Mogło być tak… – część 3

Alternatywne zakończenia do części 3

[AGNIESZKA J.]

Co czuję? Nie wiem. Gdybym wiedziała, nie zastanawiałabym się nad tym. Mój staruszek

potrafił pisać takie rzeczy!

Mój staruszek potrafił pewnie pisać takie rzeczy, od których mój mózg wykonałby podwójne salto w tył, gdyby tylko dane mu było zarejestrować pogawędki staruszka z Magi. Wiem, jestem wstrętna, ale w przypływie nienazwanych uczuć, zaraz po przeczytaniu e – maila od Magdy, przewertowałam wnikliwie archiwum komunikatora ojca w poszukiwaniu namacalnych dowodów ich romansu. Znalazłam szydzącą ze mnie pustkę. Nawet to potrafił. Potrafił pewnie wiele więcej. Stanęły mi zaraz przed oczami te wszystkie magdzine „wiesz?”, „wiedziałaś?” i zrobiło mi się niedobrze. Zaraz potem z premedytacją zniszczyłam płytę Dido. Nie ze złości. Uznałam, że Garou bardziej pasowałby jako podkład muzyczny do słownych, urokliwych wynurzeń mojej Magi, słowem pisanym przekazywanych mojemu ojcu. Polubiła francuski. Ciekawe czy w każdej postaci?

Cholera!

Wróciła do domu, by odbudować swój zrujnowany świat, tymczasem dopiero teraz runął na dobre. E – mail od Magdy zostawiła bez odpowiedzi, dlatego jej skrzynka pękata w szwach. Komórkę wyłączyła i schowała do szuflady Telefonu nie odbierała. Magda nie dawała za wygraną, pisała coraz bardziej rozpaczliwe e – maile, niemal tak rozpaczliwe jak wzrok ojca wodzący za snującą się po domu Martyną. A ona była jak te drzewa za oknem. Zmarznięta i ogołocona z wszelkich oznak życia. Bez czucia. Nie wiedziała. Już nic nie wiedziała. Była jedną wielką totalną niewiedzą.

Zbliżały się święta, czas nadziei, radości, pojednania. I pięknych słów wypowiadanych przy łamaniu się opłatkiem. A ona była bez czucia. I nic nie wiedziała i nie rozumiała niczego. I potrzebowała kogoś, kto jej to wszystko wyjaśni tak, by pojęła. Kogoś, kto użyje odpowiednich stów. Słów, które mają w sobie magię, które dokonają w niej przemiany, jak dokonało przemiany to słynne „LLO” na komputerze w Los Angeles po 20 października 1969 roku. Ale ojciec zamilkł. Pewnie w myśl zasady, że prawda nie potrzebuje wielu słów. Więc ona też milczała. Bo wszelkie słowa z niej uleciały, jak powietrze z dmuchanej piłki plażowej. Tylko Magda wciąż jeszcze próbowała dokonać rewolucji słownej, molestując komputer Martyny.

Stała w oknie wpatrując się w cienką warstwę lodu na jeziorze. Matka pewnie biegała po Amsterdamie kupując dla niej kolejną pocztówkę. Będzie piękna jak każda poprzednia i jak każda poprzednia zaraz po świętach wyląduje w pudełku. Miała tylko te pocztówki i trochę wspomnień o opłatku w kredensie, owiniętych watą lampkach, zapachu choinki i smażonego karpia. Poza tym miała świadomość własnej bezsilności i niewiedzy. Nic więcej.

Usłyszała delikatny dźwięk rozbitego szkła. Przy stole stał ojciec i z wielkiego, zakurzonego kartonu wyciągał bombki. Jedna z nich rozsypała się na podłodze w kolorowy pył.

Skaleczyłeś się – podeszła do niego powoli i ujęta w dłoń jego lekko krwawiący palec. – Pokaż.

To nic takiego, Marty… Do wesela się zagoi. Spojrzała jak ktoś gotowy popełnić morderstwo.

To też już ustaliliście? – z trudem siliła się, by zatrzymać cisnące się pod powiekami łzy.

