— Byłaś wspaniała, na bogów, dawno już nie słyszałem tak pięknych złośliwości. Kłócisz się jeszcze śliczniej, niż śpiewasz! A wyglądasz po prostu cudownie!

— Tyle razy cię prosiłam — Essi dmuchnęła w lok i rzuciła oczkiem na Geralta — żebyś nie nazywał mnie Pacynką, Jaskier. Poza tym, chyba najwyższy czas, byś przedstawił mi twego towarzysza. Jak widzę, nie należy do naszego bractwa.

— Uchowajcie, bogowie — zaśmiał się trubadur. - On, Pacynko, nie ma ani głosu, ani słuchu, a zrymować potrafi wyłącznie "rzyć" i "pić". To przedstawiciel cechu wiedźminów, Geralt z Rivii. Zbliż się, Geralt, pocałuj Oczko w rączkę.

Wiedźmin zbliżył się, nie bardzo wiedząc, co począć. W rękę, względnie w pierścień, zwykło się całować wyłącznie damy od diuszesy wzwyż i należało wówczas przyklękać. W stosunku do niżej postawionych niewiast gest taki uważany był tu, na Południu, za erotycznie niedwuznaczny i jako taki zarezerwowany raczej tylko dla bliskich sobie par.

Oczko rozwiała jednak jego wątpliwości, ochoczo i wysoko wyciągając dłoń z palcami skierowanymi w dół. Ujął ją niezgrabnie i zamarkował pocałunek. Essi, wciąż wytrzeszczając na niego swoje piękne oko, zarumieniła się.

— Geralt z Rivii — powiedziała. - W nie byle jakim towarzystwie obracasz się, Jaskier.

— Zaszczyt dla mnie — zamamrotał wiedźmin świadom, ze dorównuje elokwencją Drouhardowi. - Pani…

— Do diabła — parsknął Jaskier. - Nie pesz Oczka tym Jąkaniem i tytułowaniem. Ona ma na imię Essi, jemu na imię Geralt. Koniec prezentacji. Przejdźmy do rzeczy, Pacynko.

— Jeśli jeszcze raz nazwiesz mnie Pacynką, dostaniesz w ucho. Co to za rzecz, do której mamy przejść?

— Trzeba ustalić, jak śpiewamy. Ja proponuję kolejno, po kilka ballad. Dla efektu. Oczywiście, każde śpiewa własne ballady.

— Może być.

— Ile płaci ci Drouhard?

— Nie twój interes. Kto zaczyna?

— Ty.

— Zgoda. Ech, spójrzcie no tam, kto do nas zawitał. Jego wysokość książę Agloval. Właśnie wchodzi, zobaczcie. - Hę, hę — ucieszył się Jaskier. - Publiczność zyskuje na jakości. Chociaż, z drugiej strony, nie ma co na niego liczyć. To skąpiec. Geralt może potwierdzić. Tutejszy książę cholernie nie lubi płacić. Wynajmuje, i owszem. Gorzej z płaceniem.

— Słyszałam to i owo. - Essi, patrząc na Geralta, odrzuciła lok z policzka. - Mówiono o tym w porcie i na przystani. Słynna Sh'eenaz, prawda?

Agloval krótkim skinieniem głowy odpowiedział na głębokie ukłony szpaleru przy drzwiach, prawie natychmiast podszedł do Drouharda i odciągnął go w kąt, dając znak, że nie oczekuje atencji i honorów w centrum sali. Geralt obserwował ich kątem oka. Rozmowa była cicha, ale widać było, że obaj są podnieceni. Drouhard co i rusz wycierał czoło rękawem, kręcił głową, drapał się w szyję. Zadawał pytania, na które książę, chmurny i ponury, odpowiadał wzruszeniem ramion.

— Książę pan — rzekła cicho Essi, przysuwając się do Geralta — wygląda na zaaferowanego. Czyżby znowu sprawy sercowe? Rozpoczęte dziś rano nieporozumienie ze słynną syrenką? Co, wiedźminie?

— Możliwe — Geralt spojrzał na poetkę z ukosa, zaskoczony jej pytaniem i dziwnie nim rozzłoszczony. - Cóż, każdy ma jakieś osobiste problemy. Nie wszyscy lubią jednak, by o tych problemach śpiewano na jarmarkach.

Oczko pobladła lekko, dmuchnęła w lok i spojrzała na niego wyzywająco.

