Flanele, płótna, jedwab
„Pani Walmann! – Liselotte Peltz, drobna, krucha, w różowym turbanie związanym nad czołem, wołała niespokojnie pod oknem. – Co należy wziąć ze sobą, czy mówili, co należy wziąć ze sobą?” Jej radio już od kilku dni stało na etażerce jak głuchy ebonitowy sarkofag obok suchych astrów wetkniętych do niebieskiego flakonu i fotografii męża w mundurze Luftwaffe. A Elsa Walmann odpowiadała zza uchylonego okna: „Tylko to, co niezbędne, pani Peltz, tylko to, nic więcej, niech pani nie bierze rzeczy niepotrzebnych” – i widząc, że pani Peltz zawraca ku drzwiom przy Lessingstrasse 14, gdzie oprócz niej mieszkali Schultzowie i Bierensteinowie, wchodziła do pokoju stołowego. Przy oknie pan Walmann dociskał kolanem walizę ze świńskiej skóry, z której wysuwały się rękawy flanelowych koszul. Na otomanie wyszywanej w chińskie wzory leżały jedwabne bluzki z koronkami, swetry z tyrolskim ornamentem i grube podkolanówki z białej owczej wełny. „Przecież tak nie można” – wzdychała pani Walmann, lecz nie było wiadomo, czy ma na myśli bezskuteczną walkę męża z żółtą walizą, czy raczej nieporządek w pokoju, gdzie zwykle przyjmowała gości przy stole z ciemnego orzecha, na którym zawsze stał kryształowy wazon z bladoczerwoną różą z bibułki.
Za oknem, po drugiej stronie jezdni, szli Hardenbergowie z małym Erwinem, potem zza drzew wypadł na niebo czarny cień, przywarli do ziemi tuż pod ogrodzeniem z żelaznych prętów, wózek z czerwoną kołdrą okręconą sznurkiem przewrócił się w śnieg, cień z łoskotem przeleciał nad dachami w stronę Zoppot, dalekie odgłosy wybuchów były stłumione, jakby ktoś ręką w miękkiej rękawicy uderzał w wielki pusty słój, podbiegli znów do wózka i gdy pan Hardenberg zarzucił na ramię parcianą taśmę, przytwierdzoną do podwozia, mocną, szeroką taśmę, którą dostał wczora) od stryja Kolwitza, ze stolarni, Erwin podparł chwiejący się pakunek. Ruszyli powoli w stronę Kronprinzenallee.
Odwróciła się od okna.
Pan Walmann obwiązywał walizkę paskiem: „Zobacz, co z Hanemannem”. Gdy otworzyła drzwi na piętrze, Hanemann kiwnął tylko głową. Nie było już zbyt wiele czasu. Syn Bierensteinów, który rano zaszedł na chwilę do matki, mówił, że Rosjanie są prawie pod dawną polską granicą i pewnie ruszą wzdłuż morza na Zoppot, grupy Volkssturmu cofnęły się w stronę Langfuhr ze skraju Lasu Gutenberga, Müggau i Pietzkendorf, całe szczęście, że Adolf Hitlerstrasse jest jeszcze przejezdna, można pójść Kronprinzenallee wzdłuż torów tramwajowych, potem na wiadukt nad bocznicą i prosto Ostseestrasse do Neufahrwasser, przy falochronie są transportowce z Wilhelmshaven, może uda się wejść na pokład…
Pani Walmann słuchała tego wszystkiego ze spokojem, chociaż młody Axer Bierenstein miał na mundurze plamy wapna i patrzył na matkę z lękiem. Szyby w oknach, które – wbrew służącej – tyle razy myła własnymi rękami, drżały echem wybuchów i już nie było wiadomo, w której stronie miasta nasila się natarczywe grzechotanie – czy w okolicach Schidlitz, czy bliżej – i dlaczego co jakiś czas przez mętne dudnienie powietrza przedziera się ciężki łoskot salwy (Axer mówił, że to chyba „Prinz Eugen”, osłaniający Gotenhafen, ostrzeliwuje wzgórza z zatoki). Co parę minut, zupełnie nisko, tuż nad wielką brzozą przelatywały – po trzy, po sześć – samoloty z białymi numerami na kadłubie, ludzie, idący w stronę Kronprinzenallee chowali się wtedy za pnie drzew i ceglane słupy ogrodzenia, ale strzały – długie serie z broni pokładowej – trzaskały gdzieś dalej, chyba za Osową, tam, gdzie dudnienie zdawało się rosnąć najszybciej, choć na niebie – kiedy się spojrzało w stronę Katedry – nie było widać dymu, tylko czasem nad parkiem wzlatywały ledwie widoczne w słońcu zielone flary wystrzeliwane z okolic pętli.