Nie. O tym nie było mowy. Martynko…

Martynko, Martynko, Martynko! Tak, Martynka rozumie. Co ma nie rozumieć. W końcu sama zakochała się w starszym od siebie mężczyźnie. I nawet z nim spała, wiedząc, że jest żonaty i dzieciaty, z głupią nadzieją, że wszystko samo się ułoży. Jasne, że Martynka rozumie. Miłość. Cudowne uczucie. Każdy ma do niej prawo… nawet ty… nawet wy… – glos drżał jej coraz bardziej. – Nic Martynka nie rozumie, słyszysz? Czemu tak podle mnie oszukiwaliście, nie rozumiem! Całe życie i wszyscy. Mama, ty… Andrzej, Tomasz… Magda…

Objął ją mocno, jak małą zlęknioną dziewczynkę, a ona przylgnęła do niego całą sobą i spazmatycznie płakała. Tak jak wtedy, gdy matka oświadczyła, że odchodzi i tak jak wtedy, gdy chciała ją zabrać ze sobą do Amsterdamu, a ona, choć prawie dorosła, nie mogła pojąć, dlaczego to wszystko spotyka właśnie ją, dlaczego uczestniczy w tym właśnie ona, dlaczego każą jej wybierać, dlaczego nie może żyć jak większość normalnych dziewczyn w jej wieku, dlaczego święta stracą urok, matka nie wyjdzie z sypialni odświętnie ubrana, a ojciec jej nie przytuli.

Trzymał ją teraz w ramionach jak wtedy i jak wtedy milczał. A przecież tak pięknie potrafił mówić o słowach. Ale nie do niej.

Do niej kiedyś, dawno temu, w Zielonce powiedziała coś babcia. Miała dwanaście lat, gdy zmarła matka jej koleżanki. Osierociła piątkę dzieci. 6 grudnia, w dniu św. Mikołaja. W dniu, w którym nawet najmniejszy cukierek osładza życie, za oknem leży pierwszy śnieg, a wszystkie dziecięce twarzyczki jaśnieją uśmiechami. W takim dniu Bóg zabrał matkę piątce dzieci, które dzień wcześniej wystawiły przed drzwi wspólnego pokoju swoje buciki. I Martyna nie zrozumiała tego do dzisiaj. Ale babcia powiedziała jej wtedy: „Martynko, musimy sobie zadawać pytanie o sens życia, dlaczego jest tak, dlaczego nie inaczej, dlaczego nie rozumiem. I nie dziw się, jeśli nigdy nie będziesz spokojna i nie znajdziesz odpowiedzi. Nie możesz jej znać. Nikt jej nie zna. Ale możesz wierzyć. Każdego dnia wstaje słońce”.

Zapamiętała te słowa i przypomniała je sobie właśnie teraz, tulona przez ojca głaszczącego jej włosy. Stłumiła szloch. Na podłodze błyszczał kolorowy pył, w którym tysiącem barw odbijało się światło. Nie zrozumie. Ani tego, że matka za dwa dni będzie smażyć karpia w Amsterdamie, ani tego, dlaczego Andrzej plakat siedząc przed jej komputerem, ani tego, po co Tomasz przystał kartkę z ośnieżonych Tatr i napisał na niej jedno słowo „Pamiętam”. Nie pojmie. Teraz nie. Może pod koniec życia. A jutro wstanie słońce. I pojutrze też. A potem zajdzie i pojawi się pierwsza gwiazdka. Ojciec wyciągnie opłatek z kredensu. Położy go na wyszczerbionym talerzyku. Zapali lampki na choince. Te same, które ona co roku owijała watą. I przytuli Magdę.

Pukanie do drzwi zabrzmiało delikatnie jak odgłos stłuczonej bombki. Wyglądała tak ładnie. Zupełnie inaczej niż zwykle. Dojrzalej, piękniej. Ojciec drgnął i uśmiechnął się kącikami ust.

Martyna… – drżał jej głos. Jak dziecku, które próbuje powiedzieć, że rozsypało cukier w kuchni, a przecież wcale nie chciało. Samo się stało.

Witaj, Magi – szepnęła Martyna. – Nic nie mów. Im więcej stów, tym mniej treści przypada na każde, l nie próbujcie zrozumieć.

A na początku było słowo… „Wszystko przez Nie się stało, a bez Niego nic się nie stało, co się stało”.

***

[ATENA]

Minęły święta. Zaczął się nowy rok. Rok… Jedna wiosna. Jedno lato.

