A Jan tymczasem powtarzał bezgłośnie:

“Niebo gwiaździste nade mną, prawo moralne we mnie…”

Po raz pierwszy czuł, że w pełni rozumie, co to naprawdę znaczy. Zdał sobie sprawę, że wcześniej pojmował tylko drugi człon myśli Immanuela Kanta, który wydawał mu się o wiele ważniejszy, nad pierwszym zaś przechodził obojętnie. Dopiero teraz mógł powiedzieć, czym naprawdę jest gwiaździste niebo.

Wpatrując się w blask płynący z ekranu komputera, nigdy nie odkryje praw moralnych. W kontakcie zaś z przyrodą można, nawet bez wiedzy o kamiennych tablicach Mojżesza, usłyszeć, jak Matka Natura woła: Nie zabijaj! Nie kradnij! I wreszcie: “Nie będziesz miał innych Bogów przede mną!”, rozmyślał, śledząc mrugające gwiazdy. Niektóre z nich sprawiały wrażenie, że spadają, i nagle Jan wydobył z pamięci zapomniane słowa zmarłej matki: “Gdy spada gwiazda, pomyśl życzenie, a się spełni…” I Jan intensywnie myślał w rytm spadania gwiazdy: “Chcę, żeby moja córka była zdrowa. Chcę. Sprawcie to…”

Tkwiąc w nocnym ogrodzie i wpatrując się w niebo, Jan pojął, że swoim bogiem uczynił technologiczną cywilizację, genialne wytwory myśli ludzkiej, skomplikowane, fascynujące procesy wydzierania przez naukę kolejnych tajemnic światu. Teraz, gdy zasiadał przed komputerem i wędrował po bezkresie Internetu, nie traktował go już jako najwspanialszego ze światów; zrozumiał, że jest tylko narzędziem; dostrzegł, jak niewiele znaczącą drobinką jest Internetowa Droga wobec Drogi Mlecznej, bez której ta drobinka nigdy by nie powstała. Zrozumiał też, że astronom poszukujący jedynie fizyczno-matematycznych praw rządzących wszechświatem nigdy ich nie odkryje ani nie ujmie w żaden wzór, gdyż ponad nimi jest jeszcze coś o wiele ważniejszego, coś, co daje moc i życie nieskończoności kosmosu. Także Ziemi i ludziom, którzy ją zamieszkują.

– Jedziemy jutro do niego – powiedziała przed snem Ewa, gdy cała rodzina zgromadziła się przy jej łóżku na dobranoc. Dziewczynka wiedziała, że robią to codziennie, by dodać jej otuchy przed kolejną nocą i ustrzec od sennych koszmarów. Co przyniesie następny dzień: poprawę czy pogorszenie? A może nic. Dla taty, mamy i babci “nic” dawało już nadzieję, lecz dla niej był to stan gorszy niż kolejny atak choroby. W swej jeszcze dziecięcej niecierpliwości myślała, że lepszy już byłby koniec wszystkiego!… niż to przedłużające się wyczekiwanie nie wiadomo na co.

“Miał stać się cud, a cuda są przecież jak uderzenia pioruna!”, myślała gniewnie, rozczarowana. Nie chciała dopuścić myśli, że Anioł ją zawiódł.

– Dobrze, jedziemy do niego jutro. Ugotuję mu kompot ze śliwek i trochę rosołu – oznajmiła babcia, a dziewczynka uśmiechnęła się wyrozumiale. Dla babci kompot i rosół były symbolami dbania o chorego, choć wiedziała, że akurat ten chory nie był zwykłym pacjentem.

– Jedziemy – potwierdziła Anna z ulgą.

Coś zaczynało się znowu dziać. Ona także wolała coś robić, niż biernie oczekiwać na cud. Jej zdaniem, cud już nastąpił – świadczył o tym blask pióra wydobywający się zza szafy, nie o takim jednak cudzie marzyła. Może ten okaleczony Anioł nic nie mógł zrobić, by ocalić jej córkę? Może zjawił się tylko po to, by łatwiej pogodzili się z nieuchronnością losu i by uwierzyli, że fizyczna śmierć ich jedynego dziecka nie będzie śmiercią całkowitą, skoro gdzieś, nie wiadomo gdzie, jest miejsce, które zamieszkują Anioły? Ale dla Anny nie było to żadną pociechą. Kochała życie i chciała życia dla swojej córki.

