— Czekam — powiedział Piłat — na raport o pogrzebaniu ciał, a także w sprawie tego Judy z Kiriatu, jeszcze dzisiejszej nocy, słyszysz, Afraniuszu — jeszcze dziś. Straży polecić, by mnie obudzono, skoro tylko nadejdziesz. Będę czekał.

— Vale, procurator! — powiedział komendant tajnej służby, odwrócił się i wyszedł spod kolumnady. Słychać było chrzęst mokrego piasku pod jego stopami, potem stukot jego butów po marmurze pomiędzy lwami, potem zniknęły jego nogi, potem tułów, wreszcie kaptur. Dopiero wtedy procurator zauważył, że słońce już zaszło i że zapadł mrok.

26. Złożenie do grobu

Może to właśnie ów mrok sprawił, że procurator tak bardzo się zmienił. Jak gdyby w oczach się postarzał, przygarbił, wydawać się mogło, że ogarnia go trwoga. W pewnej chwili rozejrzał się i drgnął, nie wiedzieć czemu, kiedy spojrzał na pusty tron, na którego oparciu leżał płaszcz. Nadeszła świąteczna noc, grały swój koncert wieczorne cienie i zmęczonemu procuratorowi przywidziało się zapewne, że ktoś siedzi na tym pustym tronie. Procurator nie oparł się małoduszności, obmacał płaszcz, odłożył go i zaczął spiesznie przechadzać się pod kolumnada, to zacierał ręce, to podbiegał do stołu i chwytał puchar to znów zatrzymywał się i bezmyślnie wpatrywał w mozaikę posadzki, jak gdyby usiłował odczytać z niej jakieś inskrypcje…

Zawracając po raz któryś, zatrzymał się nagle i gwizdnął. Na ów gwizd rozległo się w mroku basowe naszczekiwanie i wbiegł z ogrodu pod kolumnadę ogromny szary pies o zaostrzonych uszach, w obroży nabijanej złoconymi blaszkami.

— Banga, Banga — zawołał cicho procurator.

Pies stanął na dwóch łapach, przednie położył swemu panu na ramionach, o mało nie przewracając go na ziemię, i polizał go po policzku. Procurator usiadł na tronie. Banga wysunąwszy ozór ziając położył się u stóp swego pana, ślepia jego wyrażały radość z tego, że skończyła się burza, jedyna w świecie rzecz, której bał się ten nieustraszony pies, a także z tego, że pies jest znowu tutaj, obok człowieka, którego kocha, szanuje i uważa za najpotężniejszą istotę na świecie, za pogromcę wszystkich innych ludzi, obok człowieka, dzięki któremu pies także może czuć się stworzeniem uprzywilejowanym, wywyższonym i niezwykłym. Ale ległszy u jego stóp, i nawet nie patrząc na swego pana, tylko w wieczerniejący ogród, pies od razu pojął, że pana spotkało nieszczęście. Pokręcił się więc, wstał, zaszedł z boku i położył pysk i przednie łapy na kolanach procuratora wilgotnym piaskiem brudząc poły jego płaszcza. Poczynania Bangi miały zapewne oznaczać, że pies chce pocieszyć swego pana i gotów jest wraz z nim stawić czoła przeciwnościom. Próbowały to wyrazić i zezujące na pana ślepia, i postawione wyostrzone uszy. I tak razem, pies i człowiek kochający się nawzajem, witali pod kolumnadą noc święta.

Tymczasem gość procuratora miał mnóstwo do zrobienia. Opuściwszy górny taras przed kolumnadą zszedł po schodach na następny taras ogrodów, skręcił w prawo i doszedł do mieszczących się na terenie pałacu koszar. To właśnie w tych koszarach kwaterowały owe dwie centurie: manipuł, który przyszedł na święto do Jeruszalaim wraz z procuratorem, a także tajna straż procuratora, która znajdowała się pod rozkazami gościa. Gość niedługo zabawił w koszarach, nie dłużej niż dziesięć minut, ale po upływie tych dziesięciu minut wyjechały z koszarowego podwórza trzy wozy wyładowane łopatami i kilofami, na jednym z wozów stała także beczka z wodą. Wozom towarzyszyło piętnastu konnych w szarych płaszczach. Eskortowane przez nich wozy wyjechały z terenu pałacu przez tylną bramę, skierowały się na zachód, przejechały przez bramę w murze miejskim, dojechały ścieżką do traktu na Betlejem, pojechały tym traktem na północ, do skrzyżowania dróg przy bramie Hebronu, a stamtąd traktem na Jafę, tym samym, którym za dnia sunęła procesja ze skazańcami. Było już podówczas ciemno, a nad horyzontem wydźwignął się księżyc.

