Przemyślawszy sprawę, Klementyna wybrała wnuczkę.
Zanim po śmierci męża podjęła tę decyzję, obecna na pogrzebie hrabiego rodzina zdążyła się rozjechać w rozmaite strony i Justyna wraz z matką bawiła w Nicei. Zerwała właśnie wysoce nieudane narzeczeństwo, trochę tym była rozgoryczona i chętnie oddała się rozrywkom towarzyskim. Jeszcze bardziej rozgoryczona była Dominika, która już miała nadzieję na stabilizację nieznośnie żywotnej córki, a tu nic z tego nie wyszło, musiała zatem odetchnąć w jakimś przyjemnym otoczeniu. Ograniczona jeszcze nieco żałobą po ojcu, twierdziła, iż poświęca się dla dziecka, dziecko zaś dość chętnie poświęcało się dla matki. Wśród tych poświęceń obie bawiły się doskonale.
Zabawę przerwało niedomaganie pana Przybylskiego, który w Polsce złamał nogę, zleciawszy z konia. Ściśle biorąc, koń się przewrócił razem z nim. List Klementyny nie zastał już obu pań w Nicei, ponieważ pośpiesznie udały się do domu, pielęgnować męża i ojca. Potrwało to trochę, potem sama Klementyna załatwiała interesy w Paryżu i w rezultacie dwa lata minęły, zanim ściągnęła dwudziestoletnią już wnuczkę do siebie.
Przyjrzała się jej w skupieniu, pochwaliła w głębi duszy swój wybór i nagle stwierdziła, że nie wie, jak zacząć. Sprawa ciągle wydawała się nieco jakby śliska.
Dopomogła jej bezwiednie sama Justyna.
– … i chyba nie mam szczęścia do narzeczonych – opowiadała smętnie, zwierzając się babce, z którą czuła wyraźne pokrewieństwo dusz. – Jeden okazał się półgłówkiem, drugi tępym belfrem, a trzeciego nie zdążyłam sobie złapać. A ten trzeci, babciu, przyznam się, podobał mi się najbardziej. Akurat przyszedł telegram o wypadku ojca, kiedy Jack Blackhill prawie zamierzał się oświadczyć…
– Jak…? – przerwała Klementyna.
– Co jak…?
– Jak się nazywał?
– Blackhill. Jack Blackhill. To Anglik, lord zdaje się, niefałszowany. Poznałam go w Nicei. A co…? Ach, w ogóle była tam cała historia, a on znalazł się bardzo na miejscu…
W milczeniu i z wielką uwagą Klementyna wysłuchała opowieści o wysoce nieprzyjemnym zadrażnieniu towarzyskim, w którym jeden młody Anglik, niejaki pan Meadows, uczynił afront drugiemu młodemu Anglikowi, właśnie lordowi Blackhillowi, obarczając go odpowiedzialnością za jakieś tajemnicze winy przodków. Ktoś komuś zrobił świństwo, ale lord Blackhill bardzo taktownie wykazał, że było odwrotnie i nie pan Meadows powinien mieć pretensje, tylko on sam, a on to cznia i chromoli, bo honor jego przodków jest nie do ugryzienia. Pan Meadows, zły i nadęty, musiał wyjechać, chociaż posiada ogromny majątek…
– A w czym leżało sedno rzeczy? – spytała Klementyna. – Na czym polegał ten stary skandal? Powiedział to ktoś?
– Nie, wyraźnie nikt nie powiedział. Mętnie plotkowano, że chodziło o jakieś klejnoty, co ma sens o tyle, że pan Meadows pochodzi z rodziny jubilerskiej. Wielcy kupcy. Dlatego jest taki bogaty.
Klementyna podniosła się z miejsca. Początek został zrobiony.
– Chodź ze mną – rozkazała. – Coś ci pokażę.
Zaciekawiona od razu Justyna porzuciła rozrywkowe opowiadania i poszła za babką do biblioteki. Od powrotu z Paryża Klementyna tam nie zaglądała, przywiezione nowości do czytania trzymała na półeczce w sypialni, i teraz, marszcząc brwi, zatrzymała się na środku sali.
