– A, powiedzmy, przy dochodzie stu tysięcy… Wicehrabia spojrzał na hrabiego z wyraźnym niepokojem i zdumieniem.

– Pan żartuje. Przecież to jest normalny dochód ludzi, dobrze… no, średnio, sytuowanych…

– Można go trwonić.

–  Za nic! Przenigdy! Za dobrze to znam, złożyłem sobie przysięgę, ślubowałem! W przypływach optymizmu zdążyłem to sobie obmyślić, podniósłbym Noirmont! Własne konie, własne wino, własne owoce, jarzyny, ryby, mięso… O nie, drugi raz nie wygłupię się tak potwornie…!

Hrabia Dębski pojął, że słyszy prawdę. Podjął decyzję. Reszta zależała od Klementyny.

W tym właśnie momencie Klementyna wróciła do domu. Rozogniony i ogłuszony całą rozmową wicehrabia de Noirmont zgłupiał do tego stopnia, że nie bacząc na obecność ewentualnego przyszłego teścia, zerwał się z fotela i padł przed nią na kolana.

– Wybacz, pani! – wykrzyknął rozpaczliwie. – Kocham cię do szaleństwa! Nie mam do tego prawa, nie mam nic, jeśli zgodzisz się zostać moją żoną, nie wiem, co zrobię!

Zaskoczona nieco Klementyna rzuciła okiem na ojca, który z wysiłkiem tłumił wyraźnie widoczne rozbawienie.

– Myślę, że załatwisz pan sprawę ślubu – odparła mimo woli, na co hrabia Dębski zerwał się i uciekł do gabinetu, nie mogąc dłużej powstrzymać śmiechu.

Wicehrabia de Noirmont omal nie zemdlał, ale piorunujące szczęście dodało mu sił. Rzetelnie ogłuszyła go dopiero informacja, iż bierze sobie bogatą żonę, a zatem nastąpił zwyczajny cud.

Pieniądze Klementyny pozwoliły mu wreszcie odczepić się od diamentu. Kryjówkę dla podejrzanej drogocenności wymyślił od razu i nie musiał już zaprzątać sobie nią głowy. Uczynił to, z czego wcześniej zrezygnowała Arabella.

Pierwszą wizytę u rodziców, do których czym prędzej przybył, żeby zawiadomić ich o matrymonialnym sukcesie, wykorzystał na pracę niszczycielską. Znalazł w bibliotece grube dzieło, traktujące o polowaniu z sokołami i tresurze dzikiego ptactwa, i w samym środku książki wyciął dziurę odpowiedniego rozmiaru. Kartki wokół dziury lekko pomazał klejem, wyłącznie na wszelki wypadek, bo nie przypuszczał, żeby ktokolwiek mógł się zainteresować tematem, raczej mało aktualnym. Sokołów w okolicy nie było nawet na lekarstwo, zaś amatorzy tej rozrywki jakoś już dawno przepadli. Po czym o klejnocie prawie zapomniał.

***

Wojna z Prusami, szczęśliwym przypadkiem, ominęła całą rodzinę.

Klementyna z małżonkiem oraz dwójką dzieci bawiła w Polsce, gdzie dogorywała babcia, stara hrabina Dębska. Hrabia Dębski przybyć do matki nie mógł, ponieważ zlekceważył sobie wcześniej właściwe starania i wciąż znajdował się na indeksie, dla władz w kraju będąc wyłącznie kandydatem na Sybir. Stara hrabina miała dość rozumu, żeby syna z polskich dóbr wydziedziczyć i jedyną spadkobierczynią ustanowić Klementynę, hrabiemu zaś przykazała udać się do Anglii w celu przypilnowania tamtejszych majętności.

Wicehrabia, obecnie, po śmierci ojca, już hrabia de Noirmont, wcale nie pchał się do osobistego udziału w działaniach wojennych i chętnie siedział w ojczyźnie żony, nawiązując liczne znajomości i zażywając sielskich rozrywek. Zważywszy brak przesądów klasowych i lekkie skłonności demokratyczne, bez oporu poznawał najrozmaitszych ludzi, aż trafił na niejakiego pana Władysława Krepla, szlifierza diamentów i jubilera w jednej osobie.

