Ewa najbardziej lubiła patrzeć, gdy łabędzie frunęły. Nieczęsty był to widok, lecz piękny. Ich ogromne skrzydła, w zderzeniu z powietrzem, wydawały niesamowity, niemal organowy dźwięk. Muzyka łabędzich skrzydeł brzmiała w uszach dziewczynki jak głos z innego świata. W albumie od babci akurat o fruwaniu było niewiele, mimo to mała Ewa lubiła oglądać znakomite fotografie. Sięgała po niego zwłaszcza wtedy, gdy łabędzie odlatywały i dziewczynka tęskniła do ich widoku. Właśnie teraz przyleciały znów na staw. Przyfrunęły z północy, lecz ona jeszcze ich nie widziała. Długi spacer w taką pogodę nadto by ją wyczerpał.

“A jak już nigdy ich nie zobaczę?”, pomyślała z nagłą tęsknotą.

Gwałtownie wstała z łóżka, włożyła dres, wzięła album pod pachę i zeszła na dół, do gabinetu ojca. Jan, jak zwykle, tkwił zgarbiony przed komputerem. Na ogół nie odrywała go od pracy, od dziecka bowiem przywykła, że tacie nie zawraca się głowy, gdy pracuje, chyba że sam zrobi sobie przerwę. Lecz teraz, nie bacząc na nic, podeszła do niego i położyła na biurku album otwarty na stronie, gdzie widniało wyjątkowo piękne kolorowe zdjęcie łabędziej pary.

– Łabędzie – stwierdził nieco zdziwiony Jan i już chciał odwrócić głowę ku monitorowi, gdy córka spytała:

– Słyszałeś kiedyś szum ich skrzydeł?

– Hm… Nie – odparł ojciec. – Wydaje mi się, że widziałem łabędzie tylko na zdjęciach. Lecz jeśli chcesz, wejdziemy teraz do Internetu, do działu ornitologii i tam… – zaczął, lecz ona mu przerwała:

– Chcę, żebyś poszedł ze mną nad prawdziwy staw, gdzie są prawdziwe, żywe łabędzie.

– Nad staw? Jak możemy tam iść, skoro masz temperaturę i jesteś słaba? – zaprotestował. Nie chciał teraz opuszczać komputera. Właśnie kończył pisać list do jednego z amerykańskich angelologów, od którego chciał się dowiedzieć, czy istnieje możliwość odwrócenia ról: czy zna taki przypadek, że to człowiek musi zaopiekować się swoim Aniołem. I jak to zrobić.

– Pojedziemy samochodem – powiedziała nieustępliwie jego córka.

– Jak ci się polepszy – odparł odruchowo. Wszyscy powtarzali jej teraz w kółko: “Jak ci się polepszy…”, i przekładali wszystko na ten magiczny dzień.

– Może mi się nigdy nie polepszyć i wtedy już ich nie zobaczą – powiedziała Ewa twardo.

Jan drgnął. Choroba i śmierć kojarzyły mu się z biochemią, z okropnymi procesami zachodzącymi w ciele człowieka, z przerwaniem pracy serca i mózgu. Nigdy jednak nie pomyślał, że śmierć to także niemożność zobaczenia pary łabędzi na stawie.

– Powiem mamie i… – zaczął, lecz córka mu przerwała:

– Ty ze mną musisz pojechać. Teraz. Idę się ubrać.

Wyszła. Jan pozostał bezradny i zdziwiony. Chciał koniecznie pomóc Ewie i w jakiś sposób także sobie. Choroba godziła w nią, ale i w niego, skoro miał ją utracić. Wydawało mu się, że wędrowanie po Internecie to najlepszy sposób szukania dla niej pomocy. Spacer nad odległy staw, żeby spojrzeć na parę łabędzi, to marnowanie cennego czasu. Jednak nie miał wyboru.

Zerknął jeszcze raz na zdjęcie. Było piękne, zrobił je fachowiec. Zarazem było płaskie. Dwuwymiarowe. “Swoją drogą, to może być ciekawe, jak te wielkie ptaki wyglądają w trzech wymiarach”, pomyślał i włożył kurtkę. Ewa już schodziła po schodach.

