Изменить стиль страницы

– Niebezpiecznie tu dokoła – odchrząknął Halada. – Musimy was… Hmm… Pilnie strzec.

– Jasne. Musicie.

Sprawa była klarowna. Ambroż nie interesował się już nimi i nie zwracał uwagi, ale byli pod stałą obserwacją i kontrolą husyckich wojaków. Mieli pozorną swobodę, nikt im się nie narzucał, wręcz przeciwnie, traktowano ich jak kamratów – ba, nawet uzbrojono i niemal wcielono w skład lekkiej Brazdowej konnicy, liczącej teraz, po połączeniu z siłami głównymi, z górą setkę jeźdźców. Ale byli pod strażą i negować tego faktu nie było można. Szarlej początkowo zgrzytał zębami i klął z cicha, wreszcie machnął ręką.

Pozostawała sprawa napadu na kolektora i o tej ani Szarlej, ani Reynevan nie zamierzali zapominać. Ani jej umarzać.

Choć Tybald Raabe skrzętnie unikał rozmowy, został wreszcie przyparty do muru. Dokładniej, do wozu.

– A co miałem robić? – uniósł się, gdy wreszcie dali mu dojść do głosu. – Pan Samson naciskał! Mus było coś wykombinować! Myślicie, że gdyby nie plotka o pieniądzach, Ambroż dałby nam konnych? Akurat, ucho od śledzia! Wypadałoby więc podziękować, miast wrzeszczeć na mnie! Gdyby nie mój pomysł, siedzielibyście teraz w Narrenturmie i czekali na inkwizytora!

– Twoja plotka mogła kosztować nas życie. Gdyby Ambroż był bardziej chciwy.

– Gdyby, gdyby! O, wa! – goliard poprawił potargany przez Szarleja kaptur. – Co to ja, nie wiedziałem, w jakiej estymie miał on pana Piotra? Pewne było, że panicza Reinmara nie ruszy. To raz. A dwa…

– Co, dwa?

– Naprawdę myślałem… – Tybald Raabe odchrząknął kilka razy. – Co tu gadać… Pewien niemalżem był, że to właśnie wy obrobiliście kolektora na Ściborowej Porębie.

– A kto go obrobił?

– A to nie wy?

– Ty prosisz się, bratku, o kopa w zad. Dobra, powiedz, jak tobie się udało ujść z napadu?

– Jak? – pomroczniał goliard. – A biegiem! Nogami ostro przebierałem. I nie oglądałem się, choć z tyłu wołali: „Ratunku!”.

– Ucz się, Reinmarze.

– Uczę się co dnia – uciął Reynevan. – A inni, Tybaldzie? Co stało się tam z innymi? Z kolektorem? Z franciszkanami? Z rycerzem von Stietencron? Z jego… Z jego córką?

– Już wam mówiłem, paniczu. Nie oglądałem się. Nie pytajcie o więcej.

Reynevan nie pytał.

Zapadł zmrok, ale ku wielkiemu zdumieniu Reynevana armia nie rozbiła obozu. Nocnym marszem husyci dotarli do wsi Ratno, czerń nocy rozświetliły pożary. Załoga ratnowskiego zamku zlekceważyła ultimatum Ambroża, parlamentariuszy ostrzelała z kusz, w świetle płonących chałup podjęto więc szturm. Warownia broniła się twardo, ale padła jeszcze przed świtem. Obrońcy zapłacili za upór – wybito ich do nogi.

Dalszy marsz podjęto o świcie, a Reynevan zorientował się już, że rajd Ambroża na ziemię kłodzką ma charakter wyprawy odwetowej, jest zemstą za jesienną rejzę na Nachod i Trutnov, za rzezie, jakich wojska wrocławskiego biskupa Konrada i Puty z Czastolovic dopuściły się pod Vizmburkiem i we wsiach nad rzeką Metują. Po Radkowie i Ratnie za Vizmburk i Metuję zapłaciła Ścinawka. Ścinawka należała do Jana Haugwitza, Jan Haugwitz brał udział w biskupiej „krucjacie”. Ścinawka poniosła za to karę – spalono ją do gruntu. Poszedł – na dwa dni przed świętem swej patronki – z dymem kościółek świętej Barbary. Proboszcz zdążył uciec, ocalając tym samym głowę przed cepem.

