— Odczep się, na miłość boską! — przeraził się bufetowy i raz — dwa schował banknoty. Kobieta roześmiała się.

— Całuj psa w nos, liczykrupo! Zażartowałam… — i poszła na dół.

Bufetowy powoli wstał, podniósł rękę, żeby poprawić kapelusz, i przekonał się, że na głowie go nie ma. Okropnie mu się nie chciało wracać, ale żal mu było kapelusza. Wahał się przez moment, zawrócił jednak i zadzwonił.

— Czego pan jeszcze chce? — zapytała przeklęta Helia.

— Zostawiłem kapelusz… — wyszeptał bufetowy wskazując swoją łysinę. Helia odwróciła się. Bufetowy splunął w myśli i zamknął oczy. Kiedy je otworzył, Helia podawała mu kapelusz i szpadę z ciemną rękojeścią.

— To nie moje… — szepnął bufetowy odpychając szpadę i pośpiesznie wkładając kapelusz.

— Czyżby pan przyszedł bez szpady? — zdziwiła się Helia.

Bufetowy coś odburknął i szybko poszedł na dół. W tym kapeluszu było mu, nie wiedzieć czemu, niewygodnie, za gorąco w głowę. Andrzej Fokicz zdjął kapelusz, podskoczył ze strachu i wydał cichy okrzyk — trzymał w ręku aksamitny beret z wyleniałym kogucim piórem. Bufetowy przeżegnał się.

W tejże sekundzie beret zamiauczał, przemienił się w czarnego kociaka, wskoczył z powrotem na głowę Andrzeja Fokicza i wszystkimi pazurami wpił się w jego łysinę. Bufetowy wydał histeryczny okrzyk zgrozy i popędził na dół, kociak zaś spadł mu z głowy i prysnął po schodach na górę.

Kiedy bufetowy znalazł się pod gołym niebem, pobiegł truchtem do bramy i na zawsze opuścił piekielny dom numer 302–A.

Dokładnie wiadomo, co się dalej działo z bufetowym. Kiedy wydostał się na ulicę, dziko rozejrzał się dokoła jak gdyby czegoś szukając. Po chwili był już po drugiej stronie ulicy, w aptece. Skoro tylko wyrzekł:

— Proszę mi powiedzieć…

Kobieta za ladą zawołała:

— Przecież pan ma całą głowę we krwi!

W pięć minut później bufetowy był już zabandażowany, wiedział już, że za najlepszych specjalistów od chorób wątroby uważa się profesorów Bernadskiego i Kuźmina, zapytał, do którego z nich bliżej, oczy zapłonęły mu radością, kiedy dowiedział się, że Kuźmin mieszka w sąsiednim podwórku, w maleńkiej białej willi, i w dwie minuty później znalazł się w owej willi.

Domek to był staroświecki, ale bardzo, bardzo sympatyczny. Bufetowy pamiętał, że pierwszą spotkaną tam osobą była zgrzybiała niania, która chciała zaopiekować się jego kapeluszem, ponieważ jednak Andrzej Fokicz takowego nie posiadał, niania poruszając bezzębnymi szczękami gdzieś sobie poszła.

Zamiast niej, pod lustrem, zdaje się że w łukowato sklepionym przejściu, objawiła się kobieta w średnim wieku i z miejsca oświadczyła, że zapisać do profesora może dopiero na dziewiętnastego, nie wcześniej. Bufetowy błyskawicznie znalazł jedyne wyjście. Spojrzał gasnącym wzrokiem gdzieś poza przejście, tam gdzie w niewątpliwej poczekalni siedziały trzy osoby, i wyszeptał:

— Jestem śmiertelnie chory…

Kobieta ze zdumieniem popatrzyła na zabandażowaną głowę bufetowego, zawahała się i powiedziała:

— Skoro tak… — i wpuściła bufetowego do poczekalni.

W tejże chwili otworzyły się drzwi naprzeciwko i zabłysły w nich czyjeś złote binokle. Kobieta w fartuchu powiedziała:

— Obywatele, ten chory zostanie przyjęty poza kolejką.

Bufetowy nawet nie zdążył mrugnąć, jak znalazł się w gabinecie profesora Kuźmina. Podłużny pokój nie miał w sobie nic lekarskiego, uroczystego ani strasznego.