Pan Krepel przed kilkunastu laty, jeszcze jako młody człowiek, wysłany został przez własnego rozumnego ojca w zagraniczne wojaże w celach szkoleniowych i dwa lata spędził w Amsterdamie, a dwa w Londynie. Trafił tam akurat na diamentową aferę, która go żywo zainteresowała. Napomknął o niej teraz francuskiemu hrabiemu przy okazji prezentowania rozmaitych precjozów.

Pogawędka na ten temat z miejsca rozkwitła bujnie, bo francuski hrabia okazał żywe zainteresowanie. Pan Krepel, świadek nie tknięty żadnymi podejrzeniami, mógł sobie pozwalać na wszelkie dywagacje i z wielkim zadowoleniem wyciągnął nawet swoje własne listy, pisane wówczas do ojca, zawierające wszystkie szczegóły.

– O, proszę – rzekł z zadowoleniem, wertując korespondencję – to był sir Henry Meadows, ten się znał na rzeczy! W jego firmie praktykowałem pół roku. Osobiście ze mną rozmawiał, bo nie byłem w końcu chłopcem na posyłki, mój ojciec liczył się na rynku, no i od niego samego wiem, że przedmiot sporu istniał z pewnością. Widział go radża… radża Kharagpuru w dzieciństwie, no i ten pułkownik-samobójca, także kapłani zaświadczali. Sir Meadows kontaktował się z policją, był pewien, że nastąpiła tam kradzież i twierdził stanowczo, iż diament znalazł się w Anglii…

Hrabiemu de Noirmont zrobiło się w tym momencie trochę gorąco, bo przypomniał sobie, że przecież Marietta przyjechała z Anglii…

– Mnie to ciekawiło także ze względów fachowych – ciągnął pan Krepel. – Sądząc z opisu, ten diament aż się prosił o przecięcie. Można było uzyskać z niego szalenie rzadką rzecz, mianowicie dwa identyczne kamienie olbrzymiej wielkości. Czegoś takiego nie zawierał nawet ów słynny naszyjnik Marii Antoniny. I nie płaskie, proszę zauważyć, on podobno stanowi bryłę…

O tym, że diament stanowi bryłę, hrabia de Noirmont wiedział lepiej niż ktokolwiek inny.

– … a fakt, że nie wypłynął, że do tej pory znajduje się gdzieś w ukryciu, najlepiej świadczy o nielegalności posiadania…

Nie przyznając się ani słówkiem do osobistego udziału w karygodnym przedsięwzięciu, hrabia de Noirmont, z lekkimi wypiekami na twarzy, chciwie wysłuchał całej opowieści i nawet poczynił sobie notatki. Zachwycony wzbudzonym zaciekawieniem i dumny ze swej wiedzy, pan Krepel z radością służył szczegółami. Nie krył przekonania, że sir Meadows jeszcze żyje, bo dla dobrze zakonserwowanego Anglika sześćdziesiątka to nie wiek, bez wątpienia żyje też młodszy od niego inspektor policji, a już na pewno pełnią zdrowia cieszy się lady Arabella Blackhill, wdowa po samobójcy. Też była w Indiach w tamtym czasie.

Rezultatem tej sensacyjnej pogawędki był list hrabiego do przebywającego w Anglii teścia. Wysyłając ten list osobiście i nie mając najbledszego pojęcia o filatelistyce i przyszłym zbieractwie, hrabia przylepił na kopercie znaczki po dziesięć kopiejek, cięte, bez ząbków. Do głowy mu nie przyszło, bo i skąd, że ta właśnie drobnostka pozwoli jego potomkom odnaleźć kiedyś bezcenny skarb, pomijając już to, że w tej akurat chwili swoich potomków miał już głęboko w nosie.

W liście, podając zapamiętane i zanotowane szczegóły afery, poprosił hrabiego Dębskiego o kontakt bezpośredni z wymienionymi osobami i zdobycie szerszego zakresu wiedzy o wydarzeniach i plotkach. Prośbę umotywował zwyczajnym zaciekawieniem sensacją.

Zarówno list hrabiego, jak i odpowiedź jego teścia, pozostały w dokumentach rodzinnych, bo nie wszystkie domy Europy druga wojna światowa zmiotła z powierzchni ziemi.