Mając za plecami płonący kościół, Ambroż odprawił mszę świętą – była bowiem, jak się okazało, niedziela. Msza była typowo husycka – pod gołym niebem, na zwyczajnym stole. Celebrujący Ambroż nie odpasał miecza.

Czesi modlili się głośno. Samson Miodek, nieruchomy jak antyczna statua, stał i patrzył na płonącą pasiekę, na zajmujące się ogniem słomiane czapeczki uli.

Po mszy, mając za plecami dymiące zgliszcza, husyci ruszyli na wschód, przeszli obniżeniem między ośnieżonymi garbami Golińca i Kopca, pod wieczór docierając pod Wojbórz. Były to dobra rodu von Zeschau. Zajadłość, z jaką husyci rzucili się na wieś, świadczyła, że ktoś z tego rodu też musiał być z biskupem pod Vizmburkiem. Nie ocalała nawet jedna chałupa, jedna stodoła, nawet jeden szałas i jedna kleć.

– Jesteśmy aż cztery mile od granicy – zawyrokował przesadnie głośno i demonstracyjnie Urban Horn. – I tylko milę od Kłodzka. Te dymy widać z daleka, a wieści rozchodzą się szybko. Leziemy lwu w paszczę.

Leźli. Gdy po skończonej grabieży husycka armia wymaszerowała z Wojborza, od wschodu pojawił się poczet rycerski w sile jakichś stu koni. Było w poczcie sporo joannitów, herby na chorągwiach wskazywały na obecność Haugwitzów, Muschenów i Zeschauów. Na sam widok husytów poczet uciekł w popłochu.

– Gdzie ten lew? – zadrwił Ambroż. – Bracie Horn? Gdzie ta paszcza? Naprzód, chrześcijanie! Naprzód, boży bojownicy! Naprzód, maaaarsz!

Nie ulegało kwestii, że celem husytów było Bardo. Jeśli nawet przez jakiś czas Reynevan żywił wątpliwości – w końcu Bardo było sporym grodem i kąskiem nieco zbyt wielkim nawet dla takiego Ambroża – to szybko się one rozwiały. Armia zatrzymała się na noc w lesie blisko Nysy. I do północka stukały siekiery. Produkowano ostrzewie – przypominające herb Ronoviców drągi z odstającymi odrąbkami gałęzi, proste, poręczne, tanie i bardzo skuteczne urządzenie do forsowania murów obronnych.

– Będziecie szturmować? – spytał bez ogródek Szarlej.

Wraz z hetmanami Ambrożowej konnicy obsiedli parujący kocioł grochówki i pochłaniali zawartość, dmuchając na łyżki. Towarzyszył im Samson Miodek, bardzo ostatnio – od czasu Radkowa – milczący. Olbrzym nie interesował Ambroża i cieszył się pełną swobodą, tę wykorzystał jednak, o dziwo, do tego, by ochotniczo pomagać w kuchni polowej, obsługiwanej przez kobiety i dziewczęta z Hradca Kralove, posępne, małomówne, nieprzystępne i bezpłciowe.

– Będziecie szturmować Bardo – sam siebie upewnił Szarlej, gdy jego pytanie skwitowało mlaskanie i dmuchanie w łyżki. – Czyżbyście i tam mieli jakieś osobiste porachunki?

– Zgadłeś, bracie – otarł wąsy Velek Chrasticky. – Cystersi z Barda bili w dzwony i odprawiali msze dla zbirów biskupa Konrada, idących we wrześniu na Nachodsko, by łupić, palić, mordować kobiety i dzieci. Musimy pokazać, że coś takiego nie uchodzi na sucho. Musimy dać przykład grozy.

– Nadto – oblizał łyżkę Oldrzych Halada – Śląsk stosuje wobec nas blokadę handlową. Musimy pokazać, że embarga potrafimy łamać, że to się nie opłaca. Musimy też wlać nieco otuchy w serca handlujących z nami kupców, zastraszonych aktami terroru. Musimy dodać otuchy krewnym zamordowanych, pokazując, że na terror odpowiemy terrorem, a skrytobójcy nie będą bezkarni. Prawda, młodszy panie z Bielawy?

– Skrytobójcy – powtórzył głucho Reynevan – nie mogą pozostać bezkarni. W tym względzie trzymam z wami, panie Oldrzychu.