Do stawu były niecałe dwa kilometry. Ewa pokonywała je zawsze niemal biegiem, oglądając się cały czas za wolno maszerującą babcią. Autem znaleźli się tam w trzy minuty. Staw był niedużym wodnym oczkiem, skrytym pod zwisającymi witkami wierzby, nastroszoną strzechą olszyny, otoczonym wysokimi, prostymi łodygami trzcin. Latem niemal nie było go widać zza parawanu zieleni i tylko Ewa z babcią znały wąską ścieżynę prowadzącą nad wodę. Leżała tu gruba, sucha kłoda, przywleczona przez wędkarzy, na której przysiadały i patrzyły na staw. Podobnie jak ogień, woda przyciąga ludzi i w dziwny sposób koi myśli, spowalniając ich gonitwę, odpręża ciało. Mała Ewa, siadając na pniu, zawsze miała uczucie, że jej mięśnie robią się równie elastyczne i wiotkie jak witki wierzby, że jej oczy przywierają do gładkiej, niemal nieruchomej w pogodne dni tafli i odpoczywają, a myśli stają się przejrzyste i czyste jak woda.

Późnojesienny dzień wyjątkowo nie skąpił słońca. Zieleń już dawno przeszła w purpurę i większość liści opadła, pojedyncze drżały jeszcze na wietrze, skłonne przy byle większym podmuchu zerwać się i poszybować ku ziemi. Trzciny przysiadły na brzegu, jakby chciały już ułożyć się do zimowego snu, a wygodny do siedzenia pień nasiąkł wilgocią. Lecz para łabędzi – z jednym “brzydkim kaczątkiem”, które powoli zmieniało bure upierzenie w śnieżną biel – pływała po stawie, tworząc malowniczą plamę przykuwającą wzrok. Słońce zbliżało się ku zachodowi jako czerwona, połyskliwa kula i Anna zapewne wytłumaczyłaby im, że mają przed sobą najdoskonalszy kicz, jakiemu równa się tylko pełnia księżyca nad posrebrzonym od blasku jeziorem czy jeleń na rykowisku. I Ewa pomyślała, że to, co ludzie nazywają zazwyczaj kiczem, jest naturalną postacią najdoskonalszej urody i wielkim darem Matki Natury. Zachód słońca, pełnia księżyca, jeleń na leśnej polanie, para łabędzi na stawie być może są kiczem, gdy ktoś próbuje je utrwalić na fotografii czy obrazie, ale w naturze są zwyczajnie piękne. Dlaczego człowiek wstydzi się wzruszenia na widok naturalnego piękna? Czemu je kryje, nazywając kiczem?

Jan, który trasę z domu na uczelnię pokonywał samochodem, zwracając uwagę wyłącznie na znaki drogowe, który nie wychodził do ogrodu bez określonego celu (na przykład, żeby skopać ziemię) i który nigdy nie wyjeżdżał na wakacje, gdyż nudził się na wsi, nagle teraz, siedząc na pniu nad osiedlowym stawem, odkrył głębię rzeczywistego wymiaru i odczuł także wymiar czwarty: czas, który z każdą minutą wciąż zmieniał, przeobrażał ten krajobraz. Czas to ruch, zmiana.

Łabędzie zanurzały w wodzie długie szyje, łowiąc pokarm, a ogromna, czerwona kula słońca powoli opadała za horyzont. Na jego tle kontury niemal gołych już drzew powoli stawały się prawie czarne, resztki liści purpurowiały, pióra łabędzi wydawały się jeszcze bielsze, a tafla wody nabierała różowozielonej poświaty. Ku zdumieniu Jana, po przeciwnej stronie horyzontu, na tle ciemnoniebieskiego nieba, zaczął wschodzić wąski, zakrzywiony jak szabla, blady jeszcze rożek księżyca. Jan nigdy chyba nie widział naraz i słońca, i księżyca w takiej konfiguracji. W wodzie coś od czasu do czasu zachlupotało, rozbijając na chwilę krągłe, różowe odbicie słońca, które rozpryskiwało się na wiele kawałków, aby za chwilę znów scalić się w jedność. Nagle, jakby pod batutą dyrygenta, chóralnie zarechotały żaby i dźwięk ten przydał stawowi nowego wymiaru.

Ewa zbliżyła się do wody i wyciągając ręce, zawołała w stronę łabędzi:

– Fruńcie! Fruńcie!

Większy z ptaków spojrzał w jej stronę zaintrygowany. Mniejszy podpłynął wraz z burobiałym.

