— Panie…

— Ani słowa, Gyllenstiern. Pani Yennefer, szlachetni panowie, żegnam was. Straciłem trochę czasu na tej wyprawie, ale i zyskałem sporo. Wiele się nauczyłem. Dzięki wam za słowa, pani Yennefer, panie Dorregaray, panie Boholt. I dzięki za milczenie, panie Geralt.

— Królu — rzekł Gyllenstiern. - Jak to? Smok jest tuż, tuż. Tylko ręką sięgnąć. Królu, twoje marzenie…

— Moje marzenie — powtórzył zamyślony Niedamir. - Ja go jeszcze nie mam. A jeśli tu zostanę… Może wtedy nie będę go miał już nigdy.

— A Malleore? A ręka księżniczki? — nie rezygnował kanclerz wymachując rękami. - A tron? Królu, tamtejszy lud uzna cię…

— W rzyci mam tamtejszy lud, jak mawia pan Boholt — zaśmiał się Niedamir. - Tron Malleore jest i tak mój, bo mam w Caingorn trzystu pancernych i półtora tysiąca pieszego luda przeciwko ich tysiącu zafajdanych tarczowników. A uznać, to oni mnie i tak uznają. Tak długo będę wieszał, ścinał i włóczył końmi, aż uznają. A ich księżniczka to tłuste cielątko i plunąć mi na jej rękę, potrzebny mi tylko jej kuper, niech urodzi następcę, a potem sieją i tak otruje. Metodą mistrza Kozojeda. Dość gadania, Gyllenstiern. Przystąp do wykonywania otrzymanych rozkazów.

— Zaiste — szepnął Jaskier do Geralta. - Dużo się nauczył.

— Dużo — potwierdził Geralt patrząc na pagórek, na którym złoty smok, zniżywszy trójkątną głowę, lizał rozwidlonym, szkarłatnym jęzorem coś, co siedziało w trawie obok niego. - Ale nie chciałbym być jego poddanym, Jaskier.

— I co teraz będzie, jak myślisz?

Wiedźmin patrzył spokojnie na maleńkie, szarozielone stworzonko, trzepoczące nietoperzymi skrzydełkami obok złotych pazurów schylonego smoka.

— A co ty na to wszystko, Jaskier? Co ty o tym myślisz?

— A jakie znaczenie ma to, co ja myślę? Ja jestem poetą, Geralt. Czy moje zdanie ma jakieś znaczenie?

— Ma.

— No, to ci powiem. Ja, Geralt, jak widzę gada, żmiję, dajmy na to, albo inną jaszczurkę, to aż mną rzuca, tak się tego paskudztwa brzydzę i boję. A ten smok…

— No?

— On… on jest ładny, Geralt.

— Dziękuję, ci, Jaskier.

— Za co?

Geralt odwrócił głowę, wolnym ruchem sięgnął do klamry pasa, skosem przecinającego pierś, skrócił go o dwie dziurki. Uniósł prawą dłoń, sprawdzając, czy rękojeść miecza jest we właściwym położeniu. Jaskier przyglądał się szeroko otwartymi oczami.

— Geralt! Ty zamierzasz…

— Tak — rzekł spokojnie wiedźmin. - Jest granica możliwości. Mam tego wszystkiego dość. Idziesz z Niedamirem czy zostajesz, Jaskier?

Trubadur schylił się, ostrożnie i pieczołowicie ułożył lutnię pod kamieniem, wyprostował się.

— Zostaję. Jak powiedziałeś? Granica możliwości? Rezerwuję sobie ten tytuł dla ballady.

— To może być twoja ostatnia ballada, Jaskier.

— Geralt?

— Aha?

— Nie zabijaj… Możesz?

— Miecz to jest miecz, Jaskier. Gdy się go już dobędzie…

— Postaraj się.

— Postaram się.

Dorregaray zachichotał, obrócił się w stronę Yennefer i Rębaczy, wskazał na oddalający się orszak królewski.

— Tam oto — powiedział — odchodzi król Niedamir. Nie wydaje już królewskich rozkazów ustami Gyllenstierna. Odchodzi wykazawszy rozsądek. Dobrze, że jesteś, Jaskier. Proponuję, żebyś zaczął układać balladę.

— O czym?