Jedna jesień.

Jedna zima. Jedne urodziny. Jedna Gwiazdka. Odchorowałam ten „romans”. Grypa złamała moje ciało, jak profesor połamał duszę.

Nie mogłam się na to zgodzić. Ciało mówiło TAK. Rozum mówił NIE. Można uznać to za wytarty banał, ale ja wierzę, że nie wolno budować swojego szczęścia na cudzym nieszczęściu. Zbyt wiele tez. Ciało buntowało się przeciw rozumowi dyskutując z nim długimi godzinami, czasami dopuszczając do głosu Serce.

Serce przekrzykując Rozum i Ciało mówiło: pomóżcie mi, błagam, bo za chwilę rozsypię się na maleńkie kawałeczki. I kto mnie potem poskleja?

A i ono było bezsilne.

Do twarzy mi było w Smutku. Zaprzyjaźniłam się z nim nawet. Z Tęsknotą także.

Wiedziałam teraz, że tęsknota to nie tylko przebieranie ziarnek maku. Nie tylko nasłuchiwanie jego kroków za drzwiami. Czekanie na dzwonek lub zgrzyt klucza w zamku. Bo „tęsknić” i „czekać” to prawie to samo. Pod warunkiem że czekając się tęskni, a tęskniąc czeka.

Z tęsknoty można przestać jeść. Można też umyć podłogę w całym domu szczoteczką do zębów. Można wytapetować mieszkanie. Umrzeć można. Wieczorami, w blasku świec, przy muzyce, w absolutnej ciszy przychodziło do mnie Zrozumienie.

Zatem było nas siedmioro… Ciało, Serce, Rozum, Tęsknota, Czekanie, Smutek, Zrozumienie.

I ja. Chociaż miałam do powiedzenia najmniej. I jeszcze Dusza. Ale ona się nie liczy, bo leży potłuczona cicho w kącie.

Ale to już było. I nie wróci więcej.

Nic nie dzieje się w życiu bez przyczyny. Dzięki temu zrozumiałam, co czuł Andrzej.

Andrzej…

Czy mężczyźni czują inaczej? Czy ich mniej boli? Jeśli nie, to oznaczałoby, że jego serce pękło już dawno. Pierwszy raz, gdy dotykał ustami jej szyi. Gdy siedzieli na wersalce, a ona obserwowała w szkle monitora odbicie jego głowy Do dziś czuła ciepło jego oddechu, które zostawało po każdym pocałunku. Pamięta drżenie jego ciała. Ale także pamięta siebie – zastygłą w oczekiwaniu.

Teraz bardzo chciała wrócić do tych pocałunków. Na szyi, uchu i swetrze. I drugi raz serce pękło, gdy ona była na „koloniach” w Toruniu. A wtedy nawet nie zauważyła, jak gasła jego obecność. Jak świeca, która się wypala. Nie dostrzegła tego, oślepiona ogromnym neonem z Gdańska. Andrzej wiedział. Cierpiał, ale czekał. Miał nadzieję, że Martyna spojrzy kiedyś na wszystko w innym świetle.

I spojrzała. A po profesorze, wbrew jej obawom, wcale nie został w jej sercu lej jak po wybuchu bomby atomowej, lecz malutka rana, która szybko się zabliźni. Szybko, bo z Andrzejem.

Pragnęła jego pocałunków za uchem. Drżącego dotyku jego palców, gdy delikatnie przesuwał dłońmi po jej ramionach.

Bo różnica między Andrzejem a profesorem polegała na tym, że Martyna miała wrażenie, że przy tym pierwszym czuje się jak dziecko stawiające pierwsze w życiu kroki, malutkie, drobniutkie, troskliwie podtrzymywane przez wzruszoną matkę. Natomiast przy profesorze te kroki były jak w siedmiomilowych butach. Na dłuższą metę daleko nie ujdziesz. Bo po prostu się zmęczysz. A jeśli nawet się nie zmęczysz, to zbyt szybko skończy ci się droga.

Martyna chciała odkrywać ciągle nowe ścieżki. Mogła to zrobić tylko z kimś, kto okazywał jej morze cierpliwości, miłości, zrozumienia. Bez przerwy. Konsekwentnie. Niezmiennie.

Andrzej…