“przed chwilą na patriarszych przejechał mnie tramwaj pogrzeb piątek godzina trzecia przyjeżdżaj berlioz”.

Popławski był uważany — i słusznie — za jednego z najmądrzejszych ludzi w Kijowie. Ale nawet najmądrzejszy człowiek otrzymawszy tego rodzaju depeszę znalazłby się w kropce. Skoro ktoś telegrafuje, że został przejechany, to chyba jasne, że nie został przejechany na śmierć. Ale w takim razie, dlaczego mowa o pogrzebie? Może jest w tak ciężkim stanie, że przewiduje nieuniknioną śmierć? To oczywiście jest możliwe, ale nawet wtedy co najmniej dziwne jest to dokładne oznaczenie terminu — skąd Berlioz może wiedzieć, że pochowają go akurat w piątek i to akurat o trzeciej? Zdumiewająca depesza!

Jednakże mądrzy ludzie w tym właśnie celu mają rozum, żeby się nim posługiwać w podobnie skomplikowanych przypadkach. Wszystko jest proste. Skutkiem niedopatrzenia treść depeszy została zniekształcona. Słowo “mnie” niewątpliwie trafiło do niej z innego telegramu zamiast słowa “Berlioza”, a to z kolei zamieniono na “Berlioz” i przesunięto na koniec depeszy. Z taką poprawką sens depeszy stawał się jasny, chociaż naturalnie tragiczny.

Kiedy osłabła rozpacz, której wybuch zdumiał małżonkę Popławskiego, wujek Berlioza niezwłocznie zaczął się zbierać do wyjazdu.

Musimy tu ujawnić pewną tajemnicę wuja Maksymiliana. Bez wątpienia przykro mu było, że siostrzeniec żony poległ w kwiecie wieku. Jako człowiek trzeźwy rozumiał jednak, że jego obecność na pogrzebie Berlioza nie jest konieczna. Niemniej wuj Maksymilian bardzo się spieszył do Moskwy. O co więc chodziło? Chodziło o mieszkanie. Mieszkanie w Moskwie — to nie byle co! Nie wiadomo dlaczego, Kijów nie podobał się Popławskiemu, i myśl o tym, żeby przenieść się do Moskwy, nękała go ostatnimi czasy tak uparcie, że zaczął źle sypiać po nocach.

Nie cieszyły go wiosenne rozlewiska Dniepru, kiedy wody zatapiając łachy na niskim brzegu zlewały się z horyzontem. Nie cieszył go z niczym nieporównywalny przepiękny widok, jaki roztaczał się u podnóża pomnika kniazia Włodzimierza. Nie sprawiały mu radości słoneczne plamy tańczące wiosną na wyłożonych cegłą alejkach Władimirskiej Górki. Chciał tylko jednego — przenieść się do Moskwy.

Ogłoszenia w gazetach o zamianie mieszkania na Instytuckiej na mniejsze w Moskwie nie dawały rezultatu. Chętnych nie było, a jeśli nawet z rzadka się pojawiali, to ich propozycje były niesolidne i podejrzane.

Depesza wstrząsnęła Popławskim. Taką okazję grzech byłoby pominąć. Rozsądni ludzie wiedzą, że taka okazja się nie powtarza.

Jednym słowem, nie bacząc na trudności należało odziedziczyć mieszkanie siostrzeńca na Sadowej. Tak, było to przedsięwzięcie trudne, nawet bardzo trudne, ale trudności te należało za wszelką cenę przezwyciężyć. Doświadczony wuj Maksymilian wiedział, że pierwszym krokiem do tego celu powinno być następujące posunięcie — należało zameldować się przynajmniej na pobyt czasowy w trzech pokojach zmarłego krewniaka.

Tak więc w piątek wuj Maksymilian wszedł do lokalu, w którym mieściła się administracja domu numer 302–A na ulicy Sadowej w Moskwie.

W wąskim pokoju, w którym na ścianie wisiał plakat w obrazowej formie pouczający, jak należy ratować życie tonących w rzece, przy stole siedział w całkowitym osamotnieniu nieogolony człowiek w średnim wieku, a w jego oczach czaił się strach.

