Изменить стиль страницы

Szarlej pogwizdywał, Samson milczał. Jadący bok w bok z Haladą Reynevan wysłuchiwał nauk, nabywał dobrych obyczajów, a wyzbywał złych. Do tych ostatnich, pouczył dość surowo Haladą, należy używanie nazwy „husyci”, tak bowiem mówią tylko wrogowie, papiści i w ogóle ludzie nieżyczliwi. Należy mówić: „prawowierni”, „dobrzy Czesi” lub „boży bojownicy”. Armia polna z Hradca Kralove, uczył dalej hetman bożych bojowników, jest zbrojnym ramieniem Sierotek, czyli prawowiernych osieroconych przez wielkiego i nieodżałowanego Jana Żiżkę. Póki Żiżka żył, Sierotki, rzecz jasna, nie były jeszcze Sierotkami, zwały się Nowym albo Mniejszym Taborem, a to mianowicie dla odróżnienia od Starego Taboru, czyli od taborytów. Nowy albo Mniejszy Tabor założył Żiżka w oparciu o orebitów, czyli tych prawowiernych, którzy gromadzili się na górze Oreb nieopodal Trzebiechowic, w odróżnieniu od taborytów, którzy zbierali się na górze Tabor nad rzeką Łużnicą i tam zbudowali swoje Hradziszcze. Nie powinno się, tłumaczył surowo prawowierny hetman Sierotek z Nowego Taboru, plątać orebitów z taborytami, a już naprawdę karygodnym wykroczeniem jest łączenie którejkolwiek z tych grup z kalikstynami z Pragi. Jeżeli jeszcze na Nowym Mieście Praskim spotkać można prawdziwie prawowiernych, uczył orebita z góry nieopodal Trzebiechowic, to Stare Miasto jest gniazdem umiarkowanych ugodowców, zwących się kalikstynami lub utrakwistami, a z tymi dobrzy Czesi kojarzeni być nie chcą i nie powinni. Ale i na prażan nie powinno się mówić „husyci”, tak mówią tylko wrogowie.

Reynevan sennie nieco kiwał się w siodle i co jakiś czas mówił, że rozumie, co było nieprawdą. Śnieg znowu zaczął padać, szybko zamieniając się w zamieć.

Za lasem, na rozdrożu, w bliskości spalonego Wojborza, stał kamienny krzyż pokutny, jedna z licznych na Śląsku pamiątek zbrodni i skruchy. Wczoraj, gdy palono Wojbórz, Reynevan nie zauważył krzyża. Był wieczór, zmrok, padał śnieg. Wielu rzeczy można było nie zauważyć.

Krzyż miał ramiona zakończone w kształt koniczynek. Obok niego stały dwa wozy, nie bojowe, lecz zwykłe, służące do transportu ładunków. Jeden mocno pochylony na bok, wsparty na piaście koła o zupełnie skruszonej obręczy. Czterech ludzi na próżno starało się unieść wóz, by dwóch innych mogło zdjąć połamane koło i założyć zapasowe.

– Pomóżcież! – zawołał jeden. – Bratrzy!

– Rozgrużcie wóz! – wrzasnął Halada. – Lekcej będzie!

– To nie ino koło – odkrzyknął woźnica. – Orczycę wyłamalim, zaprząc nie ma jak! Niech ta który skoczy w przód, zawróci jaki zaprzęg! Przeładujem dobro…

– Pal diabli dobro. Nie widzicie, jak śniegiem zamiata? Chcecie ostać?

– Żal dobytku! – A dupy ci nie żal? Pościg może za nami…

Głos zamarł Haladzie w gardle. Bo w złą, bardzo złą godzinę wymówił te słowa.

Zachrapały konie, z lasu wyłonił się szereg rycerzy w pełnych zbrojach. Było ich około trzydziestu, w większości joannitów.

Jechali stępa, równo, karnie, żaden z koni nie wysuwał nosa z szyku.

Z drugiej strony gościńca wyjechał spomiędzy drzew drugi oddział, równie silny. Pod chorągwią z baranią głową Haugwitzów. Zachodząc ławą, rycerze sprawnie odcięli Sierotkom drogę ucieczki.

– Przebijmy się! – wrzasnął jeden z młodszych jeźdźców. – Bracie Oldrzychu! Przebijmy się!

– Jak? – charknął Halada. – Przez kopie? Ponadziewają nas jak kurczaki. Z koni! I między wozy! Tanio skóry nie sprzedamy!