Wkrótce po odjeździe wozów i towarzyszącego im oddziałku wyjechał konno z pałacu także i gość procuratora przebrany w ciemny zniszczony chiton. Gość nie pojechał jednak za miasto, lecz do miasta. Po pewnym czasie można było zobaczyć, jak podjeżdżał do twierdzy Antoniusza w północnej części miasta, twierdza ta sąsiadowała z wielką świątynią. W twierdzy gość także nie zabawił długo, stamtąd zaś ślad jego prowadził do Dolnego Miasta, do jego krzywych, splątanych zaułków. Gość przyjechał tu oklep na mule.

Dobrze znał miasto i bez trudu odnalazł ulicę, której szukał. Nazywano tę ulicę Grecką, ponieważ znajdowało się przy niej kilka greckich sklepów, a wśród nich jeden, w którym sprzedawano dywany. Przed tym właśnie sklepem gość zatrzymał swego muła, zsiadł i przywiązał zwierzę do pierścienia przy drzwiach. Sklep był już zamknięty. Gość wszedł w znajdujące się obok wejścia do sklepu drzwiczki i znalazł się na niewielkim kwadratowym podwórzu obudowanym z trzech stron szopami. Na podwórzu skręcił za węgieł, znalazł się przed obrośniętym bluszczem tarasem domu mieszkalnego, rozejrzał się. Zarówno w domu, jak w szopach było ciemno, nie zapalono jeszcze światła. Gość zawołał cicho:

— Nisa!

Na to wołanie skrzypnęły drzwi i w półmroku wieczora ukazała się na tarasie młoda kobieta z odsłoniętą głową. Przechyliła się przez poręcz, lękliwie wpatrywała się w mrok, chciała zobaczyć, kto przyszedł. Poznawszy przybysza uśmiechnęła się doń na powitanie, skinęła głową, pomachała ręką.

— Jesteś sama? — cicho zapytał po grecku Afraniusz.

— Sama — szepnęła stojąca na tarasie — mąż pojechał rano do Caesarei — tu kobieta obejrzała się na drzwi i dorzuciła szeptem — ale jest w domu służąca. — I zrobiła gest, który był zaproszeniem do wejścia.

Afraniusz rozejrzał się i wszedł na kamienne schodki. Potem oboje zniknęli wewnątrz domku. Afraniusz był u tej kobiety zupełnie krótko, z pewnością nie dłużej niż pięć minut. Potem opuścił dom, zszedłszy z tarasu nasunął kaptur na oczy i wyszedł na ulicę. Po domach zapalano właśnie szabaśniki, przedświąteczny tłok na ulicach był już bardzo wielki i Afraniusz na swoim mule zginął w rzece przechodniów i jeźdźców. Nikt nie wie, dokąd pojechał stamtąd.

Natomiast kobieta, którą Afraniusz nazwał Nisą, zaczęła się przebierać, kiedy wyszedł, spieszyła się przy tym bardzo. Ale chociaż z trudem odnajdowała w ciemnym pokoju potrzebne jej rzeczy, nie zapalała świecznika ani nie wzywała służącej. Dopiero gdy była gotowa i miała już na głowie ciemny czepek, rozległ się w domku jej głos:

— Gdyby ktoś o mnie pytał, powiedz, że poszłam do Enanty.

Dało się słyszeć w ciemności pomrukiwanie starej służącej:

— Do Enanty? Ciągle tylko ta Enanta! Przecież mąż zakazał do niej chodzić! To rajfurka, ta twoja Enanta! Powiem ja mężowi…

— No, no, no, milcz lepiej — powiedziała Nisa i wyśliznęła się z domu jak cień. Sandały jej zastukotały po kamiennych płytach podwórka. Służąca mamrocząc coś zamknęła drzwi od tarasu. Nisa opuściła dom.