— Czy mogę się widzieć z prezesem spółdzielni? — uprzejmie poinformował się ekonomista — planista uchylając kapelusza i stawiając walizeczkę na wolnym krześle.

To najzwyklejsze wydawałoby się pytanie nie wiedzieć czemu tak wytrąciło siedzącego z równowagi, że aż zmienił się na twarzy. Zezując ze strachu niewyraźnie wymamrotał, że prezesa nie ma.

— A może jest u siebie w mieszkaniu? — zapytał Popławski. — Mam do niego wyjątkowo pilną sprawę.

Siedzący znów bardzo niejasno powiedział coś, z czego wszakże można było zrozumieć, że w mieszkaniu prezesa również nie ma.

— A kiedy będzie?

Na to pytanie siedzący przy stole w ogóle nie odpowiedział, tylko z udręką popatrzył w okno.

— Aha!… — mruknął do siebie mądry Popławski i zapytał o sekretarza.

Dziwny człowiek przy stole aż zaczerwienił sio z wysiłku i znowu powiedział niewyraźnie, że sekretarza także brak… że nie wiadomo kiedy przyjdzie i że… sekretarz jest chory…

— Aha!… — mruknął znów do siebie Popławski. — Ale przecież ktoś musi być w zarządzie?

— Ja jestem — słabym głosem odparł nieogolony.

— Widzi pan — stanowczo zaczął Popławski — jestem jedynym spadkobiercą mego zmarłego siostrzeńca Berlioza, którego, jak panu wiadomo, przejechał na Patriarszych Prudach tramwaj, i prawo zobowiązuje mnie do objęcia spadku znajdującego się w naszym mieszkaniu…

— O niczym nie wiem… — smętnie przerwał Popławskiemu nieogolony.

— Bardzo przepraszam — dźwięcznym głosem powiedział Popławski — pan jest członkiem zarządu i jest pan zobowiązany…

W tym momencie do pokoju wszedł jakiś obywatel. Siedzący na jego widok zbladł.

— Członek zarządu Piatnażko? — zapytał siedzącego przybyły.

— Tak jest — ledwie dosłyszalnie odpowiedział Piatnażko.

Przybysz szepnął coś siedzącemu, kompletnie załamany Piatnażko wstał z krzesła i za chwilę Popławski został sam w pustym pokoju zarządu.

“A to komplikacja! Trzeba było trafu, że ich wszystkich od razu…” — myślał niezadowolony Popławski idąc przez asfaltowe podwórko do mieszkania numer pięćdziesiąt.

Skoro tylko ekonomista — planista zadzwonił co drzwi, otworzono mu i wszedł do mrocznego przedpokoju. Zdziwiła go nieco okoliczność, że nie wiadomo było, kto mu właściwie otworzył — w przedpokoju nie było nikogo poza siedzącym na krześle olbrzymim czarnym kotem.

Popławski odkaszlnął, poszurał nogami, a wówczas otworzyły się drzwi gabinetu i wyszedł do przedpokoju Korowiow. Wuj Maksymilian skłonił się uprzejmie acz z godnością i powiedział:

— Moje nazwisko Popławski. Jestem wujkiem…

Ale nie zdążył skończyć, kiedy Korowiow wyszarpnął z kieszeni brudną chustkę, wtulił w nią nos i zapłakał.

— …nieboszczyka Berlioza…

— A jakże, a jakże! — przerwał mu Korowiow odejmując chustkę od twarzy. — Jak tylko na pana spojrzałem, od razu domyśliłem się, że to pan! — przy tych słowach zatrząsł się od szlochu i zaczął wykrzykiwać:

— Cóż za nieszczęście, nieprawdaż? Co to się na tym świecie wyprawia!

— Tramwaj? — szeptem zapytał Popławski.

— Na amen! — krzyknął Korowiow i potoki łez popłynęły mu spod binokli. — Na amen! Widziałem na własne oczy! Może mi pan wierzyć — raz — i leci głowa! Prawa noga — chrust, i na pół! Lewa — chrust, i na pół! Oto do czego doprowadziły te tramwaje! — i nie mogąc się najwidoczniej opanować wstrząsany łkaniem Korowiow wparł nos w ścianę obok lustra.