W bibliotece panował lekki bałagan. Polegał na tym, że niektóre książki były przestawione, kilka leżało na rogu długiego stołu, kilku wyraźnie brakowało, a na małym stoliku w kącie świecznik przyciskał jakieś papiery. Nie robiło to wrażenia wielkiego nieporządku, ale Klementyna, osobiście pilnująca biblioteki, znała ją jak własną kieszeń. Cały układ dzieł, od lat taki sam, utrwalił jej się w oczach i teraz ta niewielka zmiana wręcz się na nią rzuciła.
Poruszyła się, podeszła do najstarszej części i otworzyła oszkloną szafę.
Książki o sokołach nie było. Zamiast niej widniała przerwa między potężnymi tomiskami.
Do posiadania diamentu już zdążyła się przyzwyczaić. Paryskie interesy wyszły nie najlepiej, rodzina poniosła lekką stratę. Zniosła ją spokojnie, prawie lekceważąco, świadoma zabezpieczenia, które czekało czarnej godziny wśród drapieżnego ptactwa. Na widok przerwy w porządnie ustawionych starych dziełach o mało jej szlag nie trafił. Rozejrzała się dookoła jeszcze raz i zadzwoniła na kamerdynera.
– Za ostatniej niebytności pani hrabiny był tu pan hrabia z przyjaciółmi – odpowiedział spokojnie kamerdyner na zadane pytanie. – Pan Florian powinien wszystko wiedzieć, bo tu nawet… chyba… obudził niezadowolenie pana hrabiego…
– Poproś pana Floriana!
Pan Florian, czyli Florek, pojawił się w mgnieniu oka, ponieważ czyhał na to zaproszenie. Uwielbianą Justynę zdążył już powitać, a do rozmowy z panią hrabiną aż go ssało. Nie narzucał się, taktem wiedziony, bo pani hrabina wróciła ze stolicy jakaś zamyślona i roztargniona, nie chciał jej niepotrzebnie kłopotać i denerwować, i tak czekał sprzyjającej chwili. Biblioteka była ważna, to wiedział, martwił się zatem i wahał, a w dodatku na dwa tygodnie sam musiał wyjechać z końmi na wyścigi…
Klementyna tylko uniosła brwi i uczyniła gest, obejmujący całą salę.
– Tak jest – powiedział Florek natychmiast z wielką ulgą. – Deszcz lał, jakby kto upusty otworzył, i tak dwa dni. Pan hrabia przyjechał z panem markizem de Rousillon i z jaśnie panem du Lacque. Z polowania wyszły nici, konie do obejrzenia tyle co w stajni, bo kto by jeździł pod potopem, nie mieli co robić. Jaśnie pan du Lacque, z przeproszeniem pani hrabiny, za pokojówkami latał, ale pan markiz czytaniem się zajął i tu grzebał, a pan hrabia, skarż mnie Bóg, jeszcze mu dopomagał. A jak co mówiłem, za drzwi mnie wyganiał, aż, wola boska, zapowiedziałem, że naskarżę, bo nie wiadomo, kto tu się więcej pani hrabiny boi. Wtenczas zaczął się śmiać i przyobiecał, że weźmie na siebie. No i co wygrzebali, to zostawiłem, bo wiem, że pani hrabina woli sama, a co zabrali, to uparłem się za pokwitowaniem. Inaczej po moim trupie. Tu te papiery, dopilnowałem.
Uczynił kilka kroków i wskazał dokumenty, przyciśnięte świecznikiem.
– A nasza Rosine w ogóle wygrała – dodał. – Pierwsze miejsce wzięła.
Klementyna, wciąż nic nie mówiąc, podeszła do stoliczka i obejrzała pokwitowania. Justyna cierpliwie i z wielką ciekawością czekała, co będzie dalej.
Księgę o polowaniu z sokołami wypożyczył sobie markiz de Rousillon, do czego przyznał się na piśmie, a hrabia de Noirmont, jej własny syn, poświadczył to, prawdopodobnie kretyńsko chichocząc. Pan Bóg ją skarał głupotą dzieci. Koszmarne wydarzenie miało miejsce zaledwie miesiąc temu, a markiz de Rousillon… Jezus Mario! Sama stwierdziła, teraz, w czasie pobytu w Paryżu, że ten młody idiota zagrożony jest bankructwem i licytacją całego mienia! Dorobił się… Jej syn oczywiście też mu pożyczał i co najmniej dwieście tysięcy szlag trafił, bo przecież nie będą dobijać leżącego. Bank i lichwiarze wyrwą wszystko…
Odwróciła się do Florka i obydwoje popatrzyli na siebie długim spojrzeniem, którym powiedzieli sobie wszystko. Nie po to wścibski lokaj zlatywał z murku, żeby teraz przedmiot wścibstwa diabli brali…
– Cud boski, żeś chociaż tego dopilnował – rzekła do sługi zdławionym głosem. – Błogosławieństwo dla nas w twojej osobie i wiedz, że w testamencie wdzięczność dla ciebie nakażę. Masz się ożenić i mieć dzieci. A ty… – zwróciła się do Justyny i nagle urwała. – Zaraz. Florek, możesz odejść. Niech mi tu przyniosą wina i bardzo zimnej wody.
