Miraszko zachichotał. Bywał kilkakrotnie na spontanicznie organizowanych bankietach, które urządzały Adamowi jego koleżanki redaktorki. Mieszkanie Adama doskonale się do celów rozrywkowych nadawało, stanowiło bowiem część starej willi na Pogodnie, przy ulicy Bajana. Willa stanowiła własność niejakiego Wilhelma Wyszyńskiego, który to Wilhelm przeważnie przebywał raczej w Vaterlandzie, w okolicach Monachium, gdzie rezydowała rodzina jego nieboszczki matki. Na Bajana pozostawała Celina Kropopek, gospodyni i pilnowaczka posesji zajmująca pokój z mikroskopijną kuchenką i jeszcze mniejszą imitacją łazienki, oraz aktualni lokatorzy aneksu mieszkalnego od strony podwórka. Przeważnie byli to pracownicy telewizji, którzy niekrępujące mieszkanko przekazywali sobie z rąk do rąk niczym cenny skarb – w miarę jak sami porastali w piórka i przestawali potrzebować sublokatorki.
– Upodliliście się i narobiliście hałasu?
– Dopiero jak Elka dźwiękówka chciała chodzić po dachu oranżerii, wiesz, tej szklarenki. Strasznie się uparła, no i wlazła. I dach się pod nią załamał.
– Coś ty, przecież ona jest szczuplutka jak gałązka…
– Tańczyła oberka z przytupem. O mało zawału nie dostałem, myślałem, że będę ją wyciągał pokrajaną na paseczki. Ale nic jej się nie stało, tyle że hałas rzeczywiście był, jak się to całe szkło posypało. No i przyjechali policjanci, łaska boska, że znajomi Ilonki Karambol, a Ilonka też z nami wtedy była. Wypili po pół piwa i pojechali dalej. Natomiast Pokropek się zjadowił, no i nadonosił. Wiluś twierdzi, że ma już dosyć obrzydliwych rozrabiaczy z telewizji. Uważasz, że jestem obrzydliwy?
– A co mnie to obchodzi, ja już mam żonę.
– No właśnie, a ja nie. W dodatku wcale mi się do tego miodu nie spieszy. Tylko że stale mi ktoś przygaduje, a to ciotka, a to ojciec, a to matka. Boże, a teraz jeszcze naprawdę będę musiał z nimi zamieszkać, zanim znajdę sobie coś równie przytulnego jak Bajana dwa a. Nie masz na oku jakiegoś mieszkania?
– Mam własne.
– Idź do diabła.
Tego dnia Adolf Seta przesadził.
Tak to jest, kiedy osoby nienawykłe do myślenia próbują coś wykombinować. Adolfik zaś gorąco pragnął wykombinować coś takiego, po czym pani dyrektor Hajnrych – Zombiszewska znienawidzi go i zapragnie oddalić od siebie na zawsze. Nie brał pod uwagę, że Aldona już go nienawidzi oraz że im bardziej go nienawidzi, tym bardziej chce mieć go przy sobie, aby dawać mu wycisk. Do tak wyrafinowanych kombinacji myślowych znękany umysł młodego Sety nie był zdolny.
Najchętniej po prostu by ją zabił, a ponieważ był na etapie „Winnetou” (nikt poza nim nie chciał tej powieści wypożyczać ze szkolnej biblioteki), rozmyślał o posłużeniu się łukiem i strzałami, względnie nożem myśliwskim. O posiadaniu noża myśliwskiego nie było co marzyć, postanowił zatem spróbować wariantu z łukiem. Do sporządzenia łuku potrzebny był kawał tęgiego drewna, najlepiej gruby kij leszczynowy – kij należało wyciąć, do tego z kolei najlepszy byłby nóż myśliwski…
Adolfik był bliski czarnej rozpaczy.
Bez noża myśliwskiego nie da rady uczynić ani jednego kroku naprzód.
– Cześć, hitlerek. Czego jęczysz, sieroto?
Adolf podniósł oczy i zobaczył nad sobą złowrogą postać Remigiusza Maślanki, siedemnastolatka ze swojej grupy, ulubieńca pani dyrektor, rosłego brutala z małpią szczęką, czółkiem kretyna i oczkami złośliwego gnoma. Remigiusz Maślanko podobnie jak pani dyrektor nienawidził wszystkiego i wszystkich, dzięki czemu nawiązała się między nimi pewna nić porozumienia, co zresztą nie przeszkadzało im nienawidzić się również nawzajem – przy czym cwany Maślanko udawał słodkie niewiniątko, a pani dyrektor udawała, że wierzy w tę kreację.