Nie było czasu do stracenia, osaczające ich rycerstwo ponaglało już konie do kłusa, joannici zatrzaskiwali już zasłony armetów, pochylali kopie. Husyci pozeskakiwali z koni, skryli się za wozami, poniektórzy nawet powłazili pod nie. Ci, dla których ukrycia nie starczyło, uklękli z napiętymi kuszami. Na wozach, jak się okazało, oprócz zrabowanych naczyń liturgicznych trafem iście szczęśliwym wieziono broń, w większości drzewcową. Czesi migiem rozdzielili między siebie halabardy, partyzany i gizarmy. Reynevanowi ktoś wetknął do ręki spisę z długim i cienkim jak szydło grotem.

– Gotuj się! – ryknął Halada. – Idą!

– Wpadliśmy w bezdenne gówno – Szarlej napiął i uzbroił kuszę. – A tyle sobie obiecywałem po Węgrzech. Taki miałem, kurwa, apetyt na prawdziwy bogracsgulyas.

–  Bóg i Święty Jerzy!

Joannici i Haugwitzowi poderwali konie do szarży. I z wrzaskiem runęli na wozy.

– Teraz! – wrzasnął Halada. – Teraz! Pal! W nich! Szczęknęły cięciwy, grad bełtów załomotał o tarcze i zbroje. Runęło kilka koni, spadło kilku jeźdźców. Reszta zwaliła się na obrońców. Długie kopie dosięgły celów.

Trzask łamanych drzewc i wrzask ugodzonych wzbiły się pod niebiosy. Reynevana obryzgała krew, widział, jak tuz obok niego jeden z woźniców podryguje konwulsyjnie, przebity na wylot, jak z drugiej strony jeden ze spieszonych konnych Halady mocuje się z wbitym w pierś grotem, dostrzegł, jak innego wielki rycerz z osękiem Oppelnów na tarczy podnosi na kopii w górę i krwawiącego rzuca na śnieg. Zobaczył, jak Szarlej strzela z kuszy, z bliska pakując bełt w gardło jednego kopijnika, jak drugiemu Halada rozwala hełm i głowę berdyszem, jak trzeci, zahaczony dwiema gizarmami, wpada między wozy i ginie, zarąbany i zakłuty. Spieniony i wyszczerzony pysk konia zawisł mu tuz nad głową, zobaczył błysk miecza, nie myśląc pchnął spisą, trójgranny grot coś przebił i w coś się wbił, Reynevan omal nie upadł pod naporem, zobaczył, jak joannita, którego ugodził, kołysze się w siodle. Naparł na drzewce, joannita wygiął się w tył, cienkim głosem wzywając świętych. Ale nie spadł, wsparty wysokim tylnym łękiem. Pomógł któryś z Sierotek, waląc joannitę halabardą, na to wsparcie łęku nie wystarczyło, rycerza z siodła wręcz zmiotło. W tej samej niemal chwili Czech dostał buławą w głowę, cios wbił mu kapalin aż po brodę, spod kapalinu buchnęła krew. Reynevan dziabnął tego, który uderzył, i rycząc przekleństwa, zepchnął go z kulbaki. Obok spadł z konia drugi, zastrzelony przez Szarleja. Trzeci, cięty dwuręcznym mieczem, uderzył czołem o grzywę i obryzgał ją posoką. Wokół wozów zrobiło się luźniej. Pancerni wycofali się, z trudem opanowując oszalałe konie.

– Sprawnie! – ryczał Oldrzych Halada. – Sprawnie, bratrzy! Daliśmy im! Tak trzymać!

Stali wśród krwi i trupów. Reynevan z przerażeniem skonstatował, ze przy życiu zostało ich góra piętnastu, z czego na nogach mogło się utrzymać jakichś dziesięciu. Większość mogących stać tez broczyła z ran. Pojął, ze żyli tylko dlatego, ze kopijnicy w szarzy przeszkadzali sobie wzajem, walczyć przy wozach mogła tylko część. Ta część zapłaciła zresztą za przywilej i to zapłaciła strasznie. Wozy otaczał pierścień zabitych ludzi i wizzących, pokaleczonych koni.

– Gotuj się – charknął Halada. – Wraz znów uderzą…

– Szarleju?

– Żyję.

– Samsonie?

Olbrzym odchrząknął, starł z brwi krew, sączącą się z rany na czole. Uzbrojony był w najeżoną kolcami buławę i pawęz, przez jakiegoś domorosłego artystę ozdobioną barankiem, promienną hostią i inskrypcją: BUH PAN NAS.