— Co się panu stało? — przyjemnym głosem zapytał profesor Kuźmin, z niejakim niepokojem patrząc na zabandażowaną głowę Sokowa.

— Przed chwilą dowiedziałem się z wiarygodnego źródła — odpowiedział bufetowy, zdziczałym wzrokiem wpatrując się w oszklone zdjęcie jakiejś grupy — że w lutym przyszłego roku umrę na raka wątroby. Błagam, niech pan powstrzyma tego raka.

Profesor Kuźmin opadł na wysokie gotyckie oparcie skórzanego fotela.

— Pan daruje, ale nie rozumiem… Czy pan… był u lekarza? Dlaczego ma pan zabandażowaną głowę?

— U jakiego lekarza?… Zobaczyłby pan tego lekarza… — odpowiedział bufetowy i zaczął nagle szczękać zębami. — A na głowę proszę nie zwracać uwagi, głowa nic do tego nie ma… Niech pan plunie na głowę, ona nie ma z tym nic wspólnego… Rak wątroby — proszę go powstrzymać…

— Pan wybaczy, ale kto to panu powiedział!?

— Niech mu pan wierzy! — płomiennie poprosił bufetowy. — Już on dobrze wie, co mówi!

— Nic nie rozumiem! — wzruszając ramionami i odjeżdżając z fotelem od biurka mówił profesor. — Skądże ktoś może wiedzieć, kiedy pan umrze? Tym bardziej że, jak rozumiem, to nie jest lekarz!

— Na sali numer cztery — odpowiedział Andrzej Fokicz.

Wtedy profesor popatrzył na swego pacjenta, na jego głowę, na wilgotne spodnie i pomyślał: “Wariat, no, tego mi tu jeszcze brakowało…” Zapytał:

— Pije pan wódką?

— Nigdy do ust nie wziąłem — odpowiedział bufetowy.

W chwilę później leżał rozebrany na ceratowej kozetce, a profesor ugniatał mu brzuch. Należy tu dodać, że Andrzej Fokicz znacznie poweselał. Profesor zapewnił go kategorycznie, że teraz, a w każdym razie w obecnej chwili, nie ma żadnych objawów nowotworu, ale jeżeli… jeżeli nastraszony przez jakiegoś szarlatana pacjent tak bardzo się obawia raka, to trzeba zrobić wszystkie analizy…

Profesor pisał coś, wyjaśniał, dokąd należy pójść i co tam należy zanieść… Poza tym dał Andrzejowi Fokiczowi karteczkę do neurologa, profesora Bourre'a, twierdził bowiem, że system nerwowy bufetowego jest w fatalnym stanie.

— Ile jestem panu winien, profesorze? — subtelnym, drżącym głosem zapytał bufetowy wyciągając gruby portfel.

— Ile pan uważa — oschle odpowiedział profesor.

Bufetowy wyjął trzydzieści rubli, wyłożył je na stół, a następnie nieoczekiwanym miękkim ruchem, jak gdyby posługiwał się kocią łapką, postawił na czerwońcach pobrzękujący słupek owinięty w starą gazetę.

— A to co takiego? — zapytał Kuźmin i podkręcił wąsa.

— Niech pan nie wzgardzi, panie profesorze — wyszeptał bufetowy. — Błagam, niech pan zatrzyma raka!

— Proszę natychmiast zabrać to złoto — powiedział dumny z siebie profesor. — Niech pan lepiej leczy nerwy. Proszę od razu jutro oddać mocz do analizy, proszę nie pić zbyt wiele herbaty i jeść zupełnie bez soli.

— Nawet zupy nie solić? — zapytał bufetowy.

— Niczego nie solić — polecił profesor.

— Ech! — czule patrząc na profesora, zabierając dziesiątki i sunąc tyłem w kierunku drzwi smętnie wykrzyknął bufetowy.

Pacjentów profesor tego wieczora miał niewielu, z nadejściem zmierzchu wyszedł ostatni z nich. Zdejmując fartuch profesor spojrzał na to miejsce, na którym bufetowy zostawił czerwonce, i zobaczył, że nie ma tam żadnych banknotów, leżą natomiast na biurku trzy etykietki z butelek “Abrau — Durso”.

