Изменить стиль страницы

WRZESIEŃ

3 IX

Jedziemy dać Lokatorowi klucze. On zadowolony: obiecał, że zapłaci, ale kiedy?… Za zostawioną mu szwedzką pralkę-suszarkę też zapłaci… jednak nie aż tyle, ile uzgodniliśmy. Piotra zamurowuje. Gdyby wiedział, zabrałby pralkę przy przeprowadzce. My nie mamy na nią miejsca, ale dałoby się komuś znajomemu albo do domu dziecka. Na mój gust Lokator zapłaci połowę. Będzie się z tym lepiej czuł. Resztę sobie weźmie w ramach urojonych odszkodowań i wygranej z frajerami.

Wszystko spisuję, żeby nie zapomnieć, z nim nie spisałam umowy, i to o duże pieniądze.

Mówi, że „przyjął do świadomości” nasze pretensje. Tyle że on się jeszcze jej nie dorobił. Świadomością obdarzeni są ludzie uczciwi. On ma zaledwie mózg, i to szwankujący. Słusznie wyciągnął z tarota kartę „Szaleńca”.

Zwijamy się, żeby nie oglądać więcej tego prototypu biznesmena. Garnitur, lakier ogłady na twarzy i parę treningów psychomotorycznych, po których wie, że ludzka uprzejmość to słabość do wykorzystania. Z zawodu jest przecież „Sales Force Trainer”.

O trzynastej podpisanie z Malarką papierów u notariusza. Proszę, żeby nie czytał strona po stronie, znamy ten utwór z umowy przedwstępnej. Za dwie godziny mam samolot. Notariusz robi, co może, przyspieszając tempo. Samolot za półtorej godziny. Płacę, całuję Malarkę i z tarczą dokumentów ozdobioną ortem zbiegam do wozu. Piotr z Połą przespali transakcję mojego życia. Prawie na sygnale prujemy w stronę Okęcia – została mi godzina.

W sali odlotów nie myślę już o papierach, przelewach. Zaczynam zwierzęco tęsknić za Połą. Zostawiam ją prawie na tydzień. Piotr się nią dobrze zajmie, ale jednak. Nigdy nie była beze mnie tak długo. Raz przez dwa dni, gdy miała pół roku. Co z tego było? Piotr zastosował jakieś goebbelsowskie metody wychowawcze i zaczęła całkiem świadomie mówić pierwsze słowo: tata.

Mam pokój przez ścianę z Januszem Głowackim. Umawiamy się na spacer po Arbacie.

Z reguły na takich wyjazdach jest się samemu, z misją oczywiście. Zapoznajemy się, zbliżamy otoczeni grozą Moskwy. Dobrze, że on taki duży i postawny.

Pod hotelem w centrum miasta watahy bezpańskich psów. Obok amerykańska ambasada z drutami elektrycznymi na wysokości mojej głowy. Trzeba się schylić, żeby przejść obok chodnikiem. Ulice są tutaj przedłużeniem Syberii, bez końca na długość i szerokość. Beton domów przykryty świecącymi lampkami. Sowieckie Las Vegas. Piesi na ulicy wszyscy przegrani, ci w limuzynach – zwycięzcy. Uczciwie zarobić się nie da, tylko wygrać. Słynny Arbat okazuje się dość parszywym deptakiem. W mojej wyobraźni to była cała Dzielnica Łacińska artystów.

Marzymy z Głowackim o jednym: nie zatruć się nawet herbatą. Szklankami pijemy rzekę Moskwę.

Chcę dzwonić do domu – komórka błyska napisem „Obłast”‘ czy inna gubernia, po czym pada.

W hotelu rozmowa wydawców o wchodzeniu na rosyjski rynek. Tu łapówka zaczyna się od willi na Lazurowym Wybrzeżu. Tłumaczka raczy nas dowcipem o łysych i kędzierzawych. Tylko tacy na zmianę rządzą z Kremla: Lenin, Chruszczow, Putin – glace. Bujnie owłosieni: Stalin, Breżniew, Andropow, Czernienko.

4 IX

Hotelowy poranek a la russe. Kelner niosący upragniony czaj zawraca w połowie sali do kuchni. Z wybiciem dziesiątej kończy pracę, i po naszym śniadaniu.

Wycieczka do redakcji słynnej „Literaturnoj Gazety”. Enklawy inteligencji. Żarówki na drutach, w gabinecie jarzeniówki. Zdarte parkiety, zapadnięte fotele. Za biurkiem, niby trzymając się arki przymierza, naczelny wśród hebrajskich pisemek.

