Komornik, który przybył dokonać zajęcia, był człowiekiem wyjątkowo inteligentnym. Doskonale wiedział, że stare rodziny posiadają rzeczy niezwykłe i niejeden bankrut uratowałby resztę mienia, sprzedając korzystnie zaniedbany obraz, mebel, zegar czy też naszyjnik po prababci. Nie był zupełną świnią, podpowiadał niekiedy właściwy sposób postępowania, partycypując w nieoczekiwanych zyskach zaledwie w jakimś procencie, ale dla kompletnych idiotów nie miał litości. Markiz de Rousillon był, jego zdaniem, bezmyślnym kretynem najwyższej klasy i z nim dzielić się ewentualnym zyskiem nie zamierzał.

Znajdował się w tej doskonałej sytuacji, że posiadał brata, antykwariusza, oblatanego w historii sztuki. Zabrał go ze sobą jako eksperta.

Pierwszą rzeczą, jaką brat-antykwariusz wypatrzył, było dzieło o sokołach. Komornik pieczętował co popadło, a brat siedział przy jadalnym stole i przeglądał pierwsze strony, w upojeniu czytając tekst i oglądając rysunki, aż dotarł do części zlepionej. Wówczas wzdrygnął się lekko i zamknął książkę.

– A kto wie…? – rzekł po długiej chwili zamyślonego wpatrywania się gdzieś w przestrzeń – może to jest ta sama książka, którą otruł się Karol IX…?

Obecny w jadalni komornik z zainteresowaniem przyjrzał się bratu.

– No…?

Antykwariusz westchnął i poruszył się niespokojnie.

– Rzecz dla amatora, ale coś się wyciągnie – oznajmił. – Sam ją kupię. No, jeśli idzie o cenę, bez przesady…

Ponownie spróbował zajrzeć do środka. Kartki były sklejone porządnie, zbite ze sobą, oblizywanie palców trochę pomagało, suche ślizgały się po grubym papierze, antykwariusz uniósł dłoń do ust, nagle przypomniał sobie plotki historyczne i zrobiło mu się gorąco. Rzucił dzieło jak oparzony i zrezygnował z oglądania dalszego ciągu.

Nazajutrz po zalegalizowanym nabyciu przedmiotu jeszcze nie wiedział, co z nim zrobi, i zaczynało w nim rosnąć zdenerwowanie. Udał się na obiad, w sklepie został młody i gorliwy sprzedawca…

Po powrocie, odesławszy z kolei na obiad personel w jednej osobie, antykwariusz stwierdził coś, od czego najzwyczajniej w świecie padł trupem na miejscu, rażony gwałtownym wylewem. Już od dawna miał wysokie ciśnienie.

Justyna dotarła do Paryża wczesnym wieczorem w dniu jego pogrzebu i od razu, wręcz z marszu, udała się do zbankrutowanego pana markiza de Rousillon, gdzie przebywał jeszcze likwidator. Właśnie wychodził, ale zatrzymał się i chętnie udzielił jej wyjaśnień. Tak jest, wszystko przepadło, mienie idiotycznego markiza, nieodpowiedzialnego półgłówka, zostało sprzedane z licytacji dopiero co, dosłownie przed chwilą, poszło prawie wszystko, sam markiz zaś przestał pojawiać się wśród ludzi już jakiś czas temu i nikt nie wie, gdzie się znajduje. Kwity licytacyjne jednakże istnieją i on sam nawet pamięta niektóre rzeczy, wie, kto je kupił…

O poranku, spędziwszy noc w paryskim domu wuja, Justyna znalazła się przed wejściem do antykwariatu, odzieranym z żałobnych kirów i właśnie na nowo otwieranym. Przyjął ją zięć nieboszczyka, mąż spadkobierczyni, od lat już będący wspólnikiem teścia.

– O nieba! – rzekł z szalonym niepokojem. – Książka o polowaniu z sokołami? Szesnasty wiek, świeżo nabyta?! Boże wielki…!

