— Na to, co widzę — zaśmiał się bard — zużyłaś chyba całą beczkę eliksiru z mandragory, Yennefer. Skóra jak u szesnastolatki, niech mnie gęś poszczypie.

— Zamknij pysk, skurwysynu! — zawyła czarodziejka.

— Ile ty właściwie masz lat, Yennefer? — Jaskier nie rezygnował. - Ze dwieście? No, powiedzmy, sto pięćdziesiąt. A zachowałaś się jak…

Yennefer wykręciła szyję i splunęła na niego, ale niecelnie.

— Yen — rzekł z wyrzutem wiedźmin wycierając oplute ucho o ramię.

— Niech on przestanie się gapić!

— Ani myślę — rzekł Jaskier nie spuszczając oczu z uciesznego widoku, jaki przedstawiała rozchełstana czarodziejka. - To przez nią tu siedzimy. I mogą nam poderżnąć gardła. A ją najwyżej zgwałcą, co w jej wieku…

— Zamknij się, Jaskier — powiedział wiedźmin.

— Ani myślę. Właśnie mam zamiar ułożyć balladę o dwóch cyckach. Proszę mi nie przeszkadzać.

— Jaskier — Dorregaray pociągnął krwawiącym nosem. - Bądź poważny.

— Jestem, cholera, poważny.

Boholt, podpierany przez krasnoludów, z trudem wgramolił się na siodło, ciężki i pałubowaty od zbroi i nałożonych na nią skórzanych ochraniaczy. Niszczuka i Zdzieblarz już siedzieli na koniach trzymając w poprzek siodeł ogromne, dwuręczne miecze.

— Dobra — charknął Boholt. - Idziemy na niego.

— A nie — powiedział głęboki głos, brzmiący jak mosiężna surma. - To ja przyszedłem do was!

Zza pierścienia głazów wynurzył się połyskujący złotem długi pysk, smukła szyja uzbrojona rzędem trójkątnych, zębatych wyrostków, szponiaste łapy. Złe, gadzie oczy z pionową źrenicą patrzyły spod rogowatych powiek.

— Nie mogłem się doczekać w polu — powiedział smok Villentretenmerth rozglądając się — więc przyszedłem sam. Jak widzę, chętnych do walki coraz mniej?

Boholt wziął wodze w zęby, a koncerz w obie pięści.

— Jehce stahcy — powiedział niewyraźnie, gryząc rzemień. - Stahaj do wahki, hadzie!

— Staję — rzekł smok wyginając grzbiet w łuk i zadzierając obelżywie ogon.

Boholt rozejrzał się. Niszczuka i Zdzieblarz wolno, demonstracyjnie spokojnie okrążali smoka z obu stron. Z tyłu czekał Yarpen Zigrin i jego chłopcy z toporami w rękach.

— Aaaargh! — ryknął Boholt waląc silnie konia piętami i unosząc miecz.

Smok zwinął się, przypadł do ziemi i z góry, zza własnego grzbietu, niczym skorpion, uderzył ogonem, godząc nie w Boholta, ale w Niszczukę, atakującego z boku. Niszczuka zwalił się wraz z koniem wśród brzęku, wrzasku i rżenia. Boholt, przypadając w galopie, ciął straszliwym zamachem, smok uskoczył zwinnie przed szeroką klingą. Impet galopu przeniósł Boholta obok. Smok wykręcił się, stając na tylnych łapach i dziabnął szponami Zdzieblarza, za jednym zamachem rozrywając brzuch konia i udo jeźdźca. Boholt, mocno odchylony w siodle, zdołał zatoczyć koniem, ciągnąc wodze zębami, ponownie zaatakował.

Smok chlasnął ogonem po pędzących ku niemu krasnoludach, przewracając wszystkich, po czym rzucił się na Boholta, po drodze jakby mimochodem przydeptując energicznie Zdzieblarza usiłującego wstać. Boholt, miotając głową, usiłował manewrować rozgalopowanym koniem, ale smok był nierównie szybszy i zręczniejszy. Chytrze zachodząc Boholta od lewej, by utrudnić mu cięcie, zdzielił go pazurzastą łapą. Koń stanął dęba i rzucił się w bok, Boholt wyleciał z siodła, gubiąc miecz i hełm, runął do tyłu, na ziemię, waląc głową o głaz.

