaledwie. – Któż to nam tu spadł? Byłbyż to Reinmar Bielau?

– Oczytany mądrala Bielau – parsknął stając nad gramolącym się z piachu Reynevanem Jencz von Knobelsdorf, zwany Puchaczem, kmotr i familiant Sterczów. – Wyszczekany mądrala Bielau!

– Poeta zafajdana – dodał Dieter Haxt, kolejny przyjaciel rodziny. – Abelard jeden!

– A żeby mu udowodnić, że i my oczytani – powiedział schodzący ze schodów Wolfher – to mu się zrobi to samo, co Abelardowi, złapanemu u Heloizy. Kropka w kropkę to samo. Co, Bielawa? Jak ci się uśmiecha być kapłonem?

– Chędoż się, Sterczą.

– Co? Co? – choć wydawało się to niemożliwe, Wolfher Sterczą zbladł jeszcze bardziej. – Kogutek jeszcze ośmiela się rozwierać dziobek? Ośmiela się piać? Daj mi bykowiec, Jencz!

– Nie śmiej go bić! – zupełnie niespodziewanie rozdarła się sprowadzana po schodach Adela, ubrana już, acz niekompletnie. – Nie odważ się! Bo po wszystkich rozgłoszę, jakiś ty! Żeś się sam do mnie zalecał, obmacywał i do rozpusty namawiał! Za brata plecami! Żeś mi zemstę przyrzekł, gdym cię precz przegnała! Dlategoś teraz taki… Taki…

Zabrakło jej niemieckiego słowa, przez co całą tyradę diabli wzięli. Wolfher zaśmiał się tylko.

– Jużci! – zakpił. – Będzie to kto słuchał Francuzicy, kurwy wszetecznej. Bykowiec, Puchacz!

Na podwórcu zaczerniło się nagle od augustiańskich habitów.

– Co tu się dzieje? – krzyknął sędziwy przeor Erazm Steinkeller, chudy i bardzo pożółkły staruszek. – Cóż czynicie, chrześcijanie?

– Poszli won! – zaryczał Wolfher, strzelając z bykowca. – Won, golone pały, won, do brewiarza, do modlitwy! Nie mieszać się do spraw rycerskich, bo bieda wam będzie, czarnuchy!

– Panie – przeor złożył pokryte brunatnymi plamami dłonie – wybacz im, albowiem nie wiedzą, co czynią. In nomine Patris, et Filii…

–  Morold, Wittich! – wrzasnął Wolfher. – Dawać tu gamratkę! Jencz, Dieter, w pęta gaszka!

– A może – wykrzywił się milczący dotąd Stefan Rotkirch, kolejny przyjaciel domu – za koniem go krzynkę powłóczym?

– Może być. Ale wpierw go oćwiczę!

Zamierzył się na wciąż leżącego Reynevana biczem, ale nie uderzył, chwycony za rękę przez brata Innocentego. Brat Innocenty był słusznego wzrostu i postury, co znać było nawet mimo pokornego mniszego przygarbienia. Jego chwyt unieruchomił rękę Wolfhera niczym żelazna kluba.

Sterczą zaklął sprośnie, wyszarpnął się i z mocą pchnął zakonnika. Ale z równym powodzeniem mógł pchnąć stolb oleśnickiego zamku. Brat Innocenty, przezywany przez konfratrów „bratem Insolentym”, nawet nie drgnął. Sam natomiast zrewanżował się pchnięciem, które cisnęło Wolfherem przez pół podwórza i zwaliło na kupę obornika.

Przez moment panowała cisza. A potem wszyscy rzucili się na wielkiego mnicha. Puchacz, pierwszy, który doskoczył, dostał w zęby i pokulał się po piasku. Morold Sterczą, walnięty w ucho, podreptał w bok z błędnym wzrokiem. Reszta oblazła augustianina jak mrówki. Wielka postać w czarnym habicie zupełnie znikła pod ciosami i kopniakami. Brat Insolenty, choć tęgo bity, rewanżował się jednak równie tęgo i zupełnie nie po chrześcijańsku, całkiem, ale to całkiem wbrew pokornej regule świętego Augustyna.

Na ten widok zdenerwował się staruszek przeor. Poczerwieniał jak wiśnia, zaryczał jak lew i rzucił się w bitewną gęstwę, rażąc na prawo i lewo srogimi ciosami palisandrowego krucyfiksu.

– Pax! – wrzeszczał, bijąc. – Pax! Vobiscum! Miłuj bliźniego! Swego! Proximum tuum! Sicut te ipsum! Skurwysyny!

