Изменить стиль страницы

– Widzicie? – wybuchnął wreszcie Urban Horn. – Widzicie, jak to działa? Co oni z nami robią? Spójrzcie tylko na nich!

– Dziwisz się? – zmrużył oczy Szarlej. – Połóż rękę na sercu, Horn, i powiedz, że się im dziwisz.

– Dostrzegam bezsens. To, co tu się dzieje, to wynik zaplanowanej, precyzyjnie przygotowanej akcji. Śledztw jeszcze nie wszczęto, nic się jeszcze nie dzieje, a Inkwizycja już złamała morale tych ludzi, doprowadziła ich na skraj psychicznej degrengolady, zamieniła w zwierzęta, kulące się na trzask bata.

– Powtarzam: dziwisz się?

– Dziwię. Bo trzeba walczyć. Nie poddawać się. I nie załamywać.

Szarlej wilczo wyszczerzył zęby.

– Pokażesz nam, mam nadzieję, jak się to robi. Gdy czas przyjdzie. Dasz przykład.

Urban Horn milczał długo.

– Nie jestem bohaterem – oświadczył wreszcie. – Nie wiem, co będzie, gdy mnie podciągną, gdy zaczną dokręcać śruby i wbijać kliny. Gdy wyjmą z ognia żelaza. Tego nie wiem i nie mogę przewidzieć. Ale jedno wiem: nie pomoże mi zrobienie z siebie szmaty, płacze, spazmy ani błagania o litość. Z braćmi inkwizytorami trzeba ostro.

– Oho!

– Tak właśnie. Zbyt przywykli do tego, że ludzie dygoczą przed nimi ze strachu i srają po nogach na sam ich widok. Wszechmocni panowie życia i śmierci, podoba im się władza, upaja terror i siany postrach. A kim naprawdę są? Zera, kundle z dominikańskiej psiarni, półanalfabeci, zabobonne nieuki, zboczeńcy i tchórze. Tak, tak, nie kręć głową, Szarleju, to normalna rzecz u satrapów, tyranów i katów, są to tchórze, to ich tchórzostwo, połączone z wszechwładzą, wyzwala w nich bestialstwo, a uległość i bezbronność ofiar jeszcze to potęguje. I tak jest w przypadku inkwizytorów. Pod ich budzącymi przerażenie kapturami kryją się zwykli tchórze. I nie wolno płaszczyć się przed nimi i wyć o litość, bo owocuje to z ich strony jeszcze większym bestialstwem i okrucieństwem. Im trzeba hardo do oczu! Chociaż, powiadam, ratunku to nie przyniesie, ale można przynajmniej ich postraszyć, zachwiać ich pozorowaną pewnością siebie. Można im przypomnieć Konrada z Marburga!

– Kogo?

– Konrad z Marburga – wyjaśnił Szarlej. – Inkwizytor Nadrenii, Turyngii i Hesji. Gdy swą obłudą, prowokacjami i okrucieństwami dokuczył heskiej szlachcie, zasadzili się na niego i zarąbali. Z całym orszakiem. Żywa noga nie ocalała.

– I ręczę wam – dodał Horn, wstając i odchodząc w stronę kibla – że każdy inkwizytor na stałe ma w pamięci to imię i zdarzenie. Zapamiętajcie więc moją radę!

– Co sądzisz – mruknął Reynevan – o jego radzie?

– Mam inną – odmruknął Szarlej. – Gdy się za ciebie ostro wezmą, mów. Zeznawaj. Syp. Wydawaj. Kolaboruj. A bohatera zrobisz z siebie później. Spisując wspomnienia.

Jako pierwszego wzięto na śledztwo Mikołaja Koppirniga. Astronom, który do tej pory starał się nadrabiać miną, na widok zmierzających ku niemu rosłych inkwizytorskich pachołków zupełnie stracił głowę. Najpierw rzucił się do bezsensownej ucieczki – bo przecież nie było dokąd uciekać. Złapany, biedak wrzeszczał, płakał, wierzgał i szamotał się, wił w łapach drabów jak węgorz. Oczywiście bezskutecznie, jedyne, co oporem zyskał, to cięgi, jakie zebrał. Rozkwaszono mu między innymi nos, przez który, gdy go wynoszono, buczał bardzo śmiesznie.