W tym samym czasie w innym zaułku Dolnego Miasta, w krętym zaułku schodzącym stopniami ku jednemu ze stawów miejskich, z furtki niepokaźnego domku, którego okna wychodziły na podwórze, a ślepa tylna ściana na zaułek, wyszedł młody człowiek ze starannie przystrzyżoną bródka, w białym opadającym na ramiona kefi, w nowym, odświętnym błękitnym tallifie obramowanym u dołu kutasikami, w nowiuteńkich poskrzypujących sandałach. Ów przystojny młodzieniec o orlim nosie, wystrojony jak na wielkie święto, szedł dziarsko, wyprzedzał przechodniów śpieszących do domów, by zasiąść do świątecznego stołu, patrzył, jak jedno po drugim zapalają się okna. Młody człowiek poszedł wiodącą wzdłuż targowiska ulicą w stronę pałacu arcykapłana Kajfasza położonego u stóp wzgórza, na którym stała świątynia.

Wkrótce potem można było zobaczyć, jak wchodził do bramy pałacu Kajfasza. A jeszcze nieco później — jak opuszczał ów pałac.

Odwiedziwszy pałac, w którym płonęły już świeczniki i pochodnie, gdzie trwała świąteczna krzątanina, młody człowiek szedł jeszcze raźniej, jeszcze bardziej dziarsko, szedł z powrotem, w stronę Dolnego Miasta. Na rogu, tam gdzie ulica wychodziła na plac targowy, wyprzedziła go w tłoku zwiewna kobieta idąca krokiem jak gdyby tanecznym, kobieta w nasuniętym na same oczy czarnym kekryphalos. Wyprzedzając przystojnego młodzieńca kobieta ta na sekundę zsunęła czepek nieco wyżej, rzuciła na młodego człowieka spojrzenie, ale nie zwolniła kroku, przeciwnie, przyśpieszyła, jak gdyby chciała uciec przed tym, którego wyprzedziła.

Młody człowiek zauważył ją, co więcej — rozpoznał, a poznawszy drgnął, zatrzymał się, z niedowierzaniem popatrzył w jej ślad i natychmiast popędził za nią. O mało nie przewróciwszy jakiegoś niosącego dzban przechodnia dogonił kobietę i ciężko dysząc z podniecenia zawołał:

— Nisa!

Kobieta odwróciła się, zmrużyła oczy, jej twarz przybrała chłodny wyraz niezadowolenia, oschle odpowiedziała po grecku:

— Ach, to ty, Juda! Nie poznałam cię w pierwszej chwili. To zresztą lepiej. Mówi się u nas, że ten, którego nie poznano, będzie bogaty…

Tak podniecony, że serce tłukło mu się jak ptak okryty czarnym kekryphalos, Juda, lękając się, by nikt z przechodniów go nie dosłyszał, zapytał urywanym szeptem:

— Dokąd idziesz, Nisa?

— Po co miałbyś to wiedzieć? — odpowiedziała Nisa zwalniając kroku i patrząc na Judę wyniośle.

Wówczas w głosie Judy dała się słyszeć jakaś dziecinna nutka, szeptał zmieszany:

— Jakże to tak… Przecież umówiliśmy się…. Chciałem wstąpić do ciebie, mówiłaś przecież, że przez cały wieczór będziesz w domu…

— Ach, nie, nie — odpowiedziała Nisa i kapryśnie odęła dolną wargę, co sprawiło, że Judzie wydało się, iż jej twarz, najpiękniejsza twarz, jaką kiedykolwiek widział, stała się jeszcze piękniejsza — zaczęłam się nudzić. Wy macie święto, a ja co mam robić? Siedzieć i słuchać, jak wzdychasz na tarasie? I w dodatku lękać się, czy służąca nie powie mu o tym? O, nie, nie, postanowiłam pójść za miasto i posłuchać słowików.

— Jak to: za miasto? — zapytał zdetonowany Juda. — Sama?