Zosia nie cieszyła się szacunkiem kierownictwa. Aldona H – Z. uważała, że obrzydliwie rozpieszcza ona dzieci i że dla równowagi trzeba jej do grupy przydzielić kogoś naprawdę twardego. W ten sposób została pożeniona z panem Stanisławem. Ta nieszczególnie dobrana para opiekowała się stale grupą dwunastu chłopców w wieku pomiędzy sześcioma a siedemnastoma latami. Oczywiście nie wyłącznie oni opiekowali się tą grupą, zmianowy system pracy wymuszał kontakty dzieci ze wszystkimi wychowawcami, podobnie jak wychowawców rzucał na pastwę wszystkich grup po kolei. Dzięki temu systemowi właśnie młody Seta przekonał się, że nie wszyscy wychowawcy uważają go za element wybiórczy na wysypisku, jakim jest państwowy dom dziecka.
Po siedmiu latach pracy w tej zasłużonej placówce Zosia miała granitowe przekonanie, że jest to siedem lat straconych bezpowrotnie – zarówno dla niej, jak i dla dzieci. Tkwiła jednak wciąż na swoim miejscu, podobnie jak pan Stanisław czując misję dziejową wobec wychowanków – tylko że ona nieco inaczej tę misję pojmowała. Gdyby jednak mogła, natychmiast rzuciłaby zasłużoną placówkę w diabły i założyła własny dom dziecka – dom rodzinny. Niestety, żeby w naszym państwie założyć rodzinny dom dziecka, trzeba mieć rodzinę, w przypadku Zosi – męża.
No i tego męża właśnie jej brakowało.
Adam Grzybowski, który jawił się w wyobraźni Zosi jako posępny kapitan na mostku fregaty, tak naprawdę wcale posępnego charakteru nie miał. Wręcz przeciwnie, był człowiekiem doskonale beztroskim. W wieku lat trzydziestu ośmiu, prawie trzydziestu dziewięciu zakamieniały kawaler, rozstający się co jakiś czas z kolejnymi damami serca – zawsze przy tym potrafił tak pokierować biegiem spraw, że damy były pewne, iż to one porzucają tego cholernego konika polnego, niezdolnego do stworzenia prawdziwego związku dwojga ludzi. Zawodów miał kilka i uprawiał je w zależności od fanaberii. Skończył kiedyś psychologię i nawet kilka kursów uprawniających go do prowadzenia psychoterapii grzebanie w ludzkiej psychice (o ile nie była jego własna) uznał jednak za dość nudne i wolał zatrudniać się jako dziennikarz, ochroniarz, pomocnik mechanika samochodowego, pracownik wysokościowy (umiał się wspinać i bywał incydentalnie ratownikiem GOPR), sezonowy zrywacz winogron w krajach południowej Europy i tak dalej. Lubił też od czasu do czasu popracować na morzu, przez dwa lata nawet, polecony przez ciotkę Biankę znajomemu kapitanowi, pływał po Karaibach jako bosman na sporym żaglowcu wożącym bogatych nygusów z różnych krajów Europy i Ameryki. W życiorysie notował niezupełnie dokończone studia w Wyższej Szkole Morskiej, miał więc jakie takie pojęcie o nawigacji – dowiedziawszy się o tym, kapitan chętnie się nim wyręczał i praktycznie przez półtora roku Adam prowadził wesoły statek samodzielnie, podczas gdy dowódca zażywał wczasu na pokładzie wśród pięknych pasażerek. Porzuciwszy Karaiby jakieś trzy lata temu, Adam zarabiał i to nieźle w miejscowym oddziale telewizji, robiąc newsy, do których miał nosa, oko i wyczucie. Szefowie byli z niego zadowoleni, Warszawa chętnie brała jego materiały, zwłaszcza że z każdego drobiazgu umiał zrobić mały show. Rzecz jasna, z sobą w roli głównej. Koledzy przepowiadali mu rychły skok do stolicy, gdzie byłby ozdobą głównych wydań Wiadomości i Panoram, ewentualnie mógłby zabłysnąć w TVN 24. Uśmiechał się na takie przepowiednie i nic nie mówił, po pierwsze bowiem wiedział, jak mało wyrywna jest Warszawa do zatrudniania reporterów z terenu, po drugie zaś – był właśnie na etapie lekkiego znudzenia zawodem, który, pozornie szalenie atrakcyjny, przy bliższym poznaniu wydał mu się raczej monotonny. Powoli zaczynał się zastanawiać nad jakąś życiową zmianą, nie dojrzał jednak jeszcze całkiem do podejmowania jakichkolwiek decyzji. Nie spędzało mu to bynajmniej snu z powiek, a na myśl o rozpoczęciu kolejnego nowego życia czuł miłe podniecenie.