Ale nikt się nie śmiał.

Koppirnig już nie wrócił. Gdy nazajutrz drabi przyszli po Institora, ten gwałtownych scen nie robił, był spokojny. Płakał tylko i chlipał, zupełnie zrezygnowany. Gdy jednak chcieli go podnieść, zerżnął się w portki. Uznawszy to za formę oporu, drabi przed wywleczeniem skopali go mocno.

Institor nie wrócił również.

Następny – tego samego dnia – był Bonawentura. Ze strachu zgłupiawszy zupełnie, pisarz grodzki jął rugać drabów, wykrzykiwać i straszyć ich swymi koneksjami. Drabi, jasna rzecz, nie zlękli się znajomości, mieli gdzieś, że pisarz grywał w pikietę z burmistrzem, proboszczem, mistrzem mennicy i starszym cechu piwowarów. Bonawenturę wywleczono, spuściwszy mu pierwej solidne lanie.

Nie wrócił.

Czwartym na inkwizytorskiej liście nie był, wbrew własnym czarnym wróżbom, Tomasz Alfa, który na tę intencję całą noc płakał i modlił się na przemian, lecz Kameduła. Kameduła oporu nie stawiał żadnego, drabi nie musieli go nawet dotykać. Wymruczawszy w stronę współwięźniów ciche pożegnanie, niemodliński diakon przeżegnał się i poszedł na schody z głową pokornie opuszczoną, ale krokiem spokojnym i pewnym, jakiego nie powstydziliby się pierwsi męczennicy, idący na areny Nerona czy Dioklecjana.

Kameduła nie wrócił.

– Następny – rzekł z ponurym przekonaniem Urban Horn – będę ja.

Mylił się.

Pewność co do swego losu miał Reynevan już w chwili, gdy na górze huknęły drzwi, a zalane skośnym promieniem światła schody zadudniły i zaskrzypiały pod stopami pachołków. Którym tym razem towarzyszył brat Trankwilus.

Wstał, uścisnął dłoń Szarleja. Demeryt odwzajemnił uścisk, bardzo mocno, w jego twarzy Reynevan po raz pierwszy dostrzegł coś na kształt bardzo, ale to bardzo poważnej troski. Mina Urbana Horna mówiła sama za siebie i to niemało.

– Trzymaj się, bracie – mruknął, do bólu ściskając mu rękę. – Pamiętaj o Konradzie z Marburga.

– Pamiętaj też – dodał Szarlej – o mojej radzie. Reynevan pamiętał o obu, ale wcale nie było mu przez to lżej.

Być może jego mina, a być może jakiś niebaczny ruch sprawił, że drabi nagle doskoczyli do niego. Jeden chwycił go za kołnierz. I bardzo szybko puścił, garbiąc się, klnąc i ściskając łokieć.

– Bez gwałtów – upomniał z naciskiem brat Trankwilus, opuszczając pałkę. – Bez przemocy. To jest, było nie było i wbrew pozorom, szpital. Zrozumiano?

Pachołkowie zaburczeli, kiwając głowami. Bożogrobiec pałką wskazał Reynevanowi drogę na schody.

Rześkie i zimne powietrze omal nie zwaliło go z nóg, gdy wciągnął je do płuc, zachwiał się, zatoczył, oszołomiony, jakby haustem okowity na pusty żołądek. Byłby pewnie upadł, ale mający praktykę drabi ucapili go pod ramiona. Tym sposobem w łeb wziął jego desperacki plan ucieczki. Lub śmierci w walce. Wleczony, mógł teraz tylko przestawiać nogi.

Widział hospicjum po raz pierwszy. Wieża, z której go wyprowadzono, zamykała cul de sac schodzących się murów. Po przeciwnej stronie, przy bramie, tuliły się do muru budynki, prawdopodobnie był tam szpital i medicinarium. A także, wnosząc z zapachu, kuchnia. Zadaszenie pod murem pełne było koni, przytupujących wśród kałuż moczu. Wszędzie kręcili się zbrojni. Inkwizytor, domyślił się Reynevan, przybył w licznej eskorcie.

Z medicinarium, ku któremu zmierzali, dobiegały wysokie rozpaczliwe krzyki. Reynevanowi zdało się, że rozpoznaje głos Bonawentury. Trankwilus złowił jego wzrok, palcem przyłożonym do ust nakazał milczenie.

