Изменить стиль страницы

– Łap! – krzyknął jeden z ciężkozbrojnych. – Łap, Rymbaba!

Nazwany Rymbaba jasnowłosy chwycił w locie rzucony mu czekan, paskudnie wyglądający martel de fer, z rozmachem, aż zahuczało, walnął po hełmie usiłującego wstać, raz, drugi, potem trzeci raz. Głowa bitego opadła na ramię, spod wgiętej blachy krew obficie wylała się na auentail, obojczyk i napierśnik. Jasnowłosy stanął nad rannym okrakiem i grzmotnął raz jeszcze.

– Jezu Chryste – sapnął. – Jak ja lubię tę robotę… Młodzik z perkatym nosem zacharczał, wypluł krew.

Potem wyprostował się, uśmiechnął ubroczonymi usty i wyciągnął do Reynevana dłoń.

– Dzięki za pomoc, szlachetny paniczu. Na piszczele świętego Afrodyzjusza, nie przepomnę wam tego! Jestem Kuno von Wittram.

– A mnie – jasnowłosy wyciągnął prawicę do Szarleja – niech czarci w piekle oprawią, jeśli przepomnę pomocy waścinej. Jam jest Paszko Pakosławic Rymbaba.

– Zbierać się – skomenderował jeden z pancernych, pokazując spod otwartej zasłony śniadą twarz i sine od gładko zgolonego zarostu policzki. – Rymbaba, Wittram, łapcież konie! Żywiej, u kaduka!

– O, wa – Rymbaba pochylił się i wysmarkał w palce.

– Toć uciekli!

– Wrócą wnet – orzekł drugi z przybyłych z odsieczą, wskazując na porzuconą tarczę z trzema rybami w słup. – Czyście się obaj blekotu naćpali, by napadać podróżnych akurat tu?

Szarlej, głaszcząc ciska po chrapach, obdarzył Reynevana znaczącym, bardzo znaczącym spojrzeniem.

– Akurat tu – powtórzył rycerz. – Na dziedzinie Seidlitzów. Nie darują…

– Nie darują – potwierdził trzeci. – W konie, wszyscy! Drogą i lasem niósł się krzyk, rżenie, łomot kopyt.

Przez paprocie i karcze biegli halabardnicy, drogą pędziło kilkunastu konnych, ciężkozbrojnych i kuszników.

– W nogi! – wrzasnął Rymbaba. – W nogi, komu szyja miła!

Poszli w cwał, ścigani wrzaskiem i świstem pierwszych bełtów.

Nie ścigano ich długo. Gdy piechota została z tyłu, konni zwolnili, nie dowierzając widać przewadze. Strzelcy posłali za uciekającymi jeszcze jedną salwę – i na tym pogoń się skończyła.

Dla pewności gnali jeszcze galopem parę staj, pokluczyli, oglądając się co i rusz, wśród wzgórz i jaworowych lasów. Nikt ich jednak nie ścigał. By dać odetchnąć komom, zatrzymali się w pobliżu wioski, przy skrajnej chałupie. Chłopina, nie czekając, aż mu splądrują chatę i obejście, sam wyniósł miskę pierogów i ceber maślanki. Raubritterzy siedli u płota. Jedli i pili w milczeniu. Najstarszy, który wcześniej przedstawił się jako Notker von Weyrach, długo przypatrywał się Szarlejowi.

– Taaaak – rzekł wreszcie, oblizując umazane maślanką wąsy. – Porządni i śmiali z was ludzie, panie Szarleju i ty, paniczu von Hagenau. Nawiasem, czyście jaki potomek tego sławnego poety?

– Nie.

– Aha. O czym to ja? A, że śmiałe i dzielne z was chłopy. A i wasz pachoł, choć na oko przygłup, odważny jest i waleczny ponad podziwienie. Taaak. Pospieszyliście z pomocą moim chłopcom. I przez to samiście w opałach, nie miną was kłopoty. Zadarliście z Seidlitzami, a oni są mściwi.

– Prawda – poświadczył drugi rycerz, z długimi włosami i sumiastym wąsem, który przedstawił się jako Woldan z Osin. – Seidlitze są osobliwe sukinsyny. Cały ich ród, znaczy się, także samo Laasany. I Kurzbachy. Wszystko wyjątkowo złośliwe bydlaki i mściwe dranie… Ej, Wittram, ej, Rymbaba, aleście nabździli w sprawę, żeby was zaraza!