Tym razem Maślanko niczego nie udawał. Stał w pozie swobodnej nad nieszczęsnym Adolfem, skurczonym w kącie pokoju za kanapą (tam sobie lubił czasami podumać) i wyraźnie czekał na odpowiedź. Adolf nie odpowiedział, bowiem z jego doświadczenia wynikało, że niezależnie od tego, co odpowie i czy w ogóle odpowie – i tak dostanie kopa.
Maślanko, istotnie, miał to w planie, chciał się jednak troszkę nad tym małym, parszywym pomiotem (określenie pani dyrektor w chwili szczerości) poznęcać. Nachylił się nad nim, wlepił weń małe, przerażające oczka i ponowił pytanie:
– Czego jęczysz, gnoju? Brzuch cię boli?
Adolf skurczył się w sobie jeszcze bardziej i zmilczał.
– Za dużo zeżarłeś na obiad, śmieciu. Powinieneś teraz puścić pawia, to się lepiej poczujesz. Co ty na to?
Adolf nadal nie odpowiadał, wobec czego Maślanko wymierzył mu solidnego kopniaka, trafiając w lewą łydkę. Łydka nosiła jeszcze ślady siniaków od poprzednich wyczynów Maślanki i jego kolegi Jurka Wysiaka, zabolało więc dotkliwie, mimo to Adolf nawet się nie poruszył.
– Rzygaj, skurwielku. Ale już.
Adolf starał się nie myśleć, co będzie dalej, instynktownie przewidując kolejnego kopa w wątpia, skulił się do granic możliwości i usiłował chronić wszystko, co się dało. Niewiele jednak się dało. Maślanko lewą ręką złapał go za obie dłonie, splecione kurczowo w obronie żołądka i podniósł z podłogi, prawą, zwiniętą w pięść wymierzając potężny cios w splot słoneczny.
Odniósł sukces.
Adolf puścił pawia prościutko na swoją kanapę, przykrytą nową narzutą z dobroczynności, zieloną w żółte pasy.
– Co się dzieje?
Wychowawca Krapsz stał w drzwiach pokoju, gotów do interwencji. Niestety, brak mu było wiedzy potrzebnej, aby interweniować z sensem. Podejrzewał to i owo, ale nie mając pewności, nie mógł zrobić nic.
– Młodego ruszyło, panie wychowawco. Chiba za dużo zjadł na obiad tego bigosu, on jest strasznie żarłoczny. Ja mu chciałem pomóc, wyprowadzić go na dwór, albo do łazienki, ale on się zaparł, no i zarzygał kanapę. Znaczy, zawymiotował. Taka ładna narzuta, pan tylko popatrzy. Do wyrzucenia. Ech, ty, matołku…
Henio Krapsz popatrzał na pakowańca Maślankę, usiłującego wyglądać na niewiniątko oraz na Adolfa, zwisającego bezsilnie z potężnego uchwytu; Adolfa brudnego, małego i chorego z przerażenia. I nie mógł zrobić nic, bo nic przedtem nie widział, a miał świadomość, że Adolf słowa przeciwko Maślance nie wykrztusi.
– Zostaw go, Remik – powiedział. – Ja się nim zajmę.
– Ja chętnie pomogę. – Maślanko przewrócił oczyma, przy okazji niepostrzeżenie szczypiąc Adolfa w ramię. – Ty, mały, lepiej ci?
– Zostaw go – powtórzył Henio. – Zajmij się sobą. Idź, poczytaj książkę. Albo jakiś komiks. Ja z nim porozmawiam.
Adolf odruchowo skurczył się jeszcze bardziej, chociaż rozum, a raczej jego resztki podpowiadały mu, że rozmowa z wychowawcą Krapszem nie jest w najmniejszym stopniu złowroga. Co innego, gdyby na dyżurze była pani dyrektor.
Adolf nawet w myślach nie śmiał nazywać pani dyrektor Zombie, jak czyniła to większość wychowanków i spora część personelu.