— Mówiąc to, zamierzałeś mnie obrazić, czy tylko urazić?!

— Ani jedno, ani drugie. Chciałem jedynie uprzedzić następne pytania odnośnie problemów Aglovala i syrenki. Pytania, do odpowiedzi na które nie czuję się upoważniony.

— Rozumiem — piękne oko Essi Daven zwęziło się lekko. - Nie postawię cię już przed podobnym dylematem. Nie zadam już żadnych pytań, które zamierzałam zadać, a które, jeśli mam być szczera, traktowałam wyłącznie jako wstęp i zaproszenie do miłej rozmowy. Cóż, nie będzie zatem tej rozmowy i nie musisz się bać, że jej treść będzie wyśpiewana na jakimś jarmarku. Było mi miło.

Odwróciła się szybko i odeszła w stronę stołów, gdzie natychmiast powitano ją z szacunkiem. Jaskier przestąpił z nogi na nogę i chrząknął znacząco.

— Nie powiem, żebyś był dla niej wyszukanie uprzejmy, Geralt.

— Głupio wyszło — zgodził się wiedźmin. - Rzeczywiście, uraziłem ją, całkiem bez powodu. Może pójść za nią i przeprosić?

— Daj pokój — rzekł bard i dodał sentencjonalnie. - Nigdy nie ma się drugiej okazji, żeby zrobić pierwsze wrażenie. Chodź, napijemy się lepiej piwa.

Nie zdążyli napić się piwa. Przez rozgadaną grupę mieszczan przepchnął się Drouhard.

— Panie Gerard — powiedział. - Pozwólcie. Jego wysokość chce z wami mówić.

— Już idę.

— Geralt — Jaskier chwycił go za rękaw. - Nie zapomnij.

— O czym?

— Obiecałeś przyjąć każde zadanie, bez wybrzydzania. Trzymam cię za słowo. Jak to ty powiedziałeś? Trochę poświęcenia?

— Dobra, Jaskier. Ale skąd wiesz, czy Agloval…

— Czuję pismo nosem. Pamiętaj, Geralt.

— Dobra, Jaskier.

Odeszli z Drouhardem w kąt sali, dalej od gości. Agloval siedział za niskim stołem. Towarzyszył mu kolorowo odziany, ogorzały mężczyzna z krótką, czarną brodą, którego Geralt wcześniej nie zauważył.

— Znowu się widzimy, wiedźminie — zaczął książę. - Chociaż jeszcze dzisiaj rano kląłem się, że nie chcę cię więcej oglądać. Ale drugiego wiedźmina nie mam pod ręką, ty musisz mi wystarczyć. Poznaj Zelesta, mojego komornika i włodarza od połowu pereł. Mów, Zelest.

— Dzisiaj rano — rzekł cicho ogorzały osobnik. - Umyślilim rozciągnąć połów poza zwykły teren. Jedna łódź poszła dalej ku zachodowi, za przylądek, w stronę Smoczych Kłów.

— Smocze Kły — wtrącił Agloval. - To dwie duże wulkaniczne rafy na krańcu przylądka. Widać je z naszego wybrzeża.

— Ano — potwierdził Zelest. - Zwykle to nie żeglowało się tamój, bo to wiry tam, kamienie, nurkować niebezpiecznie. Ale na wybrzeżu pereł coraz to mniej. Tak, poszła tam jedna łódź. Siedem dusz załogi, dwóch żeglarzy i pięciu nurków, w tym jedna niewiasta. Kiedy nie powrócili o porze wieczornej, zaczęliśmy się niepokoić, chociaż morze było spokojne, jakby oliwą zlane. Wysłalim kilka bystrych skifów i wnet wykryliśmy łódź, dryfującą w morze. W łodzi nie było nikogo, ni żywej duszy. Kamień w wodę. Nie wiadomo, co się wydarzyło. Ale bitka tam musiała być, istna rzeź. Ślady były…

— Jakie? — wiedźmin zmrużył oczy.

— Ano, calutki pokład był zabryzgany krwią. Drouhard syknął i obejrzał się niespokojnie. Zelest ściszył głos.

— Było, jak mówię — powtórzył, zaciskając szczęki. - Łódź była zabryzgana posoką wzdłuż i wszerz. Nie inaczej, jeno na pokładzie doszło do istnych jatek. Coś ubiło tych ludzi. Mówią, potwór morski. Ani chybi, potwór morski.