– Chcąc trzymać z nami – poprawił bez nacisku Halada – winniście mówić „bracie”, nie „panie”. A pokazać, z kim trzymacie, możecie jutro. Każdy miecz się przyda. Zacięty zapowiada się bój.

– I owszem – milczący dotąd Brazda z Klinsztejna wskazał głową w stronę miasta. – Oni wiedzą, po co myśmy tu naprawdę przyszli. I będą tego bronić.

– W Bardzie – odezwał się z drwiną w głosie Urban Horn – są dwa cysterskie kościoły, oba bardzo bogate. Wzbogacone na pielgrzymach.

– Wszystko – prychnął Velek Chrasticky – sprowadzasz do przyziemności, Horn.

– Taki już jestem.

Od strony obozu przestały postukiwać siekiery. Rozbrzmiał natomiast i wzniósł się ostry, wywołujący ciarki, miarowy zgrzyt osełek i brusków. Wojsko Ambroża ostrzyło brzeszczoty.

– Stań no do mnie frontem – rozkazał Szarlej, gdy zostali sami. – Pokaż no się. Ha. Jeszcze nie naszyłeś sobie kielicha na pierś? Trzymam z wami, jestem z wami? Co to za gadki, Reinmarze? Czy ty się aby nie zacząłeś rolą przejmować?

– O co ci chodzi?

– Dobrze wiesz, o co. O wygadanie się przed Ambrożem względem grangii w Dębowcu scysji nie wszczynam i wyrzutów ci nie robię, kto wie, może i na zdrowie nam wyjdzie, jeśli na trochę schronimy się pod husycką protekcję. Ale racz pamiętać, u diaska, że Hradec Kralove to bynajmniej nie nasz cel, a jedynie przystanek w drodze na Węgry. A ich husycką sprawa to dla nas furda i funt kłaków.

– Ich sprawa nie jest dla mnie funtem kłaków – zaprotestował zimno Reynevan. – Peterlin wierzył w to, w co oni wierzą. Samo to mi wystarcza, bo znałem mojego brata, wiem, jakim był człowiekiem. Jeśli Peterlin poświęcił się ich sprawie, jeśli się jej oddał, to znaczy, że nie może być to sprawa zła. Milcz, milcz, wiem, co chcesz powiedzieć. Też widziałem, co zrobiono z radkowskimi księżmi. Ale to niczego nie zmienia. Peterlin, powtarzam, nie poparłby złej sprawy. Peterlin wiedział to, co ja wiem dziś: w każdej religii, wśród ludzi ją wyznających i o nią walczących na jednego Franciszka z Asyżu przypada legion braci Arnulfów.

– Kto zacz brat Arnulf, domyślam się tylko – wzruszył ramionami demeryt. – Ale metaforę rozumiem, tym bardziej, że mało odkrywcza. Jeśli czegoś nie rozumiem… Czyś ty, chłopcze, już przeszedł na husycką wiarę? I czy już, jak każdy neofita, bierzesz się za nawracanie? Jeśli tak, to powściągnij, proszę, ewangelizacyjny zapał. Bo kierujesz go pod absolutnie złym adresem.

– Niewątpliwie – wykrzywił się Reynevan. – Ciebie nie potrzeba już nawracać. Już jest wszak po fakcie.

Oczy Szarleja zwęziły się lekko.

– Co chcesz przez to powiedzieć?

– Osiemnasty lipca, rok osiemnasty – rzekł Reynevan po chwili milczenia. – Wrocław, Nowe Miasto. Krwawy poniedziałek. Kanonik Beess zdradził cię hasłem, które podałem ci wtedy u karmelitów. A Buko Krossig rozpoznał cię i zdemaskował, wtedy, w nocy na Bodaku. Brałeś udział, i to czynnie, w buncie wrocławskim w lipcu Anno Domini 1418. A co was wówczas poruszyło i wzburzyło, jeśli nie śmierć Husa i Hieronima? Za kim się ujęliście, jeśli nie za prześladowanymi begardami i wiklefistami? Czego broniliście, jeśli nie swobodnego prawa do komunii pod obojga postacią? Deklarując się jako iustitia popularis, przeciw czemu wystąpiliście, jeśli nie przeciw bogactwu i rozpasaniu kleru? Do czego nawoływaliście na ulicach, jeśli nie do reformy in capite et in membris! Szarleju? Jak to było?