Изменить стиль страницы

III

Była, widać, przerwa obiadowa - oficerowie, urzędnicy, sekretarki, wszyscy tłoczyli się przy windach. Wmieszałem się w największą grupę. Po chwili jechałem już na dół - aby dalej od tego przeklętego miejsca, aby dalej…

Obiad był raczej skromny: zupa kartoflana z grzankami, pieczyste porządnie łykowate, wodnisty kompot i herbata czarna jak smoła, ale bez smaku. Nikt nie pytał o pieniądze ani nie przedstawiał rachunku. Przy stołach na szczęście nie rozmawiano. Nawet dobrego apetytu nikt nikomu nie życzył. Nagminnie rozwiązywano za to rebusy, logogryfy, krzyżówki, mnemonki i algorytmy. Żeby nie wzbudzać zainteresowania, zacząłem drapać coś ołówkiem na znalezionym w kieszeni kawałku papieru. Po trzech kwadransach, przepychając się przez tłum u wejścia, wróciłem na korytarz. Wielkie windy wchłaniały grupy spieszących do pracy. Z każdą chwilą robiło się bezludniej - musiałem i ja dokądś iść. Wsiadłem jako jeden z ostatnich. Nie zauważyłem nawet, na którym piętrze zatrzymała się winda. Korytarz, jak każdy z przemierzonych, był bez okien. Dwa szeregi białych drzwi do zakrętu, za którym - wiedziałem to - ciągnęły się dalsze ich szeregi. Światło mlecznych kuł grało w emaliowanych tabliczkach: 76 947, 76948, 76950…

Zatrzymałem się. Ten numer… ten numer…

Stałem bez ruchu. Korytarz był chwilowo pusty. W jaki sposób, błądząc ślepo, wróciłem właśnie tu? Za tymi drzwiami - jeśli go dotąd nie odkryto - spoczywał, wsparty czołem o biurko, z wgniecionymi w twarz złotymi drutami okularów…

Ktoś nadchodził. Nie mogłem tak stać. Najwyższym wysiłkiem powściągnąłem chęć ucieczki. Zza zakrętu wyłonił się wysoki oficer z gołą głową. Chciałem ustąpić mu z drogi, lecz zmierzał prosto ku mnie. Zagadkowy, niepewny uśmiech pojawił się na jego ciemnej twarzy.

– Proszę pana… - odezwał się zniżonym głosem, o trzy kroki ode mnie - może zechce pan pozwolić?

Wskazał ręką następne drzwi.

– Nie rozumