Teraz ci, którzy prowadzili śledztwo w tej dziwnej sprawie — najwyraźniej zatrącającej diabelstwem i, jakby tego było nie dość, jakimiś hipnotycznymi sztuczkami i wyraźnym kryminałem — starali się te wszystkie różnorakie i splątane wydarzenia zlepić w jedną sensowną całość.

Pierwszym, któremu wypadło odwiedzić rozjaśnione elektrycznym światłem bezsenne piętro, był Arkadiusz Apołłonowicz Siemplejarow, przewodniczący komisji akustycznej.

Rozmowa to była przygnębiająca, doprawdy wyjątkowo nieprzyjemna rozmowa, ponieważ wypadło szczerze i otwarcie opowiedzieć nie tylko o obrzydliwym seansie i o awanturze w loży, ale też przy okazji — co było niestety naprawdę konieczne — również o Milicy Andriejewnie Pokobatko z ulicy Jełochowskiej i o siostrzenicy z Saratowa, i o wielu jeszcze rzeczach. Opowiadanie o tym sprawiało przewodniczącemu niewypowiedziane katusze.

Rozumie się samo przez się, że zeznania Siemplejarowa, człowieka inteligentnego i kulturalnego, który był świadkiem skandalicznego seansu, i to świadkiem rozumnym i wykwalifikowanym, który znakomicie opisał zarówno samego zamaskowanego maga, jak i dwu jego łajdackich pomocników, który bezbłędnie zapamiętał, że nazwisko maga brzmi Woland, znacznie posunęły śledztwo naprzód. Zaś porównanie zeznań Arkadiusza Apołłonowicza z zeznaniami innych, w liczbie których znajdowały się również pewne damy poszkodowane na skutek seansu (ta w fioletowej bieliźnie, która tak przeraziła Rimskiego, oraz, niestety, wiele innych dam) i goniec Karpow, którego posyłano do mieszkania numer pięćdziesiąt na Sadową — właściwie od razu pozwoliło ustalić miejsce, w którym należy poszukiwać winowajcy.

Owszem, ci, do których to należało, odwiedzili mieszkanie numer pięćdziesiąt, i to nie raz. I nie tylko przeszukali je nadzwyczaj starannie, ale opukali również ściany, sprawdzili przewody kominowe nad kominkiem, szukali tajnych skrytek. Jednak wszystko to nie dało najmniejszego rezultatu i ani razu w czasie kolejnych wizyt nikogo pod pięćdziesiątką nie wykryto, choć było oczywiste, że w mieszkaniu ktoś przebywa, niezależnie od faktu, że wszystkie osobistości, które w ten czy inny sposób zajmowały się przyjeżdżającymi do Moskwy artystami z zagranicy, stwierdzały stanowczo i kategorycznie, że żadnego maga Wolanda w Moskwie nie ma i być nie może.

Woland po przyjeździe absolutnie nigdzie się nie zarejestrował, nikomu nie okazywał swojego paszportu, podobnie jak żadnych innych dokumentów, kontraktów czy umów, i nikt nic o nim nie słyszał. Kierownik wydziału repertuarowego Komisji Nadzoru Widowisk, niejaki Kitajcew, przysięgał i zaklinał się na wszystkie świętości, że żadnego programu Wolanda zaginiony Stiopa Lichodiejew nie przysyłał mu do zatwierdzenia ani nie rozmawiał z nim o przyjeździe Wolanda przez telefon. Tak więc on, Kitajcew, nie wie i w ogóle nie rozumie, w jaki sposób Stiopa mógł dopuścić do tego, aby podobny seans odbył się w Varietes. Kiedy zaś mówiono mu, że Arkadiusz Apołłonowicz na własne oczy widział tego maga na seansie, Kitajcew tylko rozkładał ręce i wznosił oczy do nieba. I patrząc w te oczy można było śmiało stwierdzić, że Kitajcew jest w tej sprawie czysty jak kryształ.

A znowu przewodniczący Głównej Komisji Nadzoru Widowisk, ten sam właśnie Prochor Piotrowicz…

Nawiasem mówiąc, odnalazł się z powrotem w swoim garniturze natychmiast po wkroczeniu milicji do jego gabinetu, ku nieprzytomnej radości jego sekretarki i ku nieopisanemu zdumieniu niepotrzebnie wezwanej milicji.

