Изменить стиль страницы

Rozdział szesnasty

w którym Reynevan, szlachetny jak Perceval i równie głupi, rzuca się z odsieczą i staje w obronie. W efekcie cała kompania musi uciekać. Bardzo szybko.

– Basilicus super omnes – powiedział Reynevan. – Annus cyclicus. Voluptas? Tak, na pewno voluptas. Voluptas pa-pillae. De sanctimonut et… Expeditione hominis. Samsonie!

– Słucham?

– Expeditione hominis. Albo positione hominis. Na nadpalonym papierze. Tym z Powojowic. Kojarzy ci się z czymś?

– Voluptas papillae… Oj, Reinmarze, Reinmarze.

– Pytałem, czy ci się kojarzy!

– Nie. Niestety. Ale cały czas myślę.

Reynevan nie skomentował, choć mimo zapewnień Samson Miodek zdawał się mniej myśleć, a więcej drzemać w siodle rosłego myszatego wałacha, konia, którego załatwił Justus Schottel, świdnicki mistrz drzeworytnik, na podstawie sporządzonej przez Szarleja listy.

Reynevan westchnął. Skompletowanie zamówionego ekwipunku trwało nieco dłużej, niż planowano. Miast trzech, spędzili w Świdnicy bite cztery dni. Demeryt i Samson nie narzekali, ba, wręcz radzi byli, mogąc poszwendać się po sławnych świdnickich piwnicach i dogłębniej przebadać jakość tegorocznego marcowego. Reynevan natomiast, któremu dla konspiracji włóczenie się po szynkach odradzono, nudził się w pracowni w towarzystwie nudnego Szymona Ungera, złościł, niecierpliwił, kochał i tęsknił. Pilnie liczył dni rozłąki z Adelą i za nic w świecie nie chciało mu wyjść mniej niż dwadzieścia osiem. Dwadzieścia osiem dni! Miesiąc bez mała! Zastanawiał się, czy i jak Adela jest w stanie to znieść.

Piątego dnia rankiem oczekiwania nadszedł kres. Pożegnawszy się z drzeworytnikami, trzej wędrowcy opuścili Świdnicę, tuż za Bramą Dolną dołączając do długiej kolumny innych wędrowców, konnych, pieszych, obładowanych, objuczonych, pędzących bydło i owce, ciągnących wózki, pchających taczki, jadących na wehikułach najprzeróżniejszej konstrukcji i urody. Nad kolumną unosił się smród i duch przedsiębiorczości.

Do sporządzonej przez Szarleja listy ekwipunku Justus Schottel z własnej inicjatywy dołączył i dostarczył całkiem sporo rozmaitych, acz wyraźnie chaotycznie zebranych sztuk odzieży, wszyscy trzej wędrowcy zyskali więc szansę przeodziania się. Szarlej skorzystał z szansy natychmiast i teraz prezentował się poważnie, ba, wojacko nawet, odziany w pikowany hagueton, noszący rdzawe i budzące respekt odciski pancerza. Poważny ubiór w magiczny iście sposób zmienił też samego Szarleja – pozbywszy się błazeńskiego stroju demeryt wyzbył się też błazeńskich manier i odżywek. Teraz siedział wyprostowany na swym pięknym cisku, opierał pięść o biodro i patrzył na mijanych kupców z marsową miną, z prezencją jeśli nie Gawaina, to co najmniej Gareta.

Samson Miodek też zmienił wygląd, choć w dostarczonych przez Schottela pakunkach niełatwo było znaleźć coś na olbrzyma pasującego. Wreszcie udało się zastąpić workowaty klasztorny chałat luźną krótką żurnadą i kapuzą powycinaną w modne ząbki. Był to ubiór na tyle popularny, że Samson przestał się – na ile było to możliwe – wyróżniać z tłumu. Teraz, w kolumnie innych wędrowców, każdy przyglądający się widział szlachcica w kompanii żaka i sługi. Taką przynajmniej miał Reynevan nadzieję. Liczył też, że Kyrielejson i jego banda, jeśli nawet zwiedzieli się o towarzyszącym mu Szarleju, wypytują o dwóch – nie o trzech – podróżnych.