Justyna zaniepokoiła się również. Nie miała zielonego pojęcia, co dzieło w sobie zawiera, ponieważ Klementyna zasadniczą tajemnicę zatrzymała dla siebie. Ugryzła się w język, pomyślawszy, że ewentualna utrata diamentu pozwoli jej zmarłemu mężowi przynajmniej zachować twarz. Po cóż miałaby wyjawiać podejrzaną prawdę o klejnocie wątpliwego pochodzenia, jeśli klejnot diabli wzięli i nigdy do rodziny nie wróci? Chyba że ten głupek, markiz, znajdzie go i wybuchnie wielkim krzykiem, wówczas owszem, powie co trzeba i odbierze dogocenność kretynowi, ale jeśli nie, niechże ta cała niepojęta afera przepadnie w mrokach powszechnej niewiedzy. Niech Justyna odnajdzie księgę, a potem zobaczymy…

Zbrojna w poświadczone pokwitowanie markiza, Justyna rozpoczęła wyjaśnienia od strony prawnej.

– Rozumie pan, to zostało zlicytowane nielegalnie – rzekła zimno. – Własność naszej rodziny, wypożyczona bez naszej wiedzy, oto dowód, istnieją także świadkowie. Powinno zostać wyłączone, zapewne był to błąd komornika, ale nie będziemy żądać zwrotu kosztów. Chcemy tylko odzyskać pamiątkę rodzinną. Nie wiem, jak się takie rzeczy załatwia.

– Pamiątka rodzinna, cha, cha – odparł zięć z goryczą. – W obecnej sytuacji chyba nie przyznałbym się do takiej pamiątki.

Justyna, nieodrodna wnuczka swojej babki po kądzieli, zmarszczyła brwi.

– Co pan ma na myśli? – spytała już zupełnie lodowato.

Zięć antykwariusza gdzieś w głębi duszy przestraszył się pięknej młodej damy, z której nagle, nie wiadomo jakim sposobem, wyjrzała straszliwa megiera.

– Łaskawa pani, wszystko powiem. Raczy pani posłuchać. Otóż prawnie, tak, można by to załatwić. Zaczekać do chwili przejęcia spadku, drobiazg, jedyną spadkobierczynią jest moja żona, a ja byłem wspólnikiem zmarłego i stan posiadania mam w małym palcu. Udowodnić, dowód, jak widzę, pani posiada, że jeden przedmiot został zlicytowany przez pomyłkę, cudza własność, przedmiot zwracamy i na tym koniec. Możemy koszty ściągnąć z komornika, ale nie uczynimy tego, to tak na marginesie. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie pewien szkopuł…

Odetchnął głęboko, zebrał siły i mężnie ciągnął dalej, bo więcej bał się owej nagle ujrzanej megiery niż wszelkich konsekwencji prawnych.

– Otóż, łaskawa pani… Podmienionego dzieła już nie ma. Proszę, chwileczkę, niech powiem do końca. Mój teść zmarł nagle. Padł tu, w gabinecie, jak pani widzi, jest to pomieszczenie biurowe, wyniesiono go do mieszkania, do sypialni, tam lekarze, rodzina… Ja zaś znalazłem na jego biurku dość dziwny list, skierowany chyba do mnie, w każdym razie do tego, kto obejmie antykwariat. Mam ten list. Szczerze mówiąc, nawet nie wiem, czy to list, czy osobista notatka… Proszę, niech łaskawa pani raczy przeczytać.

Justyna, wzorem babki, słuchała w milczeniu, kryjąc osłupienie, które powolutku zaczynało ją ogarniać. Następca antykwariusza podał jej zwyczajną kartkę.

Antykwariusz rzeczywiście napisał tam coś osobliwego. Zawiadomił o posiadaniu dzieła, nabytego z licytacji, traktującego o polowaniu z sokołami i tresurze ptactwa drapieżnego, po czym ostrzegł, żeby w żadnym wypadku nie oglądać tego i nie oddawać się lekturze gołymi rękami. Wydawało się to o tyle dziwne, że na ogół ogląda się i czyta oczami, a kończyny górne mają w tym niewielki udział. Nie przewracać kartek. Istnieje nikła możliwość, że dzieło zostało nasycone trucizną jeszcze przez Katarzynę Medycejską, otruł się nim Karol IX i nie wiadomo, jak długo ta trucizna trzyma swoją moc. Jest to wyłącznie podejrzenie, oparte na plotkach historycznych, i nic więcej, ale na wszelki wypadek…

Na tym list się urywał. Justyna uniosła głowę i popatrzyła pytająco. Następca antykwariusza wydawał się coraz bardziej nieswój.