— Diabli wiedzą, co to takiego! — zamruczał Kuźmin ciągnąc za sobą po podłodze fartuch i studiując papierki. — Okazuje się, że to był nie tylko schizofrenik, ale także oszust! Ale nie mogę zrozumieć, czego on mógł chcieć ode mnie? Czyżby przyszedł po skierowanie na analizę moczu? Oo! Na pewno ukradł palta! — i profesor rzucił się do przedpokoju zapominając włożyć w rękaw fartucha drugą rękę. — Pani Kseniu! — przenikliwym głosem krzyknął w drzwiach przedpokoju. — Niech pani sprawdzi, czy są palta?

Okazało się, że palta są. Ale za to, kiedy profesor zrzuciwszy nareszcie z siebie fartuch wrócił do biurka, stanął jak wryty nie mogąc oderwać oczu od biurka. Tam, gdzie przed chwilą leżały etykietki, siedział teraz czarny kociak — sierotka, pyszczek miał nieszczęśliwy i miauczał nad spodeczkiem mleka.

— Co to takiego, o Boże?! To przecież… — i Kuźmin poczuł chłód na karku.

Na cichy i żałosny okrzyk profesora przybiegła Ksenia Nikitiszna i z miejsca uspokoiła go zapewniając, że to któryś z pacjentów musiał podrzucić kotka, co się często przydarza profesorom.

— Powodzi się im na pewno nie najlepiej — wyjaśniła Ksenia Nikitiszna — no, a u nas, oczywiście…

Zaczęli się zastanawiać, kto by to mógł zrobić. Podejrzenie padło na staruszkę z wrzodem żołądka.

— Ona, oczywiście — mówiła Ksenia Nikitiszna — myśli: tak czy owak śmierć mi pisana, a kociaka szkoda.

— Przepraszam! — krzyknął Kuźmin. — A co z mlekiem?… Też staruszka przyniosła? Razem ze spodeczkiem, tak?

Przyniosła w buteleczce, a tu wylała na spodek — wytłumaczyła Ksenia Nikitiszna.

— W każdym razie proszę zabrać i kociaka, i spodek — powiedział Kuźmin i odprowadził Ksenię Nikitisznę do drzwi. Kiedy wrócił, sytuacja uległa już zmianie.

Wieszając fartuch na gwoździu profesor usłyszał śmiech na podwórku. Wyjrzał i oczywiście osłupiał. Przez podwórko biegła w stronę oficyny dama w samej tylko koszuli. Profesor wiedział nawet, jak się owa dama nazywa — Maria Aleksandrowna. Jakiś chłopiec śmiał się.

— Co to ma być? — powiedział z dezaprobatą Kuźmin.

W tym momencie za ścianą w pokoju jego córki patefon zagrał fokstrota “Alleluja” i w tejże chwili za profesorskimi plecami rozległo się ćwierkanie wróbla. Kuźmin odwrócił się i zobaczył, że po jego biurku skacze sobie ogromny wróbel.

“Hm… tylko spokojnie! — pomyślał profesor — ptak wleciał, kiedy odchodziłem od okna. Wszystko w porządku!” — zalecił sobie czując, że wszystko jest w najzupełniejszym nieporządku, i to głównie z powodu tego wróbla. Kiedy profesor przyjrzał mu się, od razu spostrzegł, że wróbel ten to nie jest zwyczajny wróbel. Obmierzły ptak chromał na lewą łapkę, najwyraźniej wymałpiał się, powłóczył nogą, wybijał synkopy, jednym słowem, tańczył fokstrota przy dźwiękach patefonu niczym pijany przy barze, zachowywał się tak po chamsku, jak tylko potrafił, i obelżywie patrzył na profesora.

Dłoń Kuźmina spoczęła na aparacie telefonicznym, profesor miał zamiar zadzwonić do swego kolegi Bourre'a, chciał go zapytać, co by też mogły oznaczać tego rodzaju wróbelki w wieku lat sześćdziesięciu i co to znaczy, jeżeli do tego nagle człowiekowi zaczyna się kręcić w głowie?

Tymczasem wróbel usiadł na ofiarowanym niegdyś profesorowi kałamarzu, napaskudził do niego (ja nie żartuję!), następnie wzbił się w górę, zawisł w powietrzu, po czym z rozpędu, dziobem niczym ze stali, uderzył w szkło fotografii przedstawiającej grono absolwentów uniwersytetu z roku 1894, rozbił to szkło na drobne kawałki i wyfrunął przez okno.