Sam Reynevan, wyrzuciwszy swe podniszczone i niezbyt świeże rzeczy, wybrał z oferty Schottela obcisłe spodnie i lentner z modnie watowanym przodem, nadającym sylwetce ptasi nieco wygląd. Całość uzupełniał beret, jaki zwykli nosić szkolarze – jak choćby świeżo poznany Jan von Gutenberg. Ciekawe, że właśnie Gutenberg stał się przedmiotem dyskursu, przy czym, o dziwo, wcale nie szło o wynalazek druku. Gościniec za Bramą Dolną, biegnący do Rychbachu doliną rzeki Piławy, stanowił część ważnego szlaku handlowego Nysa-Drezno i jako taki był bardzo uczęszczany. Tak bardzo, że zaczęło to drażnić czuły Szarlejowy nos.

– Panowie wynalazcy – gderał demeryt, opędzając się od much – pan Gutenberg et consortes, mogliby wreszcie wynaleźć coś praktycznego. Jakiś, dajmy na to, inny sposób komunikacji. Jakieś perpetuum mobile, coś, co porusza się samo, bez konieczności zdawania się na konie i woły, jak te tu, bez ustanku demonstrujące nam ogromne zaiste możliwości swych kiszek. Ach, zaprawdę powiadam wam, marzy mi się coś, co samo jedzie, nie zanieczyszczając zarazem środowiska naturalnego. Co? Reinmarze? Samsonie? Hę? Co ty na to, przybyły z zaświatów filozofie?

– Coś, co samo jeździ, a nie smrodzi – zastanowił się Samson Miodek. – Samo się porusza, a nie paskudzi na drogi i nie zatruwa środowiska. Ha, zaiste, niełatwy to dylemat. Doświadczenie podpowiada mi, że wynalazcy go rozwiążą, ale tylko w części.

Szarlej może i miał zamiar indagować olbrzyma o sens wypowiedzi, przeszkodził mu jednak jeździec, oberwaniec na chudej szkapie, wyrywający na oklep w stronę czoła kolumny. Szarlej opanował spłoszonego ciska, pogroził oberwańcowi pięścią, rzucił za nim serię wyzwisk. Samson stanął w strzemionach, spojrzał w tył, skąd oberwaniec przygalopował. Szybko zdobywający doświadczenie Reynevan wiedział, czego wypatruje.

– Na złodzieju czapka gore – odgadł. – Tego uciekiniera ktoś spłoszył. Ktoś jadący od strony miasta…

– …i uważnie przyglądający się wszystkim podróżnym – dokończył Samson. – Pięciu… Nie, sześciu zbrojnych. Kilku ma godło na jakach. Czarny ptak z rozpostartymi skrzydłami…

– Znam ten herb…

– Ja też! – rzekł ostro Szarlej, ściągając wodze. – W konie! Za chudą kobyłą! Jazda! Co tchu!

Blisko już czoła kolumny, w miejscu, gdzie droga wchodziła w mroczne bukowiny, skręcili w las, po jakimś czasie ukryli się w krzakach. I widzieli, jak oboma skrajami drogi, przyglądając się wszystkim, skrupulatnie zaglądając do wozów i pod płachty furgonów, przejechało sześciu konnych. Stefan Rotkirch. Dieter Haxt. Jencz von Knobelsdorf, zwany Puchaczem. Oraz Wittich, Morold i Wolfher Sterczowie.

– Taak – powiedział przeciągle Szarlej. – Tak, Reinmarze. Siebie miałeś za mądrego, a cały świat za głupi. Z przykrością informuję cię, że było to mniemanie błędne. Bo cały świat już przejrzał i ciebie, i twoje łatwe do przejrzenia zamiary. Wie, że zmierzasz do Ziębic, gdzie twa luba. Jeśli zaś właśnie zaczynasz mieć wątpliwości, jeśli zaczynasz szukać sensu jazdy do Ziębic, to nie trudź się myśleniem. Ja ci to powiem: sensu nie ma. Żadnego. Twój plan jest… Pozwól, niech poszukam odpowiedniego słowa… Hmm…

– Szarleju…

– Mam! Absurdalny.

Spór był krótki, ostry i zupełnie bezcelowy. Reynevan pozostał głuchy na logikę Szarleja, Szarlej a nie wzruszyły Reynevanowe miłosne tęsknoty. Samson Miodek wstrzymał się od głosu.