Maślanko wyszedł wreszcie, ociągając się i śmiejąc głupkowato na myśl o książce, którą, hehe, miałby czytać. Komiks też go nie interesował. Może raczej znajdzie jakiegoś malucha i spuści mu wpierdziel. Tylko musi uważać, żeby nie trafić na żadnego gnoja z grupy tej Czerwonki, bo ona się strasznie pruje, jak się któregoś lekko uszkodzi.
Chociaż… wyzwania to męska rzecz. Postanowił jeszcze przemyśleć sprawę. Na ewentualną przyszłość.
Wychowawca Krapsz jakoś nie brał się do rozmowy, natomiast grzebał w szufladzie z ubraniami Adolfa. Skołatany umysł nieszczęśnika doszedł wreszcie do wniosku, że wychowawca szuka jakiegoś czystego swetra dla niego. No tak, przecież się zafajdał. I cuchnie. Musi iść się umyć.
– Musę iść się umyć – wykrztusił z niejakim trudem, nie patrząc na Henia.
– Bardzo słuszna decyzja – mruknął Krapsz. – I przebierz się, masz tu czyste ciuchy. Już nie przeżywaj, nic się takiego nie stało. Mam na myśli ciuchy i narzutę. O reszcie pogadamy, jak już będziesz schludny i czyściutki.
Adolf chlipnął spazmatycznie i zniknął za drzwiami łazienki, zza których po chwili dał się słyszeć szum wody. Henio tymczasem zdjął z kanapy zapaskudzoną narzutę i trzymając ją w rękach, pomyślał przez moment, jakby to było miło wsadzić ją na łeb cholernego Maślanki. Z zawartością. Niestety, nic podobnego nie wchodziło w grę, nawet gdyby miał stuprocentowe dowody jego winy.
Adolf pod prysznicem z wolna odzyskiwał równowagę. Zabrudzone ubranie wrzucił do pralki stojącej w kącie, umył zęby, umył całą resztę, a teraz po prostu zażywał relaksu w strumieniach przyjemnie ciepłej wody. Zastanawiał się też, o czym będzie chciał rozmawiać wychowawca. To znaczy w zasadzie wiedział, czego będzie chciał wychowawca, ale pytanie brzmiało teraz: ile prawdy można mu odkryć. I czy w ogóle opłaca się odkrywać jakąkolwiek prawdę. Bo jeśli wychowawca interweniuje, to Maślanko już w ogóle nie da mu żyć, jemu, Adolfowi Secie, zwanemu przez Maślankę, Wysieckiego i im podobnych hitlerkiem. A czasem hitlerkiem – ratlerkiem z wyłupiastymi oczami.
To nieprawda, myślał wtedy mętnie. To pani dyrektor ma wyłupiaste oczy. Ja nie.
Ale to, oczywiście, nie miało najmniejszego znaczenia.
A wychowawca, pan Krapsz, jest w porządku.
W pąsiu jest.
Nie wiadomo dlaczego, kiedy Adolf zaczynał mówić jak inni, to znaczy „w pąsiu”, albo „w porzo” albo „nara”, albo „heja”, albo jakoś tak, wszyscy się z niego śmiali. Jakby nie wolno mu było mówić jak wszyscy. Z konieczności mówił więc językiem literackim. Chociaż wcale tego nie lubił.
Najbardziej w pąsiu jest pani Zosia.
Jednym z marzeń Adolfa było przytulić się do pani Zosi i zasnąć w jej objęciach. Nie wiedział, dlaczego ma takie idiotyczne marzenie, jednak bardzo chciał, żeby mu się kiedyś spełniło. Owszem, kilka razy pani Zosia go przytuliła, ale jeszcze pozostawała ta druga część marzenia. Zasnąć.
Zasnąć w jej objęciach to by znaczyło zasnąć bezpiecznie i obudzić się bezpiecznie. Bez strachu.
Biedny Adolfik stale się bał.
Ale teraz – pod tym ciepłym prysznicem, z wizją macierzyńskiej pani Zosi przed duszy swojej oczami, ze świadomością, że za drzwiami czeka na niego przyjazny pan Krapsz, który ma dzisiaj dyżur i nie skończy go przed dniem jutrzejszym – tak jakby przestawał się bać. A w każdym razie strach nie był już taki dotkliwy.