Tak więc wrażenie, które odniosła Zosia, było po prostu wynikiem świeżo przez niego otrzymanej wiadomości. Wszyscy bywamy posępni, kiedy nagle dowiadujemy się o zejściu naszej ulubionej starej ciotki.
Stara ciotka – za życia, oczywiście – uwielbiała bratanka, z całych sił starając się nie okazywać mu tego. Zwłaszcza że miała go za wałkonia, którego koniecznie trzeba zresocjalizować. Jak gdyby nie docierało do niej, że Adam robi dokładnie to, co ona sama robiła przez całe życie.
– Jesteś mężczyzną – stwierdziła fakt niezbity mniej więcej dwa miesiące temu, podobnie jak stwierdzała to przy każdym niemal spotkaniu. – Mężczyzna powinien w życiu robić coś pożytecznego. Coś dla ludzkości. A ty wciąż zachowujesz się jak pięciolatek, który zgubił drogę w krzakach i usiłuje dojść dokądkolwiek. Kiedy ty wreszcie dorośniesz?
– Nigdy, cioteczko – odrzekł stanowczo. – Zamierzam brać z ciebie światły przykład i nie dorosnąć nigdy. Piotruś Pan to przy mnie stary grzyb. Podobnie jak przy tobie. Czy mogę dolać ci kropelkę?
Tu artystycznie znieruchomiał z ręką zawieszoną nad kieliszkiem ciotki. Ręka trzymała butelkę doskonałego Hennessy, który przywiózł na jej dziewięćdziesiąte trzecie urodziny. Bianka uważała, że nic tak nie konserwuje jak słuszna dawka koniaczku przyjmowana regularnie – najlepszym dowodem angielska królowa babcia.
– Tylko kropelkę. No przecież nie taką małą. Adam, ja mówię serio. Zrób coś ze sobą. Mam wrażenie, że marnujesz życie na duperele.
– A ja wprost przeciwnie – odparł łagodnie. – Poza tym, co masz na myśli, droga ciociu, mówiąc, żebym coś ze sobą zrobił? Przecież ja stale coś ze sobą robię. Myję się co rano i wieczorem też, golę, czasem nawet dwa razy dziennie jeśli okoliczności wymagają, ubieram się w jakieś szaty, pożywiam swe ciało pierogami i pizzą w różnych bufetach…
– No właśnie – prychnęła ciotka wzgardliwie. – Pierogami w bufetach! Z mikrowelek! Zmarnujesz sobie wątrobę. O ile dziennikarze telewizyjni w ogóle mają jeszcze wątroby. W co wątpię. Powinieneś się ożenić, Adasiu. Znaleźć sobie miłą, spokojną, inteligentną, sympatyczną, gospodarną, kulturalną…
– Najlepiej żeglarkę ze stopniem co najmniej sternika – wtrącił Adam, pękając ze śmiechu. – A potrafi ciocia wymienić te wszystkie cechy jeszcze raz? Bo ja już przy trzeciej się pogubiłem. Poza tym takich nie ma. Musiałbym ożenić się z kilkoma naraz, a u nas to się nazywa bigamia i jest karalne…
– Przestań, Adam – fuknęła starsza dama. – Te cechy się wiążą. Jakbyś się raz sprężył, to byś sobie taką znalazł!
– Zapomniała ciocia dodać, że musi być piękna, najlepiej modelka…
– Właśnie że niekoniecznie. Wam, młodym wydaje się, że najważniejsze u kobiety są nogi!
– I biust, cioteczko!
– Właśnie. I biust. No więc przyjmij do wiadomości, młody obiboku, że nie. Najważniejszy jest mózg. Zupełnie tak samo, jak u facetów. Chyba że potrzebujesz kobiety wyłącznie do celów łóżkowych, a w takim przypadku powinna ci wystarczyć dmuchana lala!
– Matko Boska! Ciociu! W twoim wieku! Skąd ty w ogóle znasz takie określenia?
– Nie wiem, skąd. Gdzieś mi się o uszy obiły. A co, uważasz, że mi nie przystoją? Że jestem za stara?
– No nie, to nie jest nawet kwestia lat, tylko… ciocia rozumie… jako czcigodna dama…
– Jakbym była czcigodną damą, to by mnie dawno mewy zjadły gdzieś w okolicach Hornu, albo wiesz, był taki jeden sztorm na Azorach…
O sztormie na Azorach Adam wiedział wszystko od wielu lat, ale poświęcił się i posłuchał jeszcze raz, zadowolony, że ciotka odczepiła się chwilowo od sprawy jego małżeństwa. Miał świadomość, że tylko chwilowo, bowiem starsza pani coraz częściej dawała wyraz swojej trosce o jego przyszłość. On sam też się czasem zastanawiał nad tą sprawą, ale raczej niezobowiązująco. Postanowił najpierw dojść wieku lat czterdziestu, a potem ewentualnie rozejrzeć się dookoła za osobą, z którą mógłby związać swoje losy. O ile, oczywiście, nie okazałoby się to nazbyt fatygujące. Poza tym, jak on, na litość boską, ma się do tego zabrać, casting ogłosi czy co?
Podniósł kiedyś tę kwestię po którymś piwie w ulubionej tawernie, kiedy opijali kolejne urodziny jego przyjaciela Miraszka. Miraszko, w przeciwieństwie do niego, skończył Wyższą Szkołę Morską summa cum laude i teraz pływał po morzach i oceanach świata, ostatnio jako pierwszy oficer. W rodzinnym mieście bywał raczej rzadko, ponieważ rejsy miewał kilkumiesięczne. Zanim jednak zaczął na dobre pływanie na polskich statkach pod egzotycznymi banderami typu Wyspy Dziewicze, Antigua i Barbuda, a ostatnio Vanuatu – wstąpił w związek małżeński z koleżanką z roku, ale z innego wydziału; on studiował na nawigacji, jego Halinka zaś na eksploatacji portów. Halinka natychmiast po ślubie puściła eksploatację portów kantem; w rzeczywistości podjęła swego czasu studia w nadziei, że na tej męskiej uczelni na pewno znajdzie sobie jakiegoś odpowiedniego młodzieńca, którego uczyni swoim mężem. Oczywiście, naiwny Miraszko był pewien, że to on ją wybrał, a ona, mądra dziewczynka wcale nie zamierzała mu ujawniać prawdy. Jako żona marynarza sprawdzała się znakomicie, naprawdę zakochana w swoim przystojnym oficerze i znajdująca przyjemność w dopieszczaniu mu domu, chowaniu dwójki ślicznych dziateczek i permanentnym czekaniu na jego przyjazd. Widać odpowiadała jej rola Penelopy.
Adam wcale nie był pewien, czy chciałby mieć za żonę Penelopę. Wprawdzie doceniał wierność i przywiązanie jako cechy ze wszech miar pozytywne, jednak wydawały mu się one nieco – jakby tu powiedzieć – niewystarczające. Nie mówił tego, oczywiście, Miraszkowi, zwłaszcza że przepadał za Halinką i jej wielodaniowymi przyjątkami dla przyjaciół – ale co myślał, to myślał. Miraszko i tak wiedział, co go dręczy, miał bowiem zacięcie psychologa amatora.
– A ty w ogóle wiesz, z kim chcesz się ożenić? – zapytał go przy trzecim z kolei dużym guinessie. – Pomijając to, że w ogóle nie chcesz.
– Na razie nie chcę – poprawił go Adam. – Za jakiś rok z kawałkiem może będę chciał. Facet czterdziestoletni przy mamusi…
– Jesteś przy mamusi? Przecież mieszkasz osobno.
– Niby tak, ale właśnie wraca z wojaży właściciel i chce, żeby mu udostępnić mieszkanie. A właściwie, żeby mu je oddać na zawsze, chyba mu Celina doniosła, że ostatnio była u nas policja w sprawie zbyt głośnego zachowania się uczestników bankietu.