– Babciu, co się stało? – przeraziła się Justyna. – Boże drogi, może doktora…
– Nie zawracaj mi głowy doktorami. Balbina tu zaraz przyleci, ona mi zioła przyrządzi, lepsze to niż doktor…
Więcej pomógł Klementynie charakter niż wino i zimna woda, resztę terapii po wstrząsie załatwiła Balbina, jej osobista szafarka, przez samą panią wyuczona, jak używać ziół, którą to wiedzę Klementyna posiadała od dzieciństwa. Nim przystąpiła do rzeczy, zdążyła pomyśleć perspektywicznie, że ta bezcenna wiedza zejdzie ze świata razem z nią…
– Słuchaj, dziecko – rzekła z troską – może czasy są inne, ale przyroda się nie zmienia. Przysięgnij mi zaraz, że wszystko, co spisałam o kurowaniu, ocalisz i zachowasz. Może i kłopot ci sprawiam, bo tylko część tego u mnie w sekretarzyku leży, a dużo jest tu, w książkach, ale trudno. Nikt inny dość rozumu nie posiada, więc musisz ty.
Przerażona całą sceną Justyna gotowa była przysiąc babce wszystko i, co ważniejsze, przysięgi dotrzymać. W kwestii ziół Klementyna doznała ukojenia.
– A teraz rób sobie, co chcesz, ale tę książkę musisz odzyskać – powiedziała stanowczo. – Gdybym była młodsza, zrobiłabym to sama. Boję się, że nie dam rady. Ten bęcwał okropny, markiz de Rousillon, nie ma nic i już go chyba licytują, trzeba jechać i odebrać mu naszą książkę. Twój wuj musiał dostać pomieszania zmysłów, skoro mu to pożyczył. Jest to zabytek, niezmiernie wartościowy z różnych powodów, przedstawia sobą majątek. Jedź natychmiast, im prędzej, tym lepiej. Młoda jesteś, ale nie głupia, ten niedowarzony markiz już nas kosztuje co najmniej dwieście tysięcy, a możliwe, że znacznie więcej…
Justyna wyjechała do Paryża natychmiast, nie wiadomo po co zabierając ze sobą pokojówkę. Uczyniła to pod wpływem babki, w Klementynie tkwił odruch, młoda panienka z przyzwoitej sfery nie powinna podróżować samotnie, równie dobrze mogłaby udać się na dworzec kolejowy boso albo w nocnej koszuli. Pokojówka stanowiła absolutne minimum, poniżej którego nie dawało rady zejść.
Pociąg z Orleanu do Paryża odchodził za dwie godziny, konie, przy odrobinie uporu, pokonywały trasę z zameczku do Orleanu w czterdzieści minut, należało się nieco pośpieszyć. Zaskoczona nagłym wyjazdem pokojówka, która w planach miała wysoce interesującą randkę, odjechała z jaśnie panienką nieziemsko wściekła…
Markiza oczywiście zlicytowano.
Pożyczonego z Noirmont dzieła o sokołach nie zdążył nawet otworzyć. W chwili przybycia komornika leżało sobie na środku stołu jadalni, gdzie nie miał już kto nakrywać do posiłków, bo cała służba opuściła niesolidnego chlebodawcę. Sam markiz, porzuciwszy stan posiadania na pastwę fiskusa, przeprowadził się do starej niańki, której było wszystko jedno, a katastrofa materialna ukochanego panicza w ogóle do niej docierała. Sama niezrozumiała, ale zachwycająca, obecność panicza napełniała ją szczęściem, może ostatnim w życiu, korzystała z niej zatem, serwując śniadanka i nie pytając o nic.