— Nagich?

— Nie, procuratorze, drużyna specjalnie zabrała chitony. Na palce włożono trupom pierścienie. Jeszui — z jednym nacięciem, Dismosowi — z dwoma, Gestasowi zaś z trzema. Dół zasypano, przywalono kamieniami. Tolmaj pamięta znak, który pozwoli nam trafić.

— Ach, gdybym mógł to przewidzieć! — krzywiąc się powiedział Piłat. — Powinienem był przecież zobaczyć tego Mateusza Lewitę…

— On jest tu, procuratorze.

Piłat szeroko otworzył oczy i patrzył przez czas pewien na Afraniusza, po czym powiedział:

— Dziękuję za wszystko, co zostało zrobione w tej sprawie. Proszę, abyś jutro przysłał do mnie Tolmaja, powiedz mu przedtem, że jestem z niego zadowolony, a ciebie, Afraniuszu — procurator wyjął z kieszeni leżącego na stole pasa pierścień i podał go komendantowi tajnej służby — proszę, byś przyjął to na pamiątkę.

Afraniusz skłonił się ze słowami:

— Wielki to dla mnie honor, procuratorze.

— Drużynie, która zajmowała się pochówkiem, wypłać, proszę, nagrody. Wywiadowcom, którzy stracili z oczu Judę, dać nagany. A teraz przyślij mi Mateusza Lewitę. Potrzebne mi są teraz szczegółowe informacje o sprawie Jeszui.

— Rozkaz, procuratorze — powiedział Afraniusz zaczął się oddalać wśród ukłonów, procurator zaś klasnął w dłonie i zawołał:

— Do mnie! Świecznik pod kolumnadę!

Afraniusz odchodził już do ogrodu, a za plecami Piłata w rękach sług migotały już ogniki. Na stole przed procuratorem stanęły trzy świeczniki i księżycowa noc natychmiast cofnęła się do ogrodów, jak gdyby to Afraniusz zabrał ją ze sobą. Zamiast Afraniusza wszedł pod kolumnadę nieznany, niski i wychudzony człowiek — obok niego szedł olbrzym centurion. Centurion złowił spojrzenie procuratora, natychmiast odszedł do ogrodu i zniknął.

Przybysz dobiegał czterdziestki, był czarny, obdarty, pokryty zaschniętym błotem, patrzył spode łba jak wilk. Słowem — wyglądał bardzo nędznie, można o było wziąć za miejskiego żebraka, jakich mnóstwo snuje się po tarasach świątyni albo po targowiskach warnego i pełnego błota Dolnego Miasta.

Milczenie trwało długo, a przerwało je dziwne zachowanie tego, którego przyprowadzono do Piłata. Jego twarz przybrała dziwny wyraz, zachwiał się upadłby, gdyby nie chwycił brudną dłonią skraju stołu.

— Co ci jest? — zapytał go Piłat.

— Nic — odpowiedział Mateusz Lewita i uczynił taki ruch, jak gdyby coś połykał. Naga, wychudła, szara jego szyja nabrzmiała i znowu zaklęsła.

— Co ci jest, odpowiadaj — powtórzył Piłat.

— Jestem zmęczony — odpowiedział Lewita i posępnie wpatrzył się w posadzkę.

— Usiądź — powiedział Piłat i wskazał mu tron. Lewita spojrzał na procuratora z niedowierzaniem, odszedł do tronu, popatrzył z lękiem na złote poręcze usiadł nie na tronie, ale obok niego, na podłodze.

— Wyjaśnij mi, dlaczego nie usiadłeś na tronie? — zapytał Piłat.

— Jestem brudny, zabrudzę — powiedział patrząc na ziemię Lewita.

— Zaraz dadzą ci coś do jedzenia.

— Nie chcę jeść — odpowiedział Lewita.

— Po co kłamać? — cicho zapytał Piłat. — Nie jadłeś przecież przez cały dzień, a może nawet dłużej. Ale dobrze, nie jedz. Wezwałem cię, abyś mi pokazał nóż, który miałeś przy sobie.

– Żołnierze zabrali mi go, kiedy mnie tu wprowadzali — odpowiedział Lewita i posępnie dodał: — Każ mi zwrócić ten nóż, hegemonie, muszę go oddać właścicielowi, ja go ukradłem.