– Gotuj się! Idą!

– Tego – skonstatował przez zęby Szarlej – nie mamy już szans przeżyć.

– Lasciate ogni speranza – zgodził się spokojnie Samson. – Szczęście, zaiste, że nie brałem z sobą tego kota.

Ktoś podał Reynevanowi hakownicę – chwila wytchnienia pozwoliła Sierotkom na nabicie kilku. Oparł rurę o wóz, zaczepiając hak o burtę, przymierzył lont do zapału.

– Święty Jeeeerzy!

– Gott mit uns!

Szła z łomotem kopyt następna szarża, ze wszystkich stron. Zagrzmiały piszczały i hakownicę, poszła w dym salwa z kusz. A za chwilę były długie kopie, bryzgi krwi i opętańczy wrzask przebijanych. Reynevana ocalił Samson, zasłaniając go pawęzą z hostią i barankiem. Za moment pawęz uchroniła od śmierci Szarleja – olbrzym władał ogromnym tarczyskiem jedną ręką, jak puklerzykiem, a druzgocące uderzenia kopii odbijał, jakby to były dmuchawce.

Joannici i pancerni Haugwitza wdarli się między wozy, rąbali, stając w strzemionach, mieczami i toporami, prali buzdyganami wśród wrzasku i szczęku. Husyci ginęli. Umierali jeden po drugim, odgryzając się jak psy, paląc kopijnikom prosto w twarze z kusz i rucznic, dźgając i tnąc gizarmami i halabardami, tłukąc buławami, koląc spisami. Ranni wpełźli pod wozy i rznęli koniom pęciny, potęgując zamęt, chaos i kotłowaninę.

Halada wskoczył na wóz, ciosem berdysza zmiótł z kulbaki joannitę, sam zgiął się, pchnięty sztychem. Reynevan chwycił go, ściągnął. Dwaj ciężkozbrojni zawiśli nad nimi, wnosząc miecze. Życie ocalili im znowu Samson i BUH PAN NAS na pawęży. Jeden z rycerzy, wnosząc z klamry na tarczy Zedlitz, runął wraz z koniem, któremu przerżnięto pęciny. Drugiego, siedzącego na oladrowanym siwku, Szarlej rąbnął w głowę upuszczonym przez Haladę berdyszem. Hełm pękł, pancerny zgiął się, zachlapując krwią folgowy crinet. W tej samej chwili Szarleja najechano i obalono koniem. Reynevan z rozmachem dźgnął jeźdźca spisą, wbity grot uwiązł w blasze. Reynevan puścił drzewce, okręcił się, skulił, pancerni byli wszędzie, wszędzie dokoła był chaos potwornych szpiczastych hundsgugli, migotanina krzyży i herbów na tarczach, huragan migających mieczy, Maelstrom końskich zębów, piersi i kopyt. Narrenturm, myślał gorączkowo, to nadal jest Narrenturm, obłęd, szaleństwo i wariactwo.

Pośliznął się we krwi, upadł. Na Szarleja. Szarlej miał w ręku kuszę. Spojrzał na Reynevana, mrugnął. I wystrzelił. Pionowo w górę. Prosto w brzuch górującego nad nimi konia. Koń zakwiczał. A Reynevan dostał kopytem w bok głowy. To koniec, pomyślał.

– Boże dopomaaagaaaaj! – usłyszał jak przez watę, sparaliżowany przez ból i słabość. – Odsieeecz! Odsieeecz!

– Odsiecz, Reinmarze! – krzyczał, szarpiąc go, Szarlej. – Odsiecz! Żyjemy!

Podniósł się na czworaki. Świat wciąż tańczył i pływał mu w oczach. Ale fakt, że żyli, był nie do przeoczenia. Zamrugał.

Z pola dobiegał wrzask i szczęk, joannici i pancerni Haugwitza ścinali się z przybyłą odsieczą, zbrojnymi w pełnych zbrojach płytowych. Walka nie trwała długo – gościńcem od zachodu waliła już cwałem, wrzeszcząc co sił w płucach, konnica Brazdy, za nią, wrzeszcząc jeszcze głośniej, pędziła husycka piechota ze wzniesionymi cepami. Na ten widok joannici i ludzie Haugwitza podali tył, pojedynczo i w grupkach pierzchali ku lasowi. Odsiecz siedziała im na karkach, tnąc i rąbiąc bez litości, aż echo szło po wzgórzach.