Należy tu jeszcze dodać, że powróciwszy na swoje miejsce, w swój szary prążkowany garnitur, Prochor Piotrowicz całkowicie zaaprobował wszystkie decyzje, które podpisał garnitur w czasie krótkotrwałej nieobecności właściciela.

…A wiec ten właśnie Prochor Piotrowicz zdecydowanie niczego nie wiedział o żadnym Wolandzie.

Należy oddać sprawiedliwość temu, który kierował śledztwem. Zaginionego Rimskiego odnaleziono ze zdumiewającą szybkością. Wystarczyło tylko przeanalizować zachowanie Askara na postoju taksówek obok kina oraz ustalić dokładnie godziny niektórych wydarzeń — jak na przykład godzinę zakończenia seansu i czas, w którym mógł zaginąć Rimski — żeby niezwłocznie wysłać depeszę do Leningradu. Po godzinie nadeszła odpowiedź (było to w piątek wieczorem), że Rimski został odnaleziony w hotelu “Astoria”, na trzecim piętrze, w pokoju czterysta dwanaście, w sąsiedztwie pokoju, w którym zatrzymał się kierownik artystyczny pewnego moskiewskiego teatru, przebywającego na gościnnych występach w Leningradzie. Rimski zatrzymał się w tym właśnie pokoju, w którym, jak wiadomo, jest znakomita łazienka i szaroniebieskie meble ze złoceniami.

Wydobytego z szafy w czterysta dwunastym pokoju hotelu “Astoria” Rimskiego przesłuchano od razu w Leningradzie. W wyniku tego do Moskwy została wysłana depesza informująca, że dyrektor finansowy Rimski postradał zmysły, że na zadawane mu pytania sensownych odpowiedzi nie umie udzielić albo też udzielić ich nie chce, i błaga tylko o jedno, aby go zamknąć w opancerzonej celi, a przy drzwiach postawić uzbrojonych strażników.

W piątek wieczorem natrafiono również na ślad Lichodiejewa. W poszukiwaniu Lichodiejewa do wszystkich miast rozesłano telegramy i z Jałty otrzymano odpowiedź, że Lichodiejew znajdował się w Jałcie, obecnie zaś leci samolotem do Moskwy.

Jedynym człowiekiem, na którego ślad wpaść się nie udało, był Warionucha. Znany dosłownie całej Moskwie znamienity administrator teatralny przepadł jak kamień w wodę.

Tymczasem trzeba było się zająć wydarzeniami w innych miejscach Moskwy, poza teatrem Varietes. Należało wyjaśnić niezwykłą historię z urzędnikami śpiewającymi “Morze przesławne” (profesorowi Strawińskiemu w ciągu dwóch godzin udało się ich doprowadzić do normalnego stanu przy pomocy jakichś zaaplikowanych podskórnie zastrzyków), należało wyjaśnić afery z osobami wręczającymi innym osobom lub urzędom pozornie pieniądze, a w istocie diabli wiedzą co, jak również kołomyjki z osobami, które ucierpiały na skutek tego rodzaju transakcji.

Jest samo przez się zrozumiałe, że najbardziej skandaliczny, najnieprzyjemniejszy i najbardziej niepojęty był fakt porwania głowy zmarłego literata Berlioza. Głowę ukradziono wprost z trumny, w biały dzień, z sali w Gribojedowie.

Dwunastu ludzi prowadziło śledztwo łapiąc jak na druty przeklęte oczka tej skomplikowanej, rozproszonej po całej Moskwie sprawy.

Jeden ze śledczych przyjechał do kliniki profesora Strawińskiego i zaczął od tego, że poprosił, aby udostępniono mu spis osób, które przyjęto do lecznicy w ciągu ostatnich trzech dni. W ten sposób natrafiono na Nikanora Bosego i na nieszczęsnego konferansjera. Zresztą nimi akurat zajmowano się niewiele. Teraz już bez trudu można było ustalić, że obydwaj oni byli ofiarami tego samego gangu, na którego czele stał ów tajemniczy mag. Ale za to Iwan Bezdomny nadzwyczajnie zainteresował śledczego.

W piątek pod wieczór otwarły się drzwi pokoju numer sto siedemnaście. Śledczy serdecznym głosem wymienił swoje nazwisko i powiedział, że wpadł do Iwana, aby pogadać z nim o przedwczorajszych wydarzeniach na Patriarszych Prudach.

