Epilog

5 miesięcy później

Marty, słuchaj… byłam dzisiaj w kościele… – powiedziała cicho Magda siadając przy niej na kanapie.

Nie wiem, czy to ten maj, czy ja jestem na hormonach, ale gdy wracałam dzisiaj z baru i zobaczyłam te dziewczynki w komunijnych sukienkach, to miałam taki flash, no wiesz… poczułam taką wdzięczność i taki high, że chciałam komuś podziękować. A ty mi opowiadałaś o tych poniedziałkach, że chodzisz tam i sobie z Nim rozmawiasz… No to weszłam do św. Anny, no wiesz tego kościoła niedaleko Literackiej.

Martyna odłożyła książkę, wychyliła się, aby ściszyć radio, i usiadła z kolanami pod brodą opierając się plecami o ścianę. Słuchała uważnie. Magda nie patrzyła na nią. Siedziała do niej bokiem, skulona, z dłońmi na kolanach, na brzegu kanapy i wpatrywała się w podłogę. Od tej Wigilii w Szczytnie to była zupełnie inna Magda. Niedostępna, milcząca, zamyślona. Tak naprawdę nieobecna. Teo, który niezmiennie regularnie dożywiał się w ich kuchni, pewnego wieczoru zdobył się na odwagę i powiedział:

Magda, ty jesteś teraz jak młoda wdowa z Andaluzji. Tyle tylko, że one częściej się uśmiechają.

Teo miał rację. Magda praktycznie uśmiechała się tylko, gdy jechała w piątek po południu do Szczytna i gdy dzwonił Piotr. Zmieniła numer swojego telefonu komórkowego, kupiła komputer i wstawiła do swojego pokoju. Każdego dnia pracowała w barze. Gdy wracała późnym wieczorem, dzwoniła do Piotra, zamykała się w swoim pokoju i rozmawiali. Potem uczyła się do późnej nocy, rzadko wychodząc z pokoju. Pisała pracę magisterską. Załatwiła sobie indywidualny tok studiów. Zakładała, że w ten sposób skończy studia wyprzedzając wszystkich o jeden semestr.

Nie chcę tu być – mówiła – chcę być z nim w Szczytnie. Albo chociaż w Olsztynie. Wolę robić mu naleśniki niż czytać Sartre'a w oryginale. Głos Magdy wyrwał ją z zamyślenia.

I tam w tym kościele tak sobie pomyślałam, tak na głos sobie pomyślałam, że może jak ja go poproszę, ja Magdalena, na drugie Maria, żeby to trwało wiecznie, to ten twój Bóg mnie wysłucha. Bo to przecież chodzi o twojego ojca i On musi go znać… chociażby z tych twoich z Nim czatów w poniedziałki. Zresztą dzisiaj także jest poniedziałek, więc On powinien być on – line. Bo ja się tak boję, że coś się stanie i ja się obudzę, i dowiem się, że ten sen miał ktoś zupełnie inny. Myślisz, że wszyscy w takim stanie się ciągle boją? Tego, że wieczność może skończyć się pojutrze po Teleexpresie albo nawet jutro rano? A może to wszystko przez tę jego dobroć? Bo gdy myślę, że lepiej już być nie może, to on coś takiego zrobi albo coś powie, albo napisze, że znowu mi się wydaje, że można jeszcze bardziej, jeszcze dalej, jeszcze czulej. Bo widzisz, ja tak od połowy marca mam jazdę… Gdy Piotr nie dzwoni, a ja czekam i miną więcej niż trzy godziny, to ja…, to ja chcę dzwonić po szpitalach. Wszystkich w tym kraju… No wiesz, wystraszona jestem. Z tej miłości się chyba tak boję… Myślisz, że miłość i lęk zawsze rodzą się jako bliźnięta? Że to ta sama chemia? Weszłam do tego kościoła i usiadłam na takiej niskiej ławce pod amboną. Nie wiedziałam, jak zacząć, ale gdy nagle pojawiło się dwóch takich młodych w białych sukienkach i brudnych białych adidasach, aby zgasić świece, to podeszłam do tej barierki przy ołtarzu, uklękłam i go poprosiłam. Ja jeszcze nigdy nikogo o nic tak nie prosiłam. Nigdy, Marty. Naprawdę nigdy Tak ci mówię, abyś wiedziała. Gdy będziecie w jakiś następny poniedziałek rozmawiać… I powiem ci jeszcze, że ci w sukienkach wcale nie gasili tych świec, gdy ja klęczałam. Byłam dzisiaj w tej mojej czarnej skórzanej spódnicy, tej krótkiej, obcisłej, którą wkładam tylko do baru, gdy chcę mieć więcej napiwków. Gdy się na chwilę podczas tego proszenia odwróciłam, tak dla sprawdzenia, to oni wpatrywali się w mój tytek. I byli tak samo obślinieni jak ci faceci na stoikach przy barze w Mercure. Marty – odwróciła głowę w stronę Martyny i wyszeptała – czasami tak ci cholernie zazdroszczę. Tego, że on cię kocha…, tak bezwarunkowo. I że spędzisz z nim każdy maj jego życia. I że masz to wpisane na stałe w twoje CV i w każdy filofax, jaki sobie kiedyś kupisz… A ja, ja się tak boję, że to marzenie, które mi się spełnia, po prostu kiedyś umrze. A sama wiesz, że czasami śmierć marzenia jest nie mniej smutna niż prawdziwa śmierć.

Martyna wstała z kanapy. Uklękła na dywanie przed Magdą i położyła swoją głowę na jej kolanach. W tym momencie zadzwonił telefon. Podniosła się niechętnie i powoli podeszła do telefonu.

Marty?! Tu Andrzej. Wróciłem. Słuchaj, Piotr jest w mieście! Tak ja wiem, że to poniedziałek. Też się bardzo zdziwiłem. Spotkałem go przypadkowo przed dworcem. Czekaliśmy razem na taksówkę. Był jakiś bardzo dziwny. W garniturze i z kwiatami. Pytał mnie cały czas, czy wiem, gdzie jest Magda. Teraz pojechał do Mercure…

***