Nazajutrz po śniadaniu wsiedli do samochodu. Wiedzeni odruchem, wieźli drobne prezenty, jakby jechali z wizytą do chorego. Jan zdecydował się dać Bezdomnemu album z łabędziami, gdyż uznał, że widok wielkoskrzydłych, śnieżnobiałych ptaków powinien go ucieszyć. Babcia trzymała na kolanach dwa słoiki, z rosołem i z kompotem. Anna skryła w kieszeni małą glinianą figurkę, którą ulepiła w ostatnich dniach.

– A wy do kogo? Bo jak na wizytę, to tylko rodzina – powiedziała gruba salowa, zastawiając sobą drzwi.

– Rodzina! – zawołała Ewa, uprzedzając pozostałych.

– Rodzinom to tu się nie chce przychodzić – odparła kobieta, patrząc na nich z podejrzliwym zdziwieniem. Przepuściła ich niechętnie i z pewną wrogością.

Oni zaś rozglądali się dokoła z poczuciem winy. Było tu szaro i biednie. Ale czy w ruderze na osiedlu było lepiej? To zależy. Tam miał nad głową niebo, a przed sobą bliskość lasu i łąki; tu szare, kostropate ściany, sufity z zaciekami i grubą, drucianą siatkę, odgradzającą teren przytułku od przedmieścia.

– Nic nie je, nie mówi, jest głuchy jak pień i daliśmy mu okulary – poinformowała salowa, która szła przed nimi w poczuciu swej ważności. To był w końcu jej podopieczny, a rodzina nie ma prawa się wtrącać.

– Okulary? – zdziwiła się babcia.

– Słoneczne, z plastiku. Bo co? Nie wolno? Jakżeście rodzina, to powinniście za nie zapłacić – stwierdziła wrogo kobieta.

– Ale po co okulary? – spytał Jan.

– Oczy… – wzruszyła ramionami salowa.

– Oczy? Coś się stało? – wystraszyła się Anna.

– Nie wiem. Może on ślepy? A może to katarakta i dlatego takie dziwne? Są jakieś takie… Coś trzeba było z tym zrobić. Nasz doktor wymyślił okulary.

“Oczy!”, skojarzyła sobie Anna: “Nigdy nie widzieliśmy jego oczu…”

Bezdomny siedział na łóżku w dużej, prawie pustej sali. Było tu wiele pustych łóżek. Lokatorzy pojawiali się w ośrodku tylko wtedy, gdy na dworze było już tak zimno, że nie dało się wytrzymać.

Czasem trafiali tu ludzie “specjalnej troski”, przywiezieni przez policję lub karetkę pogotowia. Tegoroczna jesień była dżdżysta i ciepła. Przytułek miał się zapełnić dopiero wraz z pierwszymi mrozami. Wtedy salowe kładły nawet po dwie osoby w jednym łóżku.

Czterech mężczyzn spało, dwóch bez zainteresowania grało w karty, a jeden siedział na łóżku, nakrytym spraną, podziurawioną jak sito pościelą. Paru tkwiło pod oknem na wózkach inwalidzkich, patrząc gdzieś przed siebie, nie widząc ani sali, ani widoku za oknem, i babcia pomyślała, że być może wracają do miejsc niegdyś zapamiętanych, które trzymają ich przy życiu.

Anna z Janem w pierwszej chwili nie rozpoznali go w tej ogólnej szarości. Wszyscy byli do siebie podobni – chude, bez wyrazu, bezwiekowe twarze. Dopiero te czarne, plastikowe okulary stały się dla nich znakiem rozpoznawczym.

Jedynie Ewa wiedziała od razu, że to on, choć ręce sanitariuszy pozbawiły go grzywy skudlonych włosów i obnażyły nieznane jej rysy. Idąc korytarzem, dziewczynka mogłaby wskazać, w której znajduje się sali. Puszyste, niewielkie piórko drgnęło i ożyło się; Ewa poczuła ciepło koło serca, ono zaś uderzało szybko i nierówno.

Milczeli. Niezręcznie było rozmawiać z nim przy świadkach. Ewie wydawało się, że z Aniołem Stróżem można mówić tylko twarzą w twarz, w samotności. Dorośli zaś nie wiedzieli, co mają powiedzieć. Babcia postawiła mu na stoliku słoiki z kompotem i rosołem. Przez chwilę miała wrażenie, że na jego ustach zagościł słaby uśmiech, jakby dawał do zrozumienia, że docenia ten gest.