– Myśleć trzeba – pouczył Weyrach. – Myśleć, jeden z drugim!

– Przecie myślelim – wybąkał Kuno Wittram. – Bo było tak: patrzym, jedzie wóz. Tedy pomyślelim: może go tak ograbić? Od słowa do słowa… Tfu, na powrozy świętego Dyzmy! Sami wiecie, jak to jest.

– Wiemy. Ale myśleć trzeba.

– A takoż – dodał Woldan z Osin – baczenie mieć na eskortę!

– Nie było eskorty. Tylko woźnica, ciury i konny w bobrowej szubie, musi kupiec. Te uciekli. To i myślimy: dobra nasza. Aż tu masz: jak spod ziemi wyskakuje piętnastu zawziętych chmyzów z halebardami…

– Toć mówię. Myśleć trzeba.

– A bo to też i czasy takie! – zaperzył się Paszko Pakosławic Rymbaba. – Do czego to doszło! Głupi zasrany wóz, towaru tam pod tym wańtuchem pewnie za trzy grosze, a bronili, jakby tam był, nie przymierzając, Święty Graal.

– Drzewiej tak nie bywało – pokiwał modnie po rycersku podstrzyżoną czarną czupryną trzeci rycerz, ten śniady, niewiele starszy od Rymbaby i Wittrama, zwący się Tassilo de Tresckow. – Drzewiej, jak się zakrzykło: „Stój i dawaj!”, to dawali. A dziś bronią się, biją jak czarty, jak weneckie kondotiery. Górze nam się stało! Jak tu w takich warunkach na przemysł chodzić?

– Nijak – podsumował Weyrach. – Coraz trudniejsze nasze exercitium , coraz to cięższa nasza raubritterska dola. Hej…

– Heej… – zawtórowali żałosnym chórem rycerze rabusie. – Heeeej…

– Po gnojowisku – zauważył i wskazał Kuno Wittram – świnia ryje. Może zarżniem i zabierzem?

– Nie – zdecydował po chwili namysłu Weyrach. – Czasu szkoda.

Wstał.

– Panie Szarleju – rzekł. – Isto się nie godzi, samotrzeć cię tu ostawiać. Seidlitze pamiętliwi, niechybnie już pościgi rozsiali, będą śledzić po drogach. Tedy, jedźcie, prosim, z nami. Do Kromolina, naszego siodła. Tam nasi giermkowie są, a i druhów dość będzie. Nikt wam tam nie zagrozi ani nie ubliży.

– Niechby spróbował! – nastroszył jasne wąsy Rymbaba. – Jedźcież z nami, jedźcież, panie Szarleju. Bo to wam powiem, żeście mi się nadzwyczajnie udali.

– Jak i mnie młody panicz Reinmar – Kuno Wittram walnął Reynevana w plecy. – Klnę się na kielnię świętego Ruperta z Salzburga! Jedźcież tedy z nami do Kromolina. Panie Szarleju? Dobra?

– Dobra.

– Tedy – przeciągnął się Notker von Weyrach – w drogę, comitiva.

Gdy orszak się formował, Szarlej został z tyłu, dyskretnie wezwał ku sobie Reynevana i Samsona Miodka.

– Ów Kromolin – rzekł cicho, poklepując po szyi ciska – to gdzieś w pobliżu Srebrnej Góry i Stoszowic, przy tak zwanej Ścieżce Czeskiej, szlaku, który z Czech wiedzie przez Przełęcz Srebrną do Frankensteinu, do traktu wrocławskiego. Jechać z nimi tedy bardzo nam po drodze i bardzo na rękę. I dużo bezpieczniej. Trzymajmy się ich. Przymknąwszy oczy na proceder, którym się parają. W biedzie się nie wybiera. Radzę wszelako zachować ostrożność i za dużo nie gadać. Samsonie?

– Milczę i udaję gamonia. Pro bono commune.

–  Świetnie. Reinmarze, zbliż się. Mam ci coś rzec. Reynevan, już w siodle, podjechał, podejrzewając, co go czeka i co usłyszy. Nie pomylił się.