***

Stara hrabina Dębska umarła, kiedy we Francji zapanował już względny spokój i hrabiostwo de Noirmont mogli bezproblemowo wrócić do domu.

Córka Klementyny, najśliczniejsza dziewczynka świata, miała w tym momencie sześć lat i stanowiła przedmiot uwielbienia czternastoletniego panicza Przyleskiego z sąsiedniego Przylesia. Cała rodzina Przyleskich zachwycała się hrabianką Dominiką zupełnie szczerze, bo też istotnie dziecko prezentowało słodycz aniołka i wyjątkowy wdzięk. Młodszy od niej braciszek, czteroletni Jasio-Piotruś, też miał dużo uroku, ale do siostrzyczki się nie umywał. Klementyna, wiedziona instynktem i własną burzliwą młodością, dzieci chowała rozumnie i rozpuszczała bez przesady. Zachwyt ludzki ją cieszył, zaprosiła zatem małego Krzysia Przyleskiego do Francji, wyraźnie widząc, że o konkurenta dla córki nie będzie musiała się martwić. Omal, zwyczajem głów koronowanych, nie zaręczono dzieci w pobliżu kołyski.

W 1884 roku, w cudownej epoce fin de siecle'u, mariaż został zawarty i Dominika przeniosła się do Polski prawie na stałe. Brat i rodzice mieszkali w Noirmont, które prosperowało kwitnąco, przywrócone niemal do dawnej świetności, przystosowanej, rzecz jasna, do panujących czasów i obyczajów. Giermkowie z halabardami nie stali u każdych drzwi i zbrojna straż nie krążyła po murach, ale normalnej służby nie brakowało i miał kto obrządzać świnie, krowy i konie.

Hrabia de Noirmont kochał żonę miłością ognistą i zachłanną do końca życia i obawa utracenia jej trwała w nim nieodmiennie. Dopiero na łożu śmierci, na początku dwudziestego wieku, już nieco zamroczony starością i chorobą, uczynił jej wyznanie.

– Była mowa… – rzekł z pewnym trudem. – Pamiętasz może, najdroższa…

Klementyna, wstrzymując łzy, zapewniła go, że pamięta wszystko, cokolwiek przy nim przeżyła.

– Diament – wydusił z siebie hrabia. – Wielki Diament…

Klementyna wysiliła się uczciwie.

– Tak. Pamiętam. Było coś takiego, dawno temu.

– On jest – oznajmił hrabia z nagłym przypływem mocy i zamilkł.

Klementyna, przekonana, że mąż zaczyna majaczyć, ale wciąż pełna nadziei, że jeszcze trochę pożyje, zgodziła się, że proszę bardzo, niech on sobie, ten diament, pobędzie.

Hrabia na nowo zebrał siły.

– Ja go mam – wyszemrał. – Ukryłem w książce. W bibliotece. To było to… przez co… miałem nadzieję… cię poślubić…

Ze zmarszczonymi brwiami Klementyna usiłowała dociec, co też jej mąż ma na myśli. Poślubił ją przecież, więc na samej nadziei się nie skończyło. Teraz wyraźnie było widoczne, że czegoś chce i o czymś próbuje ją zawiadomić, inaczej nie umrze spokojnie, wszelkimi siłami zatem starała się mu dopomóc. Coś ma i coś ukrył. W książce. Nie diament przecież, diamenty na ogół ukrywa się inaczej. Jakiś dokument może…?

– List? – spytała niepewnie. – Pismo?

– Nie. Przynieś. Książka. Sokoły. Polowanie. Stara…

Hrabia mówił słabo, ale patrzył rozpaczliwie. Klementyna sięgnęła do dzwonka, żeby wezwać służbę i kazać przynieść pożądany przedmiot, mąż jednakże zdołał ją powstrzymać.

– Nie – jęknął. – Ty sama… Ty sama…

W bibliotece panował porządek. Klementyna orientowała się doskonale w lokalizacji rozmaitych dzieł i do części najstarszych trafiła od razu. Trudność sprawił jej wybór, bo polowania i ptactwo okazały się tematem wręcz ulubionym. Nie mogła przynieść wszystkiego, ciężar owych lektur przekraczał ludzkie siły, na chybił trafił wyciągnęła najstarsze.