Reynevan, którego myśli zaprzątała głównie kalkulacja dni rozłąki z kochanką, nalegał, rzecz jasna, by kontynuować jazdę ku Ziębicom, bądź to śladem Sterczów, bądź też podjąwszy próbę wyprzedzenia ich, na przykład gdy staną na popas, prawdopodobnie gdzieś w pobliżu Rychbachu lub w samym mieście. Szarlej był zdecydowanie przeciw. Dany przez Sterczów pokaz ostentacji, twierdził, świadczyć może tylko o jednym.

– Oni – pouczył – mają za zadanie właśnie wypłoszyć cię w kierunku Rychbachu i Frankensteinu. A tam gdzieś czekają już Kyrielejson i de Barby. Wierz mi, chłopcze, to standardowy sposób chwytania zbiegów.

– Jakie więc masz propozycje?

– Moje propozycje – Szarlej wskazał wokół siebie szerokim gestem – limituje geografia. Tamto wielkie, zasnute chmurami, na wschodzie, to jest, jak wiesz, Ślęża. To, co się wznosi tam, to są zaś Góry Sowie, tamto duże to jest góra zwana Wielką Sową. Przy Wielkiej Sowie są dwie przełęcze, Walimska i Jugowska, tamtędy migiem moglibyśmy dostać się do Czech, na Broumovsko.

– Czechy, jak twierdziłeś, są ryzykowne.

– W tej chwili – odparł zimno Szarlej – największym ryzykiem jesteś ty. I pościg, który depcze ci po piętach. Wyznam, że najchętniej ruszyłbym teraz właśnie do Czech. Z Broumova przeskoczył na Kłodzko, z Kłodzka na Morawę i na Węgry. Ale ty, podejrzewam, nie zrezygnujesz z Ziębic.

– Słusznie podejrzewasz.

– Cóż, przyjdzie więc nam zrezygnować z bezpieczeństwa, jakie zapewniłyby przełęcze.

– Byłoby to – wtrącił niespodzianie Samson Miodek – bezpieczeństwo bardzo względne. I trudno osiągalne.

– To fakt – zgodził się spokojnie demeryt. – Nie jest to najbezpieczniejsza okolica. Cóż, zatem kierujmy się jednak na Frankenstein. Ale nie traktem, lecz podnóżem gór, skrajem borów Przesieki Śląskiej. Drogi nadłożymy, trochę powędrujemy przez bezdroża, ale cóż nam pozostaje?

– Jechać traktem – wybuchnął Reynevan. – Za Sterczami! Dopaść ich…

– Sam – uciął ostro Szarlej – nie wierzysz w to, co mówisz, chłopcze. Bo przecież nie chcesz wpaść im w łapy. Bardzo nie chcesz.

Jechali więc, początkowo przez bukowiny i dąbrowy, potem duktami, wreszcie drogą, wijącą się wśród pagórków. Szarlej i Samson gawędzili cicho. Reynevan milczał i rozpamiętywał ostatnie słowa demeryta.

Szarlej po raz kolejny dowiódł, że umie jeśli nie czytać w myślach, to bezbłędnie zgadywać na podstawie przesłanek. Widok Sterczów obudził, co prawda, w Reynevanie zrazu wściekłość i dziką żądzę zemsty, gotów był niemal natychmiast ruszyć tropem, doczekać nocy, zakraść się i podrzynać gardła uśpionym. Powstrzymywał go jednak nie tylko rozsądek, ale i paraliżujący strach. Kilka razy już budził się, zlany zimnym potem, ze snu, w którym pojmano go i wleczono do katowni w lochach Sterzendorfu, względem zaś zgromadzonych tam narzędzi sen był przerażająco dokładny. Gdy Reynevan przypominał sobie te narzędzia, robiło mu się na przemian zimno i gorąco. Teraz też ciarki pełzały mu po plecach, a serce stawało, ilekroć na skraju drogi wyrastały ciemne sylwetki, które dopiero po uważniejszym spojrzeniu okazywały się nie Sterczami, lecz jałowcami.

Sprawę pogorszyło jeszcze, gdy Szarlej i Samson zmienili temat rozmowy i jęli się rozważań z zakresu historii literatury.