— Chodu, chłopaki!!! W góry!!! - zawył Yarpen Zigrin przekrzykując wrzask Niszczuki przywalonego koniem. Powiewając brodami krasnoludy kopnęły się ku skałom z szybkością zadziwiającą przy ich krótkich nogach. Smok nie ścigał ich. Siadł spokojnie i rozejrzał się. Niszczuka miotał się i wrzeszczał pod koniem. Boholt leżał bez ruchu. Zdzieblarz pełzł w stronę skał, bokiem, jak ogromny, żelazny krab.

— Niewiarygodne — szeptał Dorregaray. - Niewiarygodne…

— Hej! — Jaskier targnął się w powrozach, aż wóz zadygotał. - Co to jest? Tam! Patrzcie!

Od strony wschodniego wąwozu widać było wielką chmurę kurzu, rychło też dobiegły ich krzyki, turkot i tętent. Smok wyciągnął szyję, popatrując.

Na równinę wtoczyły się trzy wielkie wozy, wypełnione zbrojnym ludem. Rozdzielając się zaczęły okrążać smoka.

— To… psiakrew, to milicja i cechy z Hołopola! — zawołał Jaskier. - Obeszli źródła Braa! Tak, to oni! Patrzcie, to Kozojed, tam, na czele!

Smok zniżył głowę, delikatnie popchnął w stronę wozu małe, szarawe, popiskujące stworzonko. Potem uderzył ogonem po ziemi, zaryczał donośnie i pomknął jak strzała na spotkanie Hołopolan.

— Co to jest? — spytała Yennefer. - To małe? To, co kręci się w trawie? Geralt?

— To, czego smok bronił przed nami — powiedział wiedźmin. - To, co wykluło się niedawno w jaskini, tam, w północnym kanionie. Smoczątko wyklute z jaja smoczy-cy otrutej przez Kozojeda.

Smoczątko, potykając się i szorując po ziemi wypukłym brzuszkiem, chwiejnie podbiegło do wozu, pisnęło, stanęło słupka, rozcapierzyło skrzydełka, potem zaś bez zastanowienia przylgnęło do boku czarodziejki. Yennefer, z wielce niewyraźną miną, westchnęła głośno./

— Lubi cię — mruknął Geralt.

— Młody, ale niegłupi — Jaskier wykręcając się w więzach, wyszczerzył zęby. - Patrzcie, gdzie wetknął łebek, chciałbym być na jego miejscu, cholera. Hej, mały, uciekaj! To Yennefer! Postrach smoków! I wiedźminów. A przynajmniej jednego wiedźmina…

— Milcz, Jaskier — krzyknął Dorregaray. - Patrzcie tam, na pole! Już go dopadli, niech ich zaraza!

Wozy Hołopolan, dudniąc niczym bojowe rydwany, gnały na atakującego je smoka.

— Lać go! — ryczał Kozojed, uczepiony pleców woźnicy. - Lać go, kumotrzy, gdzie popadnie i czym popadnie! Nie żałować!

Smok zwinnie uskoczył przed najeżdżającym na niego pierwszym wozem, błyskającym ostrzami kos, wideł i rohatyn, ale dostał się między dwa następne, z których, targnięta rzemieniami, spadła na niego wielka, podwójna, rybacka sieć. Smok, zaplątany, zwalił się, poturlał, zwinął w kłębek, rozkraczył łapy. Sieć, rwana na strzępy, zatrzeszczała ostro. Z pierwszego wozu, który zdołał zawrócić, ciśnięto na niego następne sieci, oplatając go dokumentnie. Dwa pozostałe wozy też zakręciły, pomknęły ku smokowi, turkocąc i podskakując na wybojach.

— Popadłeś w sieci, karasiu! — darł się Kozojed. - Zaraz my ciebie z łuski oskrobiemy!

Smok zaryczał, buchnął strzelającym w niebo strumieniem pary. Hołopolscy milicjanci sypnęli się ku niemu, zeskakując z wozów. Smok zaryczał znowu, rozpaczliwie, rozwibrowanym rykiem.

Z północnego kanionu przyszła odpowiedź, wysoki, bojowy krzyk.

Wyciągnięte w szaleńczym galopie, powiewając jasnymi warkoczami, gwiżdżąc przenikliwie, otoczone migotliwymi błyskami szabel, z wąwozu wypadły…

— Zerrikanki! — krzyknął wiedźmin bezsilnie szarpiąc powrozy.

— O, cholera! — zawtórował Jaskier. - Geralt! Rozumiesz?