Za komunizmu („za komuny” brzmi lżej, bardziej w stylu peerelowskim) wydawali w ogromnych nakładach literaturę zagraniczną, dzisiaj 10 tysięcy to sukces. Pytają nas o życie w Polsce, za granicą. Bracia Rosjanie braci Polaków. Ominęła mnie ta epoka, teraz zapadam się w nią razem z dziurawym fotelem, tapicerskim wehikułem czasu. Zagryzam cukierkami herbatę. Zapach kurzu, bezsensu i życia tutaj. Podziwiam ten przyczółek inteligencji, bezużytecznej jak zawsze w tym kraju.

Psy pod hotelem. Czuję ich oddech za sobą. Dyszenie zaszczutego Mandelsztama, Achmatowej.

Architektura jest skamieniałą wyobraźnią. Ta moskiewska to nie marzenia, lecz strach. Drakulowe zamki w stylu Pałacu Kultury albo betonowe molochy ruin. Tu było serce zła? W tej ziejącej dziurze? Ogrom tego miasta jest ogromem nieszczęścia.

Nie mogę zasnąć. Co wyjrzę za okno – samizdat, ciągle widzę dawną Moskwę. W pokoju ściany przepocone lękiem. Obok też bezsenna noc. Słyszę nad ranem telefony z Hollyvoodoo do Janusza. Omotali go obietnicami, zrobili na jakiś czas literackim zombi. Wyszedł z tego – dramatem.

5 IX

Wieczór autorski w domu Puszkina. Miejsce kultu wieszcza. Natchnienie udziela się prowadzącemu spotkanie. Mówi do Głowackiego „priekrasnyj Janusz”. I tak już zostaje. Dostat twarzową ksywę do swojego dekoltu i zawiniętych rękawów koszuli.

W podziemiach wino i kanapki produkcji polskiej ambasady. Zjawia się siwobrody człowiek z Petersburga, w międzynarodowym szarym swetrze intelektualisty. Jest wydawcą Namiętnika i Kabaretu, czyta po polsku, chociaż nie mówi. Spodobały mu się Sceny z życia i wyda je w czerwcu. Z tej okazji zaprasza mnie do marokańskiej knajpy, na pojutrze. Puszcza do mnie oko, wie z książki, że lubię Maghreb, aaa, i będzie taniec brzucha.

Z polską ekipą jemy w ormiańskiej restauracji podejrzaną potrawę. Janusz pyta, co zapisuję na przegubie (mój podręczny notes-pamiętnik).

– Grupę krwi, na wszelki wypadek.

6 IX

Szybciej tu pieszo niż samochodem. Korki na tych wielopasmówkach zamieniają ruch uliczny w ciuchcię. Jedziemy do domu Bułhakowa. Słynna kamienica z klatką schodową ozdobioną graffiti wielbicieli Mistrza i Małgorzaty. Zabytek fotografowany do międzynarodowych przewodników i miejsce kultu Behemota. Na miejscu szok: zamalowane. Żeby było czysto. Janusz rzuca się na golą ścianę z długopisem: – Nie można się im dać, szatańskim biurokratom. Radzę mu zacząć od podłogi, od podstaw.

Jedziemy na Targi. Daleko za Moskwę, do Pałaców Republik. Mam złote halucynacje. Całe budynki i wielometrowe przodownice pracy z pazłotka. Przy tym dobudówki wietnamskich czy kitajskich restauracji z dykty.

Rosja, kraina cudów – na Targach dowiaduję się, że przetłumaczono wszystkie moje książki. Pojęcia nie miałam. Pytam dlaczego, musi być powód. Nie jestem Chmielewską sprzedawaną tutaj w milionowych nakładach, jeżdżącą limuzyną z obstawą. Tłumaczka długo się zastanawia. Dla niej to taka oczywistość, że musi ją sobie uświadomić: – Jak to czemu? Za recenzje.

Moje są gwarancją niepokorności, znaczy, że mówię prawdę.

Przy arabskim stoisku sprzedawcy siedzą odwróceni tyłem do publiczności. Nie sprzedają książek, kłócą się między sobą. Francuskie obsługuje młodziutka elegantka. Ze stroju i akcentu – dobra paryska dzielnica. Pytam, co słychać.