– Fruńcie! – zawołała jeszcze raz dziewczynka i w jej głosie dało się słyszeć błaganie.

“Dlaczego?” – chciał spytać Jan, myśląc, że jego córka chce dla zabawy przepłoszyć ptaki. Większy z nich ruszył po wodzie szybkim, posuwistym ruchem, wznosząc ku górze potężne skrzydła. Tuż za nim, z parusekundowym opóźnieniem, ruszył drugi. Młody, ten jeszcze bury, zaczął je naśladować. Tańczyły teraz na powierzchni stawu, wykonując zamaszyste ruchy, i – jak biegacze na bieżni – szykowały się do startu. Woda zafurczała, zabulgotała, burząc gładką taflę, rozwijając najpierw wąski, potem coraz szerszy wachlarz drobnych fal. Łabędzie rozpędzały się do lotu, a potem jakby odbiły się od wody. Kolistym ruchem latawca zaczęły wzbijać się coraz wyżej, zataczając krąg nad powierzchnią stawu.

– Słyszysz? – spytała szeptem dziewczynka.

…i Jan usłyszał. Ogromne ptasie skrzydła w powietrzu wydawały niezwykły dźwięk. To była muzyka. Muzyka, koncert, jakiego nie mógłby stworzyć żaden z kompozytorów świata. Jan znieruchomiał i wstrzymał oddech. Ucichły też żaby.

Po jakimś czasie – jakim?. Jan nie wiedział, zatracił bowiem poczucie czasu – wielkie ptaki wolno zniżyły swój lot i wylądowały na wodzie. I znowu był to niezapomniany odgłos, kiedy wyhamowywały swój pęd o taflę wody. Rozłożyły się wachlarze fal, żeby po chwili uspokoić się i przyjąć łabędzią rodzinę.

– Nie myślałem, że natura jest tak piękna… – wykrzyknął odruchowo Jan.

Pióro pod dresem Ewy leciutko drgnęło. “Wyczuwa w pobliżu skrzydła. Chciałoby pofruwać” – stwierdziła dziewczynka i wsunęła dłoń pod bluzę. Pogłaskała pióro tak jak kota. “Jest ciepłe. I… i jakby większe” – zdziwiła się, jeszcze niepewna, choć pełna nadziei. “Większe!” – upewniła się, ponownie go dotykając. “Ale dlaczego?” – zastanowiła się.

– …a przecież tyle rzeczy warto zobaczyć – dopiero teraz usłyszała słowa ojca. – Na przykład… słonie! Jaki dźwięk wydają ich ciężkie, grube łapy, gdy biegną po afrykańskiej sawannie? Dziesiątki, setki słoni! I jak ryczą? Jaką melodię wygrają ich trąby, gdy zejdą się w wielkim stadzie? Widziałem to w Internecie, gdyż parki narodowe w Afryce mają tam swoje stronice, ale to nie to samo, co widzieć w naturze! Wiesz co? Na następne wakacje jedziemy do Afryki. Koniecznie. Czy wiesz, ile tam ptaków? Ogromnych! Równie wielkich jak łabędzie! Na przykład flamingi… W Internecie wydają się różowe, lecz sądzę, że ich barwy muszą być niepowtarzalne. Wyobrażasz sobie flamingi lecące całym stadem? co to musi być za koncert!…

Jan urwał, nie znajdując słów. Spojrzał na córkę. Stała skupiona i lekko uśmiechnięta, z wypiekami na twarzy. Nie słyszała go chyba.

– Wzrosła ci gorączka – zmartwił się. – Musimy wracać – dorzucił i objął ją wpół, patrząc z żalem po okolicy.

– Nie mam już gorączki. I czuję się lepiej – odpowiedziała. – Ale wracajmy.

W domu Ewa natychmiast poszła do swojego pokoju i wyjęła spod bluzy pióro. Tak, było większe! Zgasiła światło. Blask pióra niemal mógł zastąpić żarówkę. Lecz jakże inny był od światła żarówki: ciepły, pulsujący i wielobarwny jak tęcza. Położyła pióro na ramieniu. Od razu sfrunęło i zaczęło płynąć po pokoju. Wzbiło się wysoko pod sufit, powędrowało ku zamkniętemu oknu, jakby chciało wydostać się na wolność i wykorzystać nabytą Moc do dalekiego lotu.