– Widziałem tę książkę – rzekł posępnie. – Przez chwilę. Nawet miałem w ręku. Zainteresowała mnie oczywiście, spojrzałem na początek, dalszego ciągu w ogóle nie widziałem, kartki były jakby sklejone, koniec owszem, a temu w środku dałem spokój, ledwo narożnik się rozdzielał. Może i przejrzałbym to dokładnie, bo szesnastowieczna rzecz w tak doskonałym stanie to rzadkość, ale teść dosłownie wyrwał mi to z ręki. Zdenerwowany, prawie zsiniał… Więc nie wiem, Bóg ustrzegł… Po czym, zaraz nazajutrz, pierwszego dnia, okazało się, że nasz pracownik to sprzedał. Akurat w czasie naszej chwilowej nieobecności. Teść wrócił, zwolnił go na obiad, został sam, możliwe, że się zdenerwował, zastałem go martwego… Ale jestem pewien, przedtem to oglądał, czytał… No i teraz nie wiem, nie mógłbym przysiąc, supozycje zawarte w tym liście wydają mi się przerażające…

Justynie również wydały się przerażające. Zdenerwowanie jej babki mówiło samo za siebie, może istotnie upiorne dzieło stanowiło niegdyś własność królewską i teraz truło każdego, kto zechciał zainteresować się ornitologią… Nieboszczyk antykwariusz obejrzał je i padł trupem. To chyba o czymś świadczy…?

Nagle uświadomiła sobie, co słyszy. Księgi o sokołach w antykwariacie już nie ma, ktoś ją zdążył kupić, antykwariusz mógł dostać apopleksji ze zdenerwowania, że trucizna poszła do ludzi, otruł się czy nie, bez znaczenia, wola boska, ale ona ma to odzyskać!

– Przypadek – mówił zięć antykwariusza trochę jakby rozpaczliwie. – Okropny przypadek, to się rzadko zdarza, żeby coś zostało tak błyskawicznie sprzedane, tanie to przecież nie było, i akurat nikogo innego w sklepie nie było, tylko nasz sprzedawca…

– Kto?! – przerwała Justyna strasznym głosem. – Kto to kupił…?!!!

Zięć antykwariusza spojrzał na nią i zdrętwiał. Też mu błysnęło właściwe skojarzenie. Jeśli istotnie w lekturze tkwiła trucizna, sensu w tym nie ma, ale jeśli… która tak gładko wyprawiła na tamten świat jego teścia… a przecież ledwo ją napoczął, nie rozklejał kart!… To kto tam teraz leży jako następna ofiara…?!!!

Uświadomił sobie, że nie ma o tym pojęcia, nie zapytał tego parszywca, sprzedawcy, komu sprzedał zabytek, ucieszył się pewnie kretyn, że sprzedaje taką drogą rzecz… Ale może będzie pamiętał, może to, co daj Bóg, znajomy klient…

Bardzo blady, patrzył na młodą megierę wzrokiem zranionej łani.

– Nasz sprzedawca… – wymamrotał. – Kwit, tak, ale nazwiska nie zapisujemy, klient przychodzi, kupuje, płaci i niech go diabli biorą… Najmocniej panią przepraszam!

– Nie szkodzi – mruknęła Justyna z wyraźną furią.

– Ale może pamięta… Na mieście jest… Ma przyjść później… Jeśli pani raczy…

– Zaczekam – przerwała mu Justyna stanowczo. – Nie wyjdę stąd bez tej informacji. Kiedy on ma przyjść? Bo może go poszukać w domu, gdzieś przecież mieszka?

– Mieszka, tak, ale w domu go nie ma, załatwia sprawy, miał się spotkać z rzeczoznawcą, sam go umawiałem, mieli pojechać do kogoś, nie wiem gdzie…

Czas, spędzony wspólnie w oczekiwaniu na sprzedawcę, obydwoje, Justyna i nowy antykwariusz, każde we własnym zakresie, zgodnie zaliczyli do najgorszych chwil życia. Trochę te chwile potrwały, bo sprzedawca wrócił dopiero po pierwszej.