— Po co?

– Żeby przeciąć sznury — odpowiedział Lewita.

— Marek! — krzyknął procurator i centurion wszedł pod kolumny. — Dajcie mi jego nóż.

Centurion z jednej z dwóch pochew u pasa wyjął brudny nóż piekarski i podał go procuratorowi, sam zaś się oddalił.

— Komu zabrałeś ten nóż?

— Ze sklepiku piekarza przy bramie Hebronu, jak się wchodzi do miasta to zaraz na lewo.

Piłat popatrzył na szeroką klingą, mimochodem spróbował palcem, czy nóż jest ostry, i powiedział:

— O nóż się nie niepokój, zostanie zwrócony do sklepiku. A teraz następna sprawa — pokaż mi tę kartkę, którą nosisz przy sobie i na której zapisane są słowa Jeszui.

Lewita z nienawiścią popatrzył na Piłata i uśmiechnął się uśmiechem tak niedobrym, że jego twarz stała się zupełnie odrażająca.

— Chcecie ją zabrać? — zapytał.

— Nie powiedziałem ci: oddaj — odparł Piłat — powiedziałem: pokaż.

Lewita pogrzebał w zanadrzu i wyjął zwitek pergaminu. Piłat wziął go, rozwinął, rozpostarł na stole między światłami i mrużąc oczy zaczął odczytywać niewyraźne, nabazgrane tuszem znaczki. Trudno było zrozumieć te koślawe linijki, więc Piłat marszczył się i pochylał nad pergaminem, palcem wodząc po wierszach. Zdołał się w końcu zorientować, że ma przed sobą bezładny potok jakichś maksym, jakichś dat, gospodarskich notatek i fragmentów poetyckich. To i owo udało mu się odcyfrować: “…śmierci nie ma……jedliśmy wczoraj słodki wiosenny chleb świętojański…”

Wykrzywiając się z napięcia Piłat mrużył oczy i czytał: “…zobaczymy czystą rzekę wody życia…”, “…ludzkość będzie patrzyła w słońce poprzez przezroczysty kryształ…”

Piłat zwinął pergamin i gwałtownym ruchem podał go Lewicie.

— Masz — powiedział, zamilkł, potem dodał: — Kochasz księgi, jak widzę, i nie powinieneś chodzić tak samopas w nędzarskim odzieniu, nie mając własnego kąta. Mam w Caesarei wielką biblioteką, jestem bardzo bogaty i chcę wziąć cię na służbę. Będziesz porządkował papirusy i dbał o nie, będziesz syty i będziesz miał się w co ubrać.

Lewita wstał i odpowiedział:

— Nie, nie chcę.

— Dlaczego? — zapytał procurator i jego twarz pociemniała. — Nie jestem ci miły… obawiasz się mnie?

Ten sam niedobry uśmiech zeszpecił twarz Lewity, który powiedział:

— Nie, nie chcę, ponieważ to ty będziesz się mnie obawiał. Niełatwo ci będzie spojrzeć mi w twarz po tym, jak go zabiłeś.

— Milcz — odpowiedział Piłat. — Masz tu pieniądze.

Lewita odmownie pokręcił głową, procurator zaś ciągnął:

— Wiem, że uważasz się za ucznia Jeszui, ale muszę ci powiedzieć, że nie zrozumiałeś nic z tego, czego cię uczył. Albowiem gdybyś cokolwiek zrozumiał, to z pewnością przyjąłbyś coś ode mnie. Weź pod uwagę, że on powiedział przed śmiercią, iż nikogo nie wini. — Piłat znacząco wzniósł palec, twarz jego drgała. — On sam bez wątpienia przyjąłby coś ode mnie. Jesteś nieludzki, a on taki nie był. Dokąd pójdziesz?

Lewita zbliżył się nagle do stołu, wsparł na nim obie ręce i patrząc płonącymi oczyma na procuratora zaczął szeptać:

— Wiedz o tym, hegemonie, że jest w Jeruszalaim człowiek, którego zabiję. Chcę ci o tym powiedzieć, żebyś wiedział, że krew jeszcze się poleje.

— Ja także wiem, że krew się jeszcze poleje — odparł Piłat. — Twoje słowa mnie nie zdziwiły. Oczywista, zamierzasz zabić mnie?