Dieter Haxt kropnął go pięścią. Staruszek nakrył się nogami, jego sandały wyfrunęły w górę, opisując w powietrzu malownicze trajektorie. Augustianie podnieśli krzyk, kilku zaś nie wytrzymało i runęło w bój. Na podwórcu zakotłowało się nie na żarty.

Wypchnięty z zamętu Wolfher Sterczą dobył korda i wywinął nim – groziło, że poleje się krew. Ale Reynevan, który zdołał już wstać, zdzielił go w potylicę trzonkiem podniesionego z ziemi bykowca. Sterczą złapał się za głowę i obrócił, wtedy Reynevan z rozmachem chlasnął go batem przez twarz, Wolfher upadł. Reynevan rzucił się do koni.

– Adela! Tutaj! Do mnie!

Adela nawet nie drgnęła, a malująca się na jej twarzy obojętność zadziwiała. Reynevan wskoczył na siodło. Koń zarżał i zatańczył.

– Adeeelaaa!

Morold, Wittich, Haxt i Puchacz już biegli ku niemu. Reynevan obrócił konia, gwizdnął przeszywająco i runął w galop, prosto w furtę.

– Za nim! – zaryczał Wolfher Sterczą. – Na koń i za nim!

Pierwszą myślą Reynevana było uciekać w stronę bramy Mariackiej i dalej, za miasto, w Spalickie Lasy. Ulica Krowia okazała się jednak w kierunku bramy kompletnie zapchana wozami, popędzany i płoszony krzykiem obcy koń wykazał nadto mnóstwo własnej inicjatywy, w rezultacie której, zanim tak na dobre zorientował się w sprawie, Reynevan mknął już cwałem w stronę rynku, rozbryzgując błoto i rozpraszając przechodniów. Nie musiał się oglądać, by wiedzieć, ze pogoń ma na karku. Słyszał dudnienie kopyt, rżenie koni, dzikie ryki Sterczów i wściekłe wrzaski potrącanych ludzi.

Uderzył konia piętą w słabiznę, w cwale zawadził i obalił niosącego kosz piekarza, chleby, buły i rogale gradem poleciały w błoto, w które za chwilę wgniotły je podkowy koni Sterczów. Reynevan nie obejrzał się nawet, bardziej niż to, co za nim, interesowało go, co przed nim, a przed nim rósł w oczach wózek z piętrzącym się wysoko chrustem. Wózek tarasował niemal całą uliczkę, a w miejscu, którego nie tarasował, kucała grupka półnagich dzieci, zajętych wygrzebywaniem z gnoju czegoś niezwykle interesującego.

– Mamy cię, Bielau! – zaryczał z tyłu Wolfher Sterczą, też widząc, co na drodze.

Koń rwał tak, że nie było mowy o wstrzymaniu go. Reynevan przywarł do grzywy i zamknął oczy. Dzięki temu nie widział, jak półnagie dzieciaki rozprysnęły się z szybkością i gracją szczurów. Nie obejrzał się, nie widział więc również, jak ciągnący wózek z chrustem chłop w baranicy obrócił się, ogłupiały nieco, obracając zarazem dyszel i wózek. Nie widział też tego, jak na obrócony wózek wpadli Sterczowie. Ani tego, jak Jencz Knobelsdorf wyfrunął z siodła i zmiótł sobą połowę wiezionego na wózku chrustu.

Reynevan przecwałował Świętojańską, między ratuszem a domem burmistrza, w pełnym pędzie wpadł na ogromny oleśnicki rynek. Problem polegał na tym, że rynek, choć ogromny, roił się od ludzi. I rozpętało się pandemonium. Biorąc kierunek na południową pierzeję i widoczny nad nią pękaty czworobok wieży nad Bramą Oławską, Reynevan galopował wśród ludzi, koni, wołów, świń, wozów i straganów, zostawiając za sobą pobojowisko. Ludzie wrzeszczeli, wyli i klęli, bydło ryczało, nierogacizna kwiczała, przewracały się kramy i ławki, z których gradem leciały dokoła najrozmaitsze przedmioty -garnki, miski, cebry, motyki, ożogi, rybackie więcierze, owcze skóry, filcowe czapki, lipowe łyżki, łojowe świece, łapcie z łyka i gliniane kogutki z gwizdawką. Deszczem sypały się też wokół produkty spożywcze – jaja, sery, wypieki, groch, kasza, marchew, rzepa, cebula, nawet żywe raki. Latało w obłokach pierza i darło się na różne głosy najrozmaitsze ptactwo. Wciąż siedzący na karku Reynevana Sterczowie dopełniali dzieła zniszczenia.