Więc pani Walmann patrzyła na wszystko ze spokojem, (chociaż serce jej zamierało przy każdym wybuchu), bo przecież wiedziała, że dzięki bratu (Franz Erhardt pracował przez rok w biurze Senatu) dostaną na pewno „białą kartę” na transportowiec „Friedrich Bernhoff”. Muszą być w Neufahrwasser najpóźniej koło szóstej…
„Panie Hanemann – mówiła z ręką na klamce – niech się pan pośpieszy. I niech pan weźmie ten ciepły płaszcz, wie pan, ten z barankowym kołnierzem, dobrze panu radzę”. Hanemann na moment podnosił głowę znad otwartego nesesera, w którym obok butelki wody kolońskiej, bandaży, grubego swetra z golfem i ręcznika leżała mała paczka zawinięta w woskowany papier: „Niech pani już idzie na dół, dzieci się niepokoją”.
Ach, dzieci! Ileż to razy prosiła, by nie wychodziły przed dom. Jak jednak mogła upilnować te dwie niespokojne dziewczynki w mysich płaszczykach, które goniąc się po schodach w sieni, co kilka chwil wybiegały do ogrodu, a potem wracały zgrzane, z białym obłoczkiem wokół twarzy: „Mutti, nam jest gorąco”. „Ale! – odpowiadała ze zniecierpliwieniem. – To po co biegacie, macie siedzieć na dole, w pralni, możecie przecież bawić się wełną. Albo lepiej pozamiatajcie korytarz”. Lecz one nie chciały o tym słyszeć. Wciąż podbiegały do ogrodzenia z prętów i wołały do dzieci idących obok wózków zapchanych pościelą: „Gerda, Fritzr już idziecie?”, po czym dodawały z dumą: „My też zaraz pójdziemy” – i kręciły się po podwórku, rzucając śnieżkami w burego kota pani Peltz, który nie zamierzał zejść z daszku werandy i tylko łapą strącał białe kule z ośnieżonej spadzizny na ścieżkę.
Śmiech Marii i Ewy… Nawet wezwania ojca nie mogły zapędzić dziewczynek pod dach. Gdy samolot z białymi cyframi na kadłubie przelatywał nad domem, niemal zahaczając brzuchem o szczyt ogromnej brzozy rosnącej w kącie podwórza, a ludzie na ulicy przywierali w śmiesznych pozach do ścian, by ukryć się pod kamiennymi gzymsami, Maria i Ewa przerywały tylko na moment zabawę za szpalerem tui i z zadartą głową patrzyły na ciemny kształt znikający za dachami, bo jak długo można się bać, a samoloty przecież nikomu nie robiły nic złego. „Wracajcie natychmiast!” – wołała, gdy tylko umilkł jazgot przelatującej maszyny, ale one – czując w jej głosie, coś dziwnie miękkiego – udawały, że nie słyszą i tylko, przyczajone za kolczastymi gałęziami, śmiały się bezgłośnie z kawału zrobionego Mutti. „Ach – kręciła głową – może lepiej zamknąć je w drugim pokoju?” Ale zaraz pojmowała, że chce zrobić głupstwo, bo przecież wszystkie drzwi muszą być dziś otwarte, tak by każdy – jeśli coś się stanie – mógł natychmiast wybiec na podwórze. „Mutti, my się zgrzałyśmy. Może zdejmiemy płaszcze” – wołały dziewczynki spod ogrodzenia. „Ani mi się ważcie! Wracajcie do domu!” – odpowiadała zza szyby, bo kazała im dziś włożyć swetry z owczej wełny, letnie płaszczyki z niebieskiej gabardyny, a na to wszystko zimowe płaszcze z króliczym futerkiem na kołnierzu. Morska mgła, szczególnie teraz, jest przecież – mówił Franz – bardzo groźna, wystarczy tylko stracić ciepło… Więc ta wełna, gabardyna i sukno mysiego koloru… Gorzej było z butami, nawet te na futerku, w których dziewczynki teraz biegały po ogrodzie, nie były dobre na dłuższą drogę, a botki z żółtej skórki z zatrzaskami, wyklejone grubym filcem, sięgające nad kostkę, zostały u szewca Biersta – gdzież ich teraz szukać? -bo przecież ciężarówkę Volkssturmu, którą Bierst wczoraj jechał z synem, na zakręcie Friedrich-Allee trafił pocisk moździerza i potem wszyscy na Lessingstrasse mówili o tym, co się stało.
Uspokoiła się trochę, gdy dziewczynki przyczaiły się w korytarzu szepcząc coś i chichocząc. Chciała teraz być sama, nadeszło to najgorsze, drażniła ją nawet obecność Alfreda. Więc tylko powiedziała cicho: „Może przeniesiesz się do kuchni?” Wyszedł z otwartą tekturową walizką, ostrożnie zamykając za sobą drzwi.
Stanęła pośrodku pokoju przed szafą z lustrem, którą parę dni po ślubie kupili w składzie Müllera na Breitgasse, i na widok swojej poszarzałej twarzy prędkim ruchem otworzyła wszystkie troje drzwi. Odbicie z błyskiem znikło pod orzechową ramą.