Wujaszek Berlioza był szczerze wzruszony zachowaniem nieznajomego.,A mówią, że w naszych czasach nikt się już niczym nie przejmuje!” — pomyślał Popławski czując, że jemu samemu również zbiera się na płacz. Ale jednocześnie nieprzyjemna chmurka osnuła mu duszę i natychmiast przez głowę prześlizgnęła się jak żmijka myśl — czy też ten tak serdeczny człowiek nie zameldował się już aby w mieszkaniu nieboszczyka? Zdarzały się podobne wypadki…

— Przepraszam, czy pan był przyjacielem mego niezapomnianego Miszy? — zapytał Popławski ocierając rękawem lewe suche oko, prawym zaś obserwując zrozpaczonego Korowiowa. Ale ten tak się rozszlochał, że z jego słów nie sposób było nic zrozumieć, oprócz “chrust i na pół!” Napłakawszy się do woli Korowiow odkleił się wreszcie od ściany i powiedział:

— Nie, nie mogę już dłużej! Pójdę i zażyję trzysta kropel waleriany na eterze… — tu zwrócił w stronę Popławskiego kompletnie zalaną łzami twarz i dodał: — Ach, te tramwaje!

— Przepraszam, czy to pan do mnie depeszował? — zapytał wuj Maksymilian zachodząc w głowę, kim też może być ten zdumiewająco płaczliwy facet.

— On depeszował — odpowiedział Korowiow wskazując palcem na kota.

Popławski wytrzeszczył oczy sądząc, że się przesłyszał.

— Nie, siły mnie już opuszczają, tracę zmysły — pociągając nosem mówił dalej Korowiow — jak tylko sobie przypomnę: noga pod kołem… takie koło waży z dziesięć pudów… Chrust!… Pójdę, położę się, może sen mi ześle zapomnienie. — I momentalnie zniknął z przedpokoju.

Kot zaś poruszył się, zeskoczył z krzesła, stanął na tylnych łapach, podparł się pod boki, otworzył paszczę i powiedział:

— No, więc to ja wysłałem depeszę. I co dalej?

Popławskiemu zawirowało w głowie, stracił władzę w rękach i nogach, wypuścił z ręki walizkę i opadł na krzesło naprzeciw kota.

— Zdaje się, że zapytałem wyraźnie i po rosyjsku — surowo powiedział kot: — Co dalej? Ale Popławski nie udzielił żadnej odpowiedzi.

— Dowód osobisty! — wrzasnął kot wyciągając puchatą łapę.

Niczego nie pojmując i nie widząc niczego, prócz dwu iskier płonących w kocich ślepiach, Popławski wyrwał z kieszeni dowód osobisty niczym sztylet z pochwy. Kot wziął ze stolika pod lustrem okulary w grubej czarnej oprawie, włożył je na mordę, co sprawiło, że wyglądał jeszcze godniej, po czym wyjął dowód z drżącej dłoni Popławskiego.

“Ciekawe — zemdleje czy nie?…” — pomyślał Popławski. Z oddali dobiegało pochlipywanie Korowiowa, przedpokój wypełnił zapach waleriany, eteru i jeszcze jakiegoś mdlącego paskudztwa.

— Który komisariat wydał ten dowód? — zapytał kot wpatrując się w otwarty dokument. Odpowiedź nie nastąpiła.

— Czterysta dwunasty — powiedział kot sam do siebie, przesuwając łapą po trzymanym do góry nogami dowodzie. — No, tak, oczywiście! Znam ten komisariat, tam wydają dowody, komu popadło. A ja bym, na przykład, nie wydał dowodu takiemu jak pan. Za nic bym nie wydał! Tylko raz bym spojrzał na pańską twarz i momentalnie bym odmówił! — kot tak się rozgniewał, że cisnął dowodem o podłogę. — Pańska obecność na pogrzebie zostaje odwołana — oficjalnym głosem mówił dalej kot. — Będzie pan łaskaw powrócić do miejsca stałego zamieszkania — i wrzasnął w drzwi — Asasello!