Изменить стиль страницы

– Nie uwierzysz – potwierdził domysł Hejncze – jakie rzeczy wychodzą na jaw na bolesnych konfesatach. Jakie tajemnice zostają zdradzone. Nawet tajemnice alkowy. Na śledztwie prowadzonym przez kogoś tak gorliwego jak brat Arnulf, dla przykładu, delikwent, gdy już wyzna i opowie wszystko o sobie, zaczyna wyznawać o innych… Czasami aż krępujące bywa przysłuchiwanie się takim zeznaniom… Dowiadywanie się kto, z kim, kiedy, jak… A nieraz idzie o duchownych. O zakonnice. O żony, uchodzące za wierne. O panny na wydaniu, uchodzące za cnotliwe. Na Boga, każdy, myślę, ma takie sekrety. Musi być strasznie upokarzające, gdy ból zmusi do wyznawania ich. Takiemu bratu Arnulfowi. W obecności oprawców. Co, Reinmarze? Nie masz ty takich sekretów?

– Nie traktuj mnie w taki sposób, Grzegorzu – Reynevan zaciął zęby. – Wszystko zrozumiałem.

– Bardzom rad. Naprawdę. Torturowany zaryczał.

– Kogóż-to – złość pomogła Reynevanowi przełamać lęk – tam katują? Z twojego rozkazu? Kogo z tych, z którymi siedziałem w wieży?

– To ciekawe, że o to pytasz – uniósł oczy inkwizytor. – Bo wzorcowa to zaiste ilustracja moich wywodów. Był wśród więźniów pisarz grodzki z Frankensteinu. Wiesz, o kogo chodzi? Widzę, że wiesz. Oskarżony o herezję. Śledztwo rychło pokazało, że oskarżenie było fałszywe, z pobudek osobistych, delatorem był miłośnik jego żony. Kazałem pisarza zwolnić, a gaszka przyaresztować, ot tak, dla sprawdzenia, czy to aby wyłącznie o białogłowskie wdzięki idzie. Gaszek, wystaw sobie, na sam widok narzędzi wyznał, że to nie pierwsza mieszczka, którą pod pozorem miłosnych zachodów okrada. W zeznaniach trochę się plątał, więc niektóre z narzędzi zastosowano. Ech, nasłuchałem się wówczas o innych mężatkach, ze Świdnicy, z Wrocławia, z Wałbrzycha, o ich występnych chuciach i ciekawych sposobach ich zaspokajania. A podczas rewizji znaleziono u niego paszkwil, szkalujący Ojca Świętego, taki obrazek, na którym papieżowi wystają spod szat pontyfikalnych diabelskie pazury, widziałeś pewnie coś takiego.

– Widziałem.

– Gdzie?

– Nie pamię…

Reynevan zachłysnął się, zbladł. Hejncze parsknął.

– Widzisz, jak to łatwo? Już by ci, gwarantuję, strappado odświeżyło pamięć. Fornikator też nie pamiętał, od kogo dostał ów paszkwil i obrazek z papieżem, ale przypomniał sobie szybko. A brat Arnulf, jak słyszysz, właśnie sprawdza, czy jego pamięć nie tai czasem jakichś jeszcze innych ciekawych rzeczy.

– A ciebie… – strach, paradoksalnie, dodał Reynevanowi desperackiej brawury. – Ciebie to bawi. Nie takim cię znałem, inkwizytorze. W Pradze sam naśmiewałeś się z fanatyków! A dziś? Czym jest dla ciebie to stanowisko? Jeszcze profesją czy już pasją?

Grzegorz Hejncze zmarszczył krzaczaste brwi.

– Na moim stanowisku – powiedział zimno – nie powinno być różnicy. I nie ma.

– Akurat – Reynevan, choć dygotał i szczękał zębami, brnął dalej. – Powiedz mi jeszcze coś o chwale boskiej, o szczytnym celu i świętym zapale. Wasz święty zapał, a to dobre! Tortury za lada podejrzenie, za byle donos, za byle podsłuchane czy wydobyte prowokacją słowo. Stos za wymuszone torturą przyznanie się do winy. Husyta, czający się za każdym węgłem! A ja całkiem niedawno słyszałem ważnego duchownego, bez ogródek oznajmiającego, że idzie mu tylko o bogactwo i władzę, gdyby nie to, husyci mogliby przyjmować komunię za pomocą klistiery, nic by go to nie wzruszyło. A ty, gdyby go nie zabito, zawlókłbyś do lochu Peterlina, skatował, zmusił do zeznań i pewnie spalił. I za co? Za to, że księgi czytał?