– Nie rozumiem tych ludzi – skarży się. – Przychodzą do mnie ze zdjęciami sprzed pięćdziesięciu lat kogoś, kto wyjechał do Francji. Pytają, czy może coś o nim wiem. Co za naród! – prycha z obrzydzeniem.

– Gdzie pani się nauczyła tak dobrze po rosyjsku? – słyszałam te rozmowy.

– Jestem Rosjanką. Urodziłam się w Moskwie i tu studiuję romanistykę.

Czy można się nauczyć na pamięć nowego siebie? Ona zachowuje się w każdym drobiazgu, po gest paznokciem, jak rodowita paryżanka.

Polskie stoisko dostało pierwszą nagrodę. Nic dziwnego, pracowały przy nim ofiarne Polki z Ars Polony. Rozmawiam z tłumaczką „Literaturnoj Gazety”, gdy robi się wokół nas ciemno: szare garnitury, obstawa. Nadchodzi minister. Pytam tłumaczkę, jakiej jest narodowości, wygląda mi na Azjatę, a Rosjanie podobno popierają tylko swoich.

– Miała pani na myśli, czy jest Żydem? – odpowiada zaczepnie.

Czy ja wyglądam na antysemitkę, czy to zieje z moich słowiańskich rysów?

– Proszę pani, być Żydem to nie narodowość, to zaszczyt. – Nie wiem, co dalej, wpadam w czarny wir obstawy.

Wyjechać z międzynarodowych targów – gorzej niż wydostać się z rosyjskiego okrążenia. Żeby zmylić wroga, nie postawiono tu żadnych drogowskazów. Kręcimy się po podmoskiewskich lasach. Taksówkarz nie zna drogi, zaczepiani ludzie tym bardziej.

Nigdy, ani w Moskwie, ani tutaj nie usłyszałam odpowiedzi: „Tak, wiem!”

Lepiej nie wiedzieć.

7 IX

Codziennie dzwonię do domu i zazdroszczę im Polski. Byłam na placu Czerwonym. Cerkwie, te kolorowe mają w sobie wdzięk Disneylandu na katordze. Mostem tupie manifestacja studentów, ruskie juwenalia. Zagrzewają ich kołchoźniki charczące: Bolszaja Rossija!

Co ja, świeżo upieczona właścicielka dworku polskiego, robię pod Kremlem? Przeżywam patriotyczną tradycję?

Kolacja z wydawcą w marokańskiej knajpie, na przedmieściach wśród nowych biurowców.

Oczywiście nikt nic nie wie. Ani na ulicy (knajpa otworzona tydzień temu), ani w samej restauracji.

– Ma pani stolik? Na jakie nazwisko?

– Nie wiem. Czekam na swojego wydawcę.

Zamawiam miętowy marokański ulepek i siadam w strategicznym miejscu, nie można mnie nie zauważyć. Po godzinie mam jasność: ten dziwny uśmiech, gdy mnie zapraszał… Chciał dać mi do zrozumienia, że to na mój koszt, żebym sobie pozwiedzała. Przynajmniej uczciwie. Wydawca płacący za pisarza wcale mu nie funduje. Wydaje zarobione przez niego pieniądze.

Mam nowe przysłowie: „Gdy ktoś w Rosji wydaje ci książkę, niech ci się nie wydaje, że będziesz z tego coś mieć”.

Zamawiam pierwsze danie w menu. Prowadzą mnie do piwnicy, przechodzę tarasem, gdzie trwa bankiet przy ognisku.

Warto było przyjść. Jem podsmażaną gęsią wątróbkę i klocek sorbetu z fig. Niewiele tego, mniej więcej wielkości wizytówki kulinarnego raju. Płacę majątek, trudno. Smakołyki to jedyny cud, który można kupić. Za pieniądze dostaję przeszczep nieznanego zmysłu, bo nowy smak otwiera nowe odczucia. Nie sposób porównać wyrafinowania niedopieczonej, rozlewającej się wątróbki z żadnym innym wrażeniem. Symfonia? Za krótka. Rubensowskie odcienie? Zbyt wyciszona.

Szagajut po Moskwie, trafiam na ulicę Piotrogradzką. Zupełna Kongresowa. To kawałki Warszawy, Łodzi. Wzór zrujnowanego gustu. Oglądam się za jedynymi przystojniakami w tym mieście – młodymi popami. Niezdegenerowani wódą ani niepoturbowani ciężkim życiem. Mają twarze z katalogu: dusza rosyjska, inteligencja religijna. Długie włosy w kitkę, duchowi przywódcy Wschodu.