Jan podał mu album, szeroko otwarty na stronicy z najpiękniejszym zdjęciem samotnego łabędzia frunącego na tle horyzontu. Obdarowany znowu jakby się uśmiechnął i Jan wiedział, że on zrozumiał, jakie życzenie wyraża ten prezent.

Anna dyskretnie wyjęła z kieszeni małą glinianą figurkę i podała mu ją w zaciśniętej dłoni. Figurka znalazła się w ręce Bezdomnego i nikt nie mógł zobaczyć, co ona przedstawia. On wiedział, nawet nie rozwierając dłoni: to była mała, bardzo malutka Ewa, ulepiona z czułością, jakiej wcześniej nie znały palce rzeźbiarki.

Teraz Bezdomny, bez słowa, wyciągnął przed siebie drugą rękę, a Ewa wyjęła spod swetra puszyste piórko i położyła mu je na dłoni. Zatrzepotało jak mały ptaszek. Dmuchnął – i spłynęło z ręki, by zawirować wokół jego pozbawionej włosów głowy. Stulił dłoń, znowu na nie dmuchnął, spojrzał, jak drży i trzepocze, westchnął i oddał dziewczynce, która wsunęła je ponownie pod sweter.

“Teraz ONO mi wreszcie powie… Może nie dziś, może jutro lub nawet za tydzień, ale powie mi, co mam robić” – pomyślała.

Stali bez słowa przy jego łóżku, a on zrozumiał, czego oczekują. Powoli zdjął z oczu czarne, plastikowe okulary…

Wracali do domu. Jan prowadził auto, lecz zamiast drogi wciąż widział wyrazistą twarz Bezdomnego i ogromne niebieskie oczy, w których skryta była cała wiedza tego świata – i jeszcze coś więcej.

“Gdybym dłużej w nie patrzył, mógłbym dojrzeć to, co znajduje się w jądrze kosmosu” – myślał. “Ale te oczy mówiły: Nie próbujcie rozwiązywać wszystkich tajemnic wszechświata, zostawcie miejsce dla wiary, tajemnicy, inaczej przestaniecie być dziećmi kosmosu i Matki Natury. Staniecie się związkiem chemicznym, złożonym z wody, węgla, tłuszczu i białka, lecz pozbawionym uczuć. Ocalcie swoje dusze przez prostotę i ufność, które są kluczem do Miłości”.

Anna przez całą drogę zastanawiała się, czy potrafiłaby wyrzeźbić tę nawiedzoną, wyrazistą twarz wizjonera, w którego oczach kryły się same tajemnice.

“Jego oczy mówiły, że jeśli udźwignę cierpienie, jeśli nie będę przed nim uciekać, jeśli zdołam przełożyć je na własny język, to kiedyś, być może, stworzę dzieło, które pozostanie na trwałe w ludzkiej świadomości. Ależ tak, ludzie szczęśliwi i zadowoleni z siebie tworzą dzieła piękne, lecz o przemijającej urodzie”, zrobiła odkrycie w myślach i zerknęła z ukosa na Jana, który prowadził auto ze skupionym wyrazem twarzy: “Ciekawe, co wie on? Czy każdemu z nas te dziwne oczy mówiły coś innego? I czy w ogóle mówiły, czy to tylko nasza wyobraźnia? A może znaleźliśmy w nich to, czego każde z nas szukało? Opiekunowie w przytułku dali mu plastikowe okulary, gdyż boją się jego oczu. Może boimy się tego, co tkwi w nas samych i co on pozwala nam oglądać jak w lustrze”.

Anna wiedziała, że nie spyta o to ani Jana, ani babci, choć bardzo chciała wiedzieć, co znalazła w oczach Bezdomnego Ewa. Nadzieję? Obietnicę? Szansę?

Babcia uśmiechała się do siebie, gdyż wciąż widziała te dwa ogromne Nieba dające poczucie bezpieczeństwa i harmonii; zgodę na radosny Początek i nieuchronny Koniec. Lecz w środku, pomiędzy Początkiem a Końcem, jest tyle ważnych i dobrych rzeczy, które należy powoli smakować i kochać, cenić i pamiętać…