W szafie, po lewej, na półkach z ciemnego drzewa, leżały białe i błękitne ręczniki, niżej prześcieradła i poszwy, jeszcze niżej złożone w kostkę bluzki z płótna, kretonu i bawełny równiutkimi warstwami ciasno wypełniały wnętrze pachnące krochmalem i suchym drewnem. A w kącie pokoju, na podłodze pod oknem, czekała już rozpostarta czerwona poszwa z mocnego drobnoziarnistego materiału, podwójna, z blaszanymi guzikami obciągniętymi płótnem, wielka czerwona poszwa, do której należało teraz włożyć to, co najpotrzebniejsze, a potem cztery rogi związać w węzeł. Pani Walmann z uciskiem w piersiach zanurzyła dłoń między chłodne białe płótna, kruche kwieciste kretony, miękkie flanele, luźne bawełny, odnajdując pod palcami delikatne różnice, których dotąd nie wyczuwała, bo teraz, kiedy tak przyklękła przed najniższą półką, zdawało się jej, że nawet z zamkniętymi oczami po rodzaju miękkości, po ziarnistości splotów, po gładkości nitek, potrafi nieomylnie rozpoznać, która bluzka należy do Ewy, a która do Marii, które prześcieradła są z ich małżeńskiego łóżka, a które z łóżek dziewczynek. Unosząc palcami sztywne, wykrochmalone brzegi, wsuwała rękę aż po przegub między prześcieradła i wtedy, na uniesionej krawędzi białego materiału, w rogu, ukazywał się, wyszyty jeszcze przez babkę Annę, rodzinny monogram Walmannów: duże „W”, podobne do śladu kurzej łapki umoczonej w fioletowym atramencie.
A wszystko pachniało suchym jodłowym drewnem, bo szafa, choć wyglądała na orzechową, orzechową wcale nie była, jej ściany zostały tylko oklejone orzechowym fornirem o żółtobrązowych słojach w Brombergu, w warsztacie Johanna Kneippa (czarna nazwa firmy widniała na wewnętrznej stronie drzwi). Prześcieradła pachniały tą łagodną, suchą jodłową wonią, i pani Walmann, z trudem powstrzymując łzy, pogłaskała uginające się pod dłonią płótno, trochę już sprane, na brzegach w kilku miejscach strzępiące się włochatymi niteczkami.
Ale teraz nie było już czasu na poprawianie ułożenia poszewek, wygładzanie dłonią nakrochmalonych prześcieradeł, teraz trzeba było z tych równiutkich spiętrzeń wyciągnąć to, co najpotrzebniejsze, i rzucić na czerwoną poszwę rozpostartą pod oknem. A palce, sunące po krawędziach poszew i bluzek, wciąż się wahały… Więc pani Walmann, aby odwlec jeszcze na moment tę straszną chwilę, sięgnęła do drugiej części szafy, tam, gdzie na drewnianych wieszakach z drucianym haczykiem wisiały jej sukienki i płaszcze oraz płaszcze i garnitury męża. „Brać tylko to, co najpotrzebniejsze…” Pewnie wiedziała, że tak być musi. Co jednak zrobią, jeśli w Hamburgu, tam, gdzie stoi dom ciotki Heidi i wuja Siegfrieda, u których mieli się zatrzymać w drodze do Hanoweru, zastaną tylko zasypane śniegiem gruzy? (bo przecież Hamburg też był bombardowany). Alfred powinien założyć swój pocztowy, długi płaszcz z metalowymi guzikami, wiadomo, w mundurze zawsze łatwiej. Ale ona? Sięgnęła po swój bordowy płaszcz z rudym futerkiem na kołnierzu, ten, który kupili u Hartmanna na Langgasse, sięgnęła po ten płaszcz, chociaż ten drugi, granatowy z perłowymi guzikami, który wisiał obok, był znacznie cieplejszy, ale ten granatowy wyglądał dużo gorzej. Lecz naraz pomyślała z przerażeniem o czołgach, które podeszły już pod Dirschau, o tym, co tamci robią z kobietami, więc prędko sięgnęła po najstarsze brudnoszare palto, to po babce Henrietcie, zniszczone i za luźne palto z grubego sukna, które przez lata trzymali na dnie szafy – tak, to wytarte palto z pocerowanymi rękawami, takie, jakich nikt już od dawna nie nosi, będzie najlepsze… Wstrząsnęła głową: „Boże, co ja robię? Po co ten strach! Przecież już dziś wieczór będziemy daleko od Danzig, na morzu, Franz mówił, że do Hamburga jest tylko parę dni…” Mocnym szarpnięciem wyciągnęła spod prześcieradeł koszulę Marii z ciepłej flaneli i rzuciła na czerwoną płachtę.