– Posłuchaj mnie uważnie, niepoprawny durniu. Stanowisz dla mnie śmiertelne zagrożenie już samym faktem istnienia. Nie pozwolę, byś to zagrożenie zwiększał kretyńskim zachowaniem i postępkami. Nie będę komentował faktu, że chcąc być szlachetny, okazałeś się głupi, żeś rzucił się na odsiecz zbójcom i wsparł owych w walce z siłami porządku. Nie będę się naigrawał, da Bóg, fakt ten nauczył cię czegoś. Ale zapowiadam: jeśli jeszcze raz zrobisz coś podobnego, zostawię cię na łaskę losu, nieodwołalnie i definitywnie. Zapamiętaj, ośle, zakonotuj sobie, bałwanie: tobie nikt nie pospieszy z pomocą w potrzebie, tylko idiota zatem spieszy z pomocą innym. Jeśli ktoś wzywa pomocy, należy odwrócić się plecami i prędko oddalić. Zapowiadam: jeśli w przyszłości głowę choć zwrócisz w stronę biedaka, dziewicy w opresji, krzywdzonego dziecka lub bitego psa, rozstaniemy się. Strugaj sobie potem Percevala na własny rachunek i ryzyko.

– Szarleju…

– Milcz. I czuj się ostrzeżony. Ja nie żartuję.

Jechali przez śródleśne łąki, wśród sięgających strzemion traw i ziół. Niebo na zachodzie, zasnute poszarpanym pierzem chmur, gorzało smugami ognistej purpury. Ciemniała ściana gór i czarnych borów Przesieki Śląskiej.

Jadący w awangardzie Notker von Weyrach i Woldan z Osin, poważni i skupieni, śpiewali hymn, od czasu do czasu wznosząc ku niebu oczy spod podniesionych hunds-gugli. Śpiew ich, choć niegłośny, brzmiał dostojnie i surowo.

Pange lingua gloriosi, Corporis mysterium, Sanguinisgue pretiosi, Quem in mundi pretium Fructus ventris generosi Rex effudit Gentium.

Nieco z tyłu, tak daleko, by nie przeszkadzać własnym śpiewem, jechali Tassilo de Tresckow i Szarlej. Obaj, ze znacznie mniejszą powagą, śpiewali balladę miłosną.

So die bluomen uz dem grase dringent, same si lachen gegen der spilden sunnen, in einem meien an dem morgen fruo, und diu kleinen uogelln wól singent in ir besten wtse, die si kunnen, waz wiinne mac sich da gelichen zuo?

Za śpiewakami jechali stępa Samson Miodek i Reynevan. Samson przysłuchiwał się, kiwał w kulbace i mruczał, jasnym było, że słowa minnesangu zna i że – gdyby nie zachowywane incognito – chętnie przyłączyłby się do chóru. Reynevan pogrążony był w myślach o Adeli. Myśli trudno było jednak zebrać, albowiem zamykający kawalkadę Rymbaba i Kuno Wittram nieustannie ryczeli pieśni pijackie i sprośne. Ich repertuar sprawiał wrażenie niewyczerpanego.

Pachniało dymem i sianem.

Verbum caro, panem verum

verbo carnem efficit:

fitgue sanguis Christi merum,

et si sensus deficit,

ad firmandum cór sincerum

solą fides sufftcit.

Podniosła melodia i bogobojne wersy Tomasza z Akwinu nie były w stanie nikogo zmylić, rycerzy wyprzedzała snadź reputacja. Na widok orszaku w popłochu pierzchały zbierające chrust baby, zmykały niczym sarny dorastające dziewczęta. Drwale uciekali przez zręby, a zdjęci zgrozą pasterze wczołgiwali się pod owce. Uciekł, porzucając wózek, dziegciarz. Umknęło, zadarłszy habity aż po zadki, trzech wędrownych Braci Mniejszych. Wcale, ale to wcale nie podziałały na nich uspokająco poetyckie strofy Waltera von der Vogelweide.

Nu wól dań, welt ir die warheit schouwen, gen wir zuo des meien hóhgezite! der ist mit aller siner krefte komen. Seht an in und seht an werde frouwen, wederz da daz ander uberstrite: daz bezzer spil, ob ich daz han genomen.

Samson Miodek nucił pod nosem do wtóru. Moja Adela, myślał Reynevan, moja Adela. Zaprawdę, gdy wreszcie będziemy razem, gdy skończy się rozłąka, będzie tak, jak u Walthera von der Vogelweide, w pieśni, którą śpiewają – nastanie maj. Albo jak w innych strofach tegoż poety…