— A o tym — czarodziej wyjął różdżkę zza pazuchy — jak Mistrz Dorregaray, czarnoksiężnik, pogonił do domów hultajstwo chcące po hultajsku zabić ostatniego złotego smoka, jaki pozostał na świecie. Nie ruszaj się, Boholt! Yarpen, ręce precz od topora! Nawet nie drgnij, Yennefer! Dalej, hultaje, za królem, jak za panią matką. Jazda, do koni, do wozów. Ostrzegam, kto zrobi jeden niewłaściwy ruch, z tego zostanie swąd i szkliwo na piasku. Ja nie żartuję.

— Dorregaray! — zasyczała Yennefer.

— Mości czarodzieju — rzekł pojednawczo Boholt. - Alboż to się godzi…

— Milcz, Boholt. Powiedziałem, nie ruszycie tego smoka. Nie zabija się legendy. W tył zwrot i wynocha.

Ręka Yennefer wystrzeliła nagle do przodu, a ziemia dookoła Dorregaraya eksplodowała błękitnym ogniem, zakotłowała się kurzawą rwanej darni i żwiru. Czarodziej zachwiał się, otoczony płomieniami. Niszczuka przyskakując uderzył go w twarz nasadą pięści. Dorregaray upadł, z jego różdżki strzeliła czerwona błyskawica, nieszkodliwie gasnąc wśród głazów. Zdzieblarz, doskakując z drugiej strony, kopnął leżącego czarodzieja, odwinął się, by powtórzyć. Geralt wpadł między nich, odepchnął Zdzieblarza, wydobył miecz, ciął płasko, mierząc pomiędzy naramiennik a napierśnik zbroi. Przeszkodził mu Boholt, parując cios szeroką klingą dwuręcznego miecza. Jaskier podstawił nogę Niszczuce, ale bezskutecznie — Niszczuka wczepił się w tęczowy kubrak barda i huknął go kułakiem między oczy. Yarpen Zigrin, przyskakując z tyłu, podciął Jaskrowi nogi, uderzając toporzyskiem w zgięcie kolan.

Geralt zwinął się w piruecie, uchodząc przed mieczem Boholta, uderzył krótko doskakującego Zdzieblarza, zrywając mu żelazny naręczak. Zdzieblarz odskoczył, potknął się, upadł. Boholt stęknął, zawinął mieczem jak kosą. Geralt przeskoczył nad świszczącym ostrzem, głowicą miecza gruchnął Boholta w napierśnik, odrzucił, ciął, mierząc w policzek. Boholt, widząc, że nie zdoła sparować ciężkim mieczem, rzucił się w tył, padając na wznak. Wiedźmin doskoczył do niego i w tym momencie poczuł, że ziemia umyka mu spod drętwiejących nóg. Zobaczył, jak horyzont z poziomego robi się pionowy. Nadaremnie usiłując złożyć palce w ochronny Znak, wyrżnął ciężko bokiem o ziemię, wypuszczając miecz ze zmartwiałej dłoni. W uszach tętniło mu i szumiało.

— Zwiążcie ich, dopóki działa zaklęcie — powiedziała Yennefer, gdzieś z góry i bardzo daleka. - Wszystkich trzech.

Dorregaray i Geralt, otumanieni i bezwładni, dali się spętać i przywiązać do wozu bez oporu i bez słowa. Jaskier rzucał się i rugał, więc jeszcze przed przywiązaniem — dostał po pysku.

— Po co ich wiązać, zdrajców, psich synów — rzekł Kozojed podchodząc. - Od razu ich utłuc i spokój.

— Sam jesteś syn, i to nie psi — powiedział Yarpen Zigrin. - Nie obrażaj tu psów. Poszedł won, zelówo.

— Strasznieście śmiali — warknął Kozojed. - Obaczym, czy wam śmiałości starczy, gdy moi z Hołopola nadciągną, a tylko ich patrzeć. Zoba…

Yarpen, wykręcając się z nieoczekiwaną przy swej posturze zwinnością, łupnął go toporzyskiem przez łeb. Stojący obok Niszczuka poprawił kopniakiem. Kozojed przeleciał kilka sążni i zarył nosem w trawę.

— Popamiętacie! — wrzasnął na czworakach. - Wszystkich was…

— Chłopaki! — ryknął Yarpen Zigrin. - W rzyć szewca, dratwa jego mać! Łap go, Niszczuka!

Kozojed nie czekał. Zerwał się i kłusem pognał w stronę wschodniego kanionu. Za nim chyłkiem pobiegli hołopolscy tropiciele. Krasnoludy, rechocząc, ciskały za nimi kamieniami.