Zerrikanki przejechały przez ciżbę jak gorący nóż przez faskę masła, znacząc drogę porąbanymi trupami, w biegu zeskoczyły z koni, stając obok targającego się w sieci smoka. Pierwszy z nadbiegających milicjantów natychmiast stracił głowę. Drugi zamierzył się na Veę widłami, ale Zerrikanka, trzymając szablę oburącz, odwrotnie, końcem do dołu, rozchlastała go od krocza po mostek. Pozostali zrejterowali pospiesznie.

— Na wozy! — ryknął Kozojed. - Na wozy, kumotrzy! Wozami ich rozjedziemy!

— Geralt! — krzyknęła nagle Yennefer, kurcząc związane nogi i nagłym rzutem wpychając je pod wóz, pod wykręcone do tyłu, skrępowane ręce wiedźmina. - Znak Igni! Przepalaj! Wyczuwasz powróz? Przepalaj, do cholery!

— Na ślepo? — jęknął Geralt. - Poparzę cię, Yen!

— Składaj Znak! Wytrzymam!

Usłuchał, poczuł mrowienie w palcach; złożonych w Znak Igni tuż nad związanymi kostkami czarodziejki. Yennefer odwróciła głowę, wgryzła się w kołnierz kubraczka tłumiąc jęk. Smoczątko, piszcząc, tłukło skrzydełkami u jej boku.

— Yen!

— Przepalaj! — zawyła.

Więzy puściły w momencie, gdy obrzydliwy, mdlący odór przypiekanej skóry stał się nie do wytrzymania. Dorregaray wydał z siebie dziwny odgłos i zemdlał, obwisły w pętach u koła wozu.

Czarodziejka, skrzywiona z bólu, wyprężyła się, unosząc wolną już nogę. Krzyknęła wściekłym, pełnym bólu i złości głosem. Medalion na szyi Geralta zatargał się jak żywy. Yennefer wyprężyła udo i machnęła nogą w stronę szarżujących wozów hołopolskiej milicji, wykrzyczała zaklęcie. Powietrze zatrzeszczało i zapachniało ozonem.

— O, bogowie — jęknął Jaskier w podziwie. - Cóż to będzie za ballada, Yennefer!

Zaklęcie, rzucone zgrabną nóżką, nie ze wszystkim udało się czarodziejce. Pierwszy wóz, wraz ze wszystkim, co się na nim znajdowało, nabrał po prostu kaczeńcowe żółtej barwy, czego hołopolscy wojownicy w zapale bitewnym nawet nie zauważyli. Z drugim wozem poszło lepiej — cała jego załoga w okamgnieniu zmieniła się w ogromne, kostropate żaby, które, rechocąc uciesznie, rozkicały się na wszystkie strony. Wóz, pozbawiony kierownictwa, przewrócił się i rozleciał. Konie, rżąc histerycznie, umknęły w dal, wlokąc za sobą ułamany dyszel.

Yennefer zagryzła wargi i ponownie zamachała nogą w powietrzu. Kaczeńcowy wóz, wśród skocznych tonów muzyki, dobiegającej skądś z góry, rozpłynął się nagle w kaczeńcowy dym, a cała jego obsada klapnęła w trawę, ogłupiała, tworząc malowniczą kupę. Koła trzeciego wozu z okrągłych zrobiły się kwadratowe i skutek był natychmiastowy. Konie stanęły dęba, wóz wywalił się, a hołopolskie wojsko wykuliło się i posypało na ziemię. Yennefer, już z czystej mściwości, machała zawzięcie nogą i krzyczała zaklęcia, zamieniając Hołopolan na chybił trafił w żółwie, gęsi, stonogi, flamingi i pasiaste prosięta. Zerrikanki wprawnie i metodycznie dorzynały pozostałych.

Smok, poszarpawszy wreszcie sieć na strzępy, zerwał się, załopotał skrzydłami, zaryczał i pomknął, wyciągnięty jak struna, za ocalałym z pogromu, umykającym szewcem Kozojedem. Kozojed pomykał jak jeleń, ale smok był szybszy. Geralt, widząc rozwierającą się paszczę i błyskające zęby, ostre jak sztylety, odwrócił głowę. Usłyszał makabryczny wrzask i obrzydliwy chrzęst. Jaskier krzyknął zduszonym głosem. Yennefer, z twarzą białą jak płótno, zgięła się w pół, wykręciła w bok i zwymiotowała pod wóz.