— Ciebie zabić mi się nie uda — szczerząc zęby i uśmiechając się odpowiedział Lewita — nie jestem taki głupi, by na to liczyć. Ale poderżnę gardło Judzie z Kiriatu, poświęcę na to ostatek mych dni.

Wtedy w oczach procuratora odmalowała się rozkosz, skinieniem palca zachęcił Mateusza Lewitę, by się zbliżył, i powiedział:

— Tego ci się nie uda zrobić, nie kłopocz się o to. Juda został już zabity tej nocy.

Lewita odskoczył od stołuj rozejrzał się obłędnie i krzyknął:

— Kto to uczynił?

Piłat odpowiedział mu:

— Ja to uczyniłem.

Lewita otworzył usta, zagapił się na procuratora, ten zaś powiedział cicho:

— Uczyniłem, oczywiście, niewiele, ale bądź co bądź to uczyniłem ja. — I dodał: — No, a teraz — czy przyjmiesz coś ode mnie?

Lewita pomyślał, złagodniał, wreszcie powiedział:

— Rozkaż, ażeby mi dano kawałek czystego pergaminu.

Minęła godzina. Lewity nie było już w pałacu. Teraz ciszę świtu mącił tylko cichy szelest kroków wartowników w ogrodach. Księżyc szybko płowiał, na przeciwległym krańcu nieba widać było białą plamkę gwiazdy zarannej. Świeczniki dawno już pogasły. Procurator leżał na łożu. Spał podłożywszy dłoń pod policzek, oddychał bezgłośnie. Obok niego spał Banga.

Tak spotkał świt piętnastego nisana piąty procurator Judei, Poncjusz Piłat.

27. Zagłada mieszkania numer pięćdziesiąt

Kiedy Małgorzata doczytała do końca ostatnie słowa rozdziału: “Tak spotkał świt piętnastego nisana piąty procurator Judei, Poncjusz Piłat”, wstał dzień. Z podwórka, z koron wierzby i lipy słychać było wesołe poranne rozmowy podnieconych wróbli.

Małgorzata wstała z fotela, przeciągnęła się i dopiero teraz poczuła, jak ogromnie jest znużona i jak bardzo chce jej się spać. Ciekawe, że Małgorzata znajdowała się w stanie całkowitej równowaga duchowej. Myślała sprawnie i precyzyjnie, nie była bynajmniej wstrząśnięta tym, że spędziła noc w sposób nadprzyrodzony. Nie niepokoiło jej wspomnienie pobytu na balu u szatana, że jakimś cudem mistrz został jej zwrócony, że powieść odrodziła się z popiołów, że wszystko w suterenie w zaułku, z której przepędzony został oszczerca Alojzy Mogarycz, znowu jest po staremu. Jednym słowem — znajomość z Wolandem nie przyczyniła jej żadnego uszczerbku psychicznego. Wyglądało na to, że wszystko jest tak, jak być powinno.

Poszła do sąsiedniego pokoju, upewniła się, że mistrz śpi snem mocnym i spokojnym, zgasiła niepotrzebną już lampę na stole, sama również wyciągnęła się pod ściana naprzeciwko niego, na kanapce zasłanej starym, podartym prześcieradłem. Zasnęła w ciągu minuty i nic jej się nie śniło tego ranka. Milczały pokoiki w suterenie, milczał cały maleńki domeczek przedsiębiorcy budowlanego, cisza panowała także w całym ustronnym zaułku.

Ale w tym czasie, to znaczy w sobotę o świcie, nie spało całe piętro w pewnej moskiewskiej instytucji.

Całe piętro zajęte było śledztwem w sprawie Wolanda i w dziesięciu gabinetach przez całą noc nie gasło światło.

Prawdę mówiąc cała sprawa stała się jasna już od wczoraj, to znaczy od piątku, kiedy to wypadło zamknąć Varietes z powodu zawieruszenia się całej administracji teatralnej oraz za przyczyną szeregu skandali, które miały miejsce w wigilię tego dnia, w czasie osławionego seansu czarnej magii. Rzecz w tym jednak, że nieustannie, bez najmniejszej przerwy, do czuwających gabinetów napływał wciąż nowy materiał.