O, jak by Iwan triumfował, gdyby śledczy zjawił się u niego nieco wcześniej, powiedzmy choćby w ową czwartkową noc, kiedy poeta tak zapalczywie i gwałtownie wojował o to, by wysłuchano jego opowieści o Patriarszych Prudach! Teraz jego marzenie o schwytaniu konsultanta przybrało realny kształt, nie musiał się już za nikim uganiać, przyszli do niego sami, i przyszli po to właśnie, aby wysłuchać jego relacji o tym, co wydarzyło się w środę wieczorem.

Lecz, niestety, Iwan całkowicie zmienił się w ciągu tego czasu, który upłynął od chwili śmierci Berlioza, był gotów uprzejmie i rzeczowo odpowiadać na wszystkie pytania śledczego, ale zarówno w spojrzeniu Iwana, jak i w intonacji jego głosu wyczuwało się obojętność. Poety nie wzruszał już los Michała Aleksandrowicza.

Przed przyjściem śledczego Iwan leżał, drzemał i zwidywały mu się różne majaki. Widział więc miasto, dziwne, niepojęte, nie istniejące miasto, bryły marmuru, zwietrzałe kolumnady, dachy błyszczące w słońcu, czarną posępną i bezlitosną wieżę Antoniusza, pałac na zachodnim wzgórzu, prawie po sam dach zatopiony w tropikalnej zieleni ogrodu, a nad tą zielenią płomieniejące w promieniach zachodu rzeźby, widział idące pod murami starożytnego miasta pancerne rzymskie centurie.

We śnie pojawiał się przed Iwanem nieruchomo siedzący na tronie ogolony człowiek o udręczonej, pożółkłej twarzy, człowiek w białym płaszczu z purpurowym podbiciem, patrzył z nienawiścią na wspaniały i obcy ogród. Widział też Iwan nagie żółte wzgórze i puste już słupy z poprzecznymi belkami.

A to, co się stało na Patriarszych Prudach, poety Iwana Bezdomnego już nie interesowało.

— Powiedzcie, towarzyszu Bezdomny, jak daleko byliście od turnikietu, kiedy Berlioz wpadł pod tramwaj?

Ledwie dostrzegalny obojętny uśmiech nie wiedzieć czemu musnął wargi Iwana, kiedy odpowiadał:

— Byłem daleko.

— A ten kraciasty był przy samym turnikiecie?

— Nie, siedział nieopodal niego, na ławce.

— Dobrze pamiętacie, że nie podchodził do turnikietu w tym momencie, kiedy Berlioz się przewrócił?

— Pamiętam. Nie podchodził. Rozparł się na ławce i siedział.

To były ostatnie pytania, jakie zadał Iwanowi śledczy. Otrzymawszy na nie odpowiedź wstał, wyciągnął do Iwana rękę, życzył mu szybkiego powrotu do zdrowia i wyraził nadzieję, że niebawem znów będzie mógł czytać jego wiersze.

— Nie — cicho odpowiedział Iwan — ja już nie będę więcej pisał wierszy.

Śledczy uśmiechnął się grzecznie i pozwolił sobie wyrazić przekonanie, że poeta znajduje się obecnie w stanie pewnej depresji, która niezawodnie szybko przeminie.

— Nie — odpowiedział Iwan patrząc nie na śledczego, ale gdzieś w dal, na gasnący nieboskłon — to mi już nigdy nie przejdzie. Wiersze, które pisałem, to były niedobre wiersze. Teraz to zrozumiałem.

Śledczy wyszedł od Iwana zebrawszy bardzo ważny materiał. Idąc po nitce od końca do początku wydarzeń wreszcie udało się dotrzeć do ich źródła. Śledczy nie miał wątpliwości co do tego, że wszystko wzięło początek od morderstwa na Patriarszych Prudach. Oczywiście ani Iwan, ani ten kraciasty nie wpychali pod tramwaj nieszczęsnego przewodniczącego Massolitu — w sensie fizycznym, jeśli można się tak wyrazić, nikt mu nie dopomógł w dostaniu się pod koła. Ale śledczy był przekonany, że Berlioz rzucił się pod tramwaj (lub też upadł na szyny), ponieważ go zahipnotyzowano.