– Dosyć, Reinmarze, dosyć – skrzywił się inkwizytor. – Powściągnij uniesienie i nie bądź trywialny. Za chwilę gotowyś zacząć straszyć mnie losem Konrada z Marburga.

– Pojedziesz do Czech – rzekł po chwili twardo. – Zrobisz to, co rozkażę. Będziesz służył. Ocalisz tym sposobem skórę. I częściowo chociaż odkupisz winy brata. Bo twój brat był winien. I bynajmniej nie czytania ksiąg.

– A fanatyzmu mi nie zarzucaj – ciągnął. – Mnie, wystaw sobie, nie przeszkadzają księgi, nawet fałszywe i heretyckie. Uważam, wystaw sobie, że żadnych nie powinno się palić, że libri sunt legendi, non comburendi. Że nawet błędne i bałamutne poglądy można szanować, można też, przy odrobinie filozoficznego nastawienia, zauważyć, że na prawdę nikt monopolu nie ma, wiele tez niegdyś okrzykniętych fałszywymi dziś robi za prawdy i odwrotnie. Ale wiara i religia, której bronię, to nie tylko tezy i dogmaty. Wiara i religia, której bronię, to ład społeczny. Zabraknie ładu, nastanie chaos i anarchia. Chaosu i anarchii pragną tylko złoczyńcy. Złoczyńców zaś należy karać.

– Konkluzja: a niechby sobie Piotr de Bielau i jego komilitoni dysydenci czytywali na zdrowie Wiklefa, Husa, Arnolda z Brescii i Joachima z Fiore. Bo Joachim z Fiore tak, ale nie Fra Dolcino, nie ciompi, nie żakieria. Wiklef tak, ale nie Wat Tyler. Tu kończy się moja tolerancja, Reinmarze. Nie dopuszczę, by rozplenili się tu fratricelli i pikarci. Zdławię w zarodku Tylerów i Johnów Ballów, zmiażdżę wykluwających się Dolcinów, Golów di Rienzich, Piotrów z Bruys, Korandów, Żeliwskich, Loquisów i Żiżków.

– A cel – dorzucił po chwili milczenia. – Cel uświęci środki. A kto nie jest ze mną, jest przeciw mnie, qui non est mecum, contra me est. I jeszcze Jan, piętnaście, sześć: ten, kto we Mnie nie trwa, zostanie wyrzucony jak winna latorośl i uschnie. I zbiera się ją, i wrzuca do ognia, i płonie. Płonie! Zrozumiałeś? Widzę, że zrozumiałeś.

Torturowany od dłuższego czasu nie krzyczał. Zapewne zeznawał. Mówił. Dygocącym głosem przyznawał się do wszystkiego, czego tylko żądał brat Arnulf.

Hejncze wstał.

– Będziesz miał trochę czasu na przemyślenie sprawy. Muszę pilnie wracać do Wrocławia. Zdradzę ci pewną rzecz: mniemałem, iż będę przesłuchiwał tu głównie waryjatów, a tu proszę, skarb się trafił. Jeden z twych współwięźniów, księżulo z niemodlińskiej kolegiaty, na własne oczy widział, potrafił opisać i zdoła rozpoznać demona. Tego, co niszczy w południe, jeśli przypominasz sobie stosowny psalm. Bardzo mi więc pilno do pewnej małej konfrontacyjki. Gdy zaś wrócę, a wrócę niebawem, najdalej na świętą Łucję, przywiozę do Narrenturmu nowego lokatora. Obiecałem mu to kiedyś, a ja słowa dotrzymuję zawsze. Ty zaś, Reinmarze, myśl intensywnie. Rozważ za i przeciw. Chciałbym, gdy wrócę, poznać twoją decyzję i usłyszeć deklarację. Chciałbym, żeby była właściwa. By była to deklaracja lojalnej współpracy i służby. Bo jeśli nie, to na Boga, chociażeś kamrat z uniwerku, będziesz dla mnie jak uschnięta winna latorośl. Zostawię cię do dyspozycji brata Arnulfa, sam zajmować się już tobą nie będę. Zostawię cię z nim sam na sam.

– Oczywiście – dodał po chwili – po tym, gdy mnie osobiście wyznasz, co robiłeś na Górze Grochowej w noc zrównania jesiennego. I kim była kobieta, z którą cię tam widziano. Wyznasz mi też, ma się rozumieć, który to duchowny dowcipkował o klistierze. Bywaj, Reynevan.

– Aha – odwrócił się w progu. – Jeszcze jedno. Bernhard Roth vel Urban Horn. Ukłoń mu się ode mnie. I powtórz, że teraz…

„ -…że teraz – powtórzył dosłownie Reynevan – nie ma czasu, by zająć się tobą jak należy. Nie chciałby byle jak, chybcikiem i na łapu-capu. Chciałby wespół z bratem Arnulfem poświęcić ci tyle czasu i wysiłku, na ile faktycznie zasługujesz. I przystąpi do tego zaraz po powrocie, najdalej na świętą Łucję. Radzi ci, byś dobrze uporządkował posiadaną wiedzę, albowiem będziesz musiał się tą wiedzą podzielić ze Świętym Oficjum.

– Skurwysyn – Urban Horn splunął na słomę. – Zmiękcza mnie. Pozwala mi dojrzeć. Wie, co robi. Mówiłeś mu o Konradzie z Marburga?

– Sam mu to powiesz.

Niedobitki mieszkańców wieży siedziały w ciszy, zaszyte w barłogi. Niektórzy chrapali, niektórzy popłakiwali, niektórzy modlili się cicho.

– Co – przerwał milczenie Reynevan – ze mną? Co ja mam robić?

– Akurat ty masz zmartwienie – przeciągnął się Szarlej. – Akurat ty. Horn ma w perspektywie bolesne śledztwo. Ja, kto wie, co gorsze, może będę tu gnił po wieki wieków. A ty masz problem, ha, boki zrywać. Inkwizytor, twój kumpel ze studiów, daje ci wolność na talerzu, w prezencie…

– W prezencie?

– A jakże. Podpiszesz lojalkę i wyjdziesz. – Jako szpieg?

– Nie ma róży bez kolców.

– A ja nie chcę. Brzydzę się takim procederem. Sumienie mi nie pozwoli. Nie chcę…

– Zaciśnij zęby – wzruszył ramionami Szarlej – i zmuś się.

– Horn?

– Co Horn? – inkryminowany odwrócił się gwałtownie. – Chcesz porady? Chcesz usłyszeć słowa moralnego wsparcia? Słuchaj więc. Przyrodzoną cechą natury ludzkiej jest opór. Odpór niegodziwości. Brak zgody na łotrostwo. Odmowa konsensusu na zło. Są to przyrodzone, immanentne cechy człowieka. Ergo, oporu nie stawiają tylko osobnicy totalnie z człowieczeństwa wyprani. Sprzedawczykami ze strachającej torturami zatają tylko szubrawe kreatury.

– A zatem?

– A zatem – Horn, okiem nawet nie mrugnąwszy, splótł ręce na piersi. – A zatem podpisz lojalkę, zgódź się na współpracę. Jedź do Czech, jak ci każą. A tam… Tam stawisz opór.

– Nie rozumiem…

– Nie? – parsknął Szarlej. – Doprawdy? Nasz przyjaciel, Reinmarze, wykładem o moralnej i czystej naturze ludzkiej poprzedza bardzo niemoralną ofertę. Proponuje ci zostanie tak zwanym agentem podwójnym, pracującym na dwie strony, dla Inkwizycji i dla husytów. To wszak, że sam jest husyckim emisariuszem i szpiegiem, wie już każdy, wyjąwszy co najwyżej tych stękających tam w słomie debili. Prawda, Urbanie Horn? Twoja rada dla naszego Reynevana wydaje się niegłupia, jest w niej jednak zagwozdka. Husyci mianowicie, jak wszyscy, którym przyszło mieć do czynienia ze szpiegostwem, widzieli już agentów podwójnych. Wypraktykowali, że często są to agenci potrójni. Dlatego zjawiających się bynajmniej nie należy dopuszczać do konfidencji, ale wprost przeciwnie, wieszać, zmusiwszy wpierw, a jakże, torturami do zeznań. Swą radą smutny tedy gotujesz Reynevanowi los, Urbanie Horn. No, chyba, że… Chyba że dasz mu w Czechach dobry, zaufany kontakt. Jakieś tajne hasło… Coś, w co husyci uwierzą. Ale…