Wewnątrz budynku, w jasnej izbie, znalazł się jak we śnie. Sen przerwało uderzenie, ból w kolanach. Rzucono go na klęczki przed stołem, za którym zasiadało trzech zakonników w habitach, bożogrobiec i dwóch dominikanów. Zamrugał oczami, potrząsnął głową. Siedzący w środku dominikanin, chudzielec z upstrzoną brunatnymi plamami łysiną nad wąskim wianuszkiem tonsury, przemówił. Głos miał nieprzyjemny. Śliski.

– Reinmarze z Bielawy. Odmów „Ojcze nasz” i Ave.

Odmówił. Głosem cichym i trzęsącym się nieco. Dominikanin w tym czasie dłubał w nosie, a skupiał się pozornie wyłącznie na tym, co wydłubał.

– Reinmarze z Bielawy. Ramię świeckie ma przeciw tobie poważne delacje i oskarżenia, będziesz władzom świeckim wydany na śledztwo i sąd. Ale wpierw do rozstrzygnięcia i osądzenia jest causa fidei. Jesteś oskarżony o uprawianie czarów i o herezję. O to, że wyznajesz i głosisz rzeczy przeciwne tym, które wyznaje i których naucza Kościół Święty. Czy przyznajesz się do winy?

– Nie przyzna… – Reynevan przełknął ślinę. – Nie przyznaję. Jestem niewinny. I jestem dobrym chrześcijaninem.

– Oczywiście – dominikanin lekceważąco skrzywił wargi. – Za takiego się masz, skoro nas uważasz za złych i fałszywych. Pytam cię: czy uznajesz lub kiedykolwiek uznawałeś za prawdziwą wiarę inną od tej, w którą wierzyć każe i której naucza Kościół Rzymski? Wyznaj prawdę!

– Mówię prawdę. Wierzę w to, czego uczy Rzym.

– Bo pewnie twoja kacerska sekta ma w Rzymie swą delegaturę.

– Nie jestem kacerzem. Mogę przysiąc!

– Na co? Na mój krzyż i wiarę, z których drwisz? Znam ja wasze heretyckie sztuczki! Wyznaj: Kiedy przystałeś do husytów? Kto cię wciągnął do sekty? Kto zapoznał z pismami Husa i Wiklefa? Kiedy i gdzie przyjmowałeś komunię sub utraque?

–  Nigdy nie…

– Milcz! Boga obrażają twoje łgarstwa! Studiowałeś w Pradze? Masz znajomych wśród Czechów?

– Tak, ale…

– A więc przyznajesz się?

– Tak, ale nie do…

– Milcz! Zapiszcie: wyznał, że przyznaje się.

– Nie przyznaję się!

– Cofa zeznania – usta dominikanina skrzywił grymas okrutny i radosny zarazem. – Gubi się w kłamstwach i matactwach! Więcej mi nie trzeba. Stawiam wniosek o zastosowanie tortury, inaczej nie dojdziemy prawdy.

– Ojciec Grzegorz – odchrząknął niepewnie bożogrobiec – zalecił, by się wstrzymać… Sam go chce przepytać…

– Strata czasu! – parsknął chudzielec. – Zresztą, zmiękczony będzie rozmowniejszy.

– Nie ma – bąknął drugi dominikanin – w tej chwili chyba żadnego wolnego stanowiska… I obaj mistrzowie zajęci…

– Jest tu obok but, a kręcić śruby to żadna filozofia, podoła i pomocnik. A będzie trzeba, sam podołam. Hola, dalejże! Sami tu! Brać go!

Martwy niemal ze strachu Reynevan znalazł się w twardych jak lity brąz łapach pachołków. Wywleczono go, wepchnięto do izdebki obok. Nim połapał się w powadze i grozie sytuacji, siedział już na dębowym krześle, z szyją i rękami w żelaznych obejmach, a ogolony na łyso oprawca w skórzanym fartuchu montował mu na lewej nodze jakieś przerażające ustrojstwo. Ustrojstwo przypominało okutą skrzynkę, było wielkie, ciężkie, śmierdziało żelazem i rdzą. A także starą krwią i mięsną zgnilizną. Smrodem, jaki wydzielają wysłużone rzeźnickie pieńki.