— Od razu jakoś powietrze poświeżało — zaśmiał się Yarpen. - No, Boholt, bierzemy się za smoka.

— Pomału — podniosła rękę Yennefer. - Brać, to możecie, ale nogi. Za pas. Wszyscy, jak tu stoicie.

- Że jak? — Boholt zgarbił się, a oczy rozbłysły mu złowrogim blaskiem. - Co powiadacie, jaśnie wielmożna pani wiedźmo?

— Wynoście się stąd w ślad za szewcem — powtórzyła Yennefer. - Wszyscy. Sama sobie poradzę ze smokiem. Bronią niekonwencjonalną. A na odchodnym możecie mi podziękować. Gdyby nie ja, pokosztowalibyście wiedźmińskiego miecza. No, już, prędziutko, Boholt, zanim się zdenerwuję. Ostrzegam, znam zaklęcie, za pomocą którego mogę porobić z was wałachów. Wystarczy, że ruszę ręką.

— No nie — wycedził Boholt — moja cierpliwość sięgnęła granic możliwości. Nie dam robić z siebie głupka. Zdzieblarz, odczep no dyszel od wozu. Czuję, że i mnie potrzebna będzie broń niekonwencjonalna. Zaraz ktoś tu oberwie po krzyżu, proszę waszmości. Nie będę wskazywać palcem, ale zaraz oberwie po krzyżu pewna paskudna wiedźma.

— Spróbuj tylko, Boholt. Uprzyjemnisz mi dzień.

— Yennefer — powiedział z wyrzutem krasnolud. - Dlaczego?

— Może ja po prostu nie lubię się dzielić, Yarpen?

— Cóż — uśmiechnął się Yarpen Zigrin. - Głęboko ludzkie. Tak ludzkie, że aż prawie krasnoludzkie. Przyjemnie jest widzieć swojskie cechy u czarodziejki. Bo i ja nie lubię się dzielić, Yennefer.

Zgiął się w krótkim, błyskawicznym zamachu. Stalowa kula, wydobyta nie wiadomo skąd i kiedy, warknęła w powietrzu i łupnęła Yennefer w środek czoła. Zanim czarodziejka zdążyła się opamiętać, wisiała już w powietrzu, podtrzymywana za ręce przez Zdzieblarza i Niszczukę, a Yarpen pętał jej kostki powrozem. Yennefer wrzasnęła wściekle, ale jeden ze stojących z tyłu chłopaków Yarpena zarzucił jej lejce na głowę, ściągnął mocno, wpijając rzemień w otwarte usta, stłumił krzyk.

— No i co, Yennefer — powiedział Boholt podchodząc. - Jak chcesz zrobić ze mnie wałacha? Kiedy ani ręką ruszyć?

Rozerwał jej kołnierz kubraczka,'rozdarł i rozchełstał koszulę. Yennefer wizgnęła, dławiona lejcami.

— Nie mam teraz czasu — rzekł Boholt obmacując ją bezwstydnie wśród rechotu krasnoludów — ale poczekaj trochę, wiedźmo. Jak załatwimy smoka, urządzimy sobie zabawę. Przywiążcie ją porządnie do koła, chłopcy. Obie łapki do obręczy, tak, by ni palcem kiwnąć nie mogła. I niech jej teraz nikt nie rusza, psiakrew, proszę waszmości. Kolejność ustalimy wedle tego, jak kto się spisze przy smoku.

— Boholt — odezwał się skrępowany Geralt, cicho, spokojnie i złowrogo. - Uważaj. Odnajdę cię na końcu świata.

— Dziwię ci się — odrzekł Rębacz, równie spokojnie. - Ja na twoim miejscu siedziałbym cicho. Znam cię i muszę poważnie traktować twoją groźbę. Nie będę miał wyjścia. Możesz nie przeżyć, wiedźminie. Wrócimy jeszcze do tej sprawy. Niszczuka, Zdzieblarz, na konie.

— No i masz ci los — sieknął Jaskier. - Po diabła ja się w to mieszałem?

Dorregaray, pochyliwszy głowę, przyglądał się gęstym kroplom krwi, wolno kapiącym mu z nosa na brzuch.

— Może byś się tak przestał gapić! - krzyknęła do Geralta czarodziejka, jak wąż wijąc się w powrozach, na próżno usiłując ukryć obnażone wdzięki. Wiedźmin posłusznie odwrócił głowę. Jaskier nie.