— Nie piraci? — spytał cicho Geralt. - Nie konkurencja perłowa? Wykluczacie możliwość zwykłej, nożowej rozprawy?

— Wykluczamy — powiedział książę. - Nie ma tu żadnych piratów, ani konkurencji. A nożowe rozprawy nie kończą się zniknięciem wszystkich, co do jednego. Nie, Geralt. Zelest ma rację. To morski potwór, nic innego. Słuchaj, nikt nie odważa się wypłynąć w morze, nawet na bliskie i spenetrowane łowiska. Na ludzi padł blady strach i port jest sparaliżowany. Nawet kogi i galery nie ruszają z przystani. Pojmujesz, wiedźminie?

— Pojmuję — kiwnął głową Geralt. - Kto mi pokaże to miejsce?

— Ha — Agloval położył dłoń na stole i zabębnił palcami. - To mi się podoba. To jest prawdziwie po wiedźmińsku. Od razu do rzeczy, bez zbędnego gadania. Tak, to lubię. Widzisz, Drouhard, mówiłem ci, dobry wiedźmin to głodny wiedźmin. Co, Geralt? Przecież gdyby nie twój muzykalny przyjaciel, to dzisiaj znowu poszedłbyś spać bez wieczerzy. Dobre mam informacje, prawda?

Drouhard opuścił głowę. Zelest gapił się tępo przed siebie.

— Kto mi pokaże to miejsce? — powtórzył Geralt, patrząc na Aglovala zimno.

— Zelest — rzekł książę, przestając się uśmiechać. - Zelest pokaże ci Smocze Kły i drogę do nich. Kiedy chcesz zabrać się do roboty?

— Pierwsza rzecz z rana. Bądźcie na przystani, panie Zelest.

— Dobrze, panie wiedźmin.

- Świetnie — książę zatarł ręce, znowu uśmiechnął się kpiąco. - Geralt, liczę, że pójdzie ci z tym potworem lepiej, niż ze sprawą Sh'eenaz. Naprawdę na to liczę. Aha, jeszcze jedno. Zabraniam plotkować o tym wydarzeniu, nie życzę sobie większej paniki niż ta, którą już mam na karku. Pojmujesz, Drouhard? Jęzor karzę wydrzeć, jeśli puścisz parę z gęby.

— Pojmuję, książę.

— Dobrze — Agloval wstał. - Idę tedy, nie przeszkadzam w zabawie, nie prowokuję plotek. Bywaj, Drouhard, życz narzeczonym szczęścia w moim imieniu.

— Dzięki, książę.

Essi Daven, siedząca na zydelku, otoczona gęstym wianuszkiem słuchaczy, śpiewała melodyjną i tęskną balladę, traktującą o pożałowania godnym losie zdradzonej kochanki. Jaskier, oparty o słup, mamrotał coś pod nosem, liczył na palcach takty i sylaby.

— No i jak? — spytał. - Masz robotę, Geralt?

— Mam — wiedźmin nie wdał się w szczegóły, które zresztą nie obchodziły barda.

— Mówiłem ci, czuję nosem pismo i pieniądze. Dobrze, bardzo dobrze. Ja zarobię, ty zarobisz, będzie za co pohulać. Pojedziemy do Cidaris, zdążymy na święto winobrania. A teraz przepraszam cię na moment. Tam, na ławie, wypatrzyłem coś interesującego.

Geralt podążył za wzrokiem poety, ale oprócz kilkunastu dziewcząt o półotwartych ustach nie dostrzegł niczego interesującego. Jaskier obciągnął kubrak, przekrzywił kapelusik w kierunku prawego ucha i w lansadach posunął ku ławie. Wyminąwszy zręcznym flankowym manewrem strzegące panien matrony, rozpoczął swój zwykły rytuał szczerzenia zębów.

Essi Daven dokończyła balladę, dostała brawa, małą sakiewkę i duży bukiet ładnych, choć nieco przywiędłych chryzantem.

Geralt krążył wśród gości, wypatrując okazji, by wreszcie zająć miejsce przy stole zastawionym jadłem. Tęsknie spoglądał na znikające w szybkim tempie marynowane śledzie, gołąbki z kapusty, gotowane łby dorszy i baranie kotlety, na rwane na sztuki pęta kiełbasy i kapłony, sieczone nożami wędzone łososie i wieprzowe szynki. Problem polegał na tym, że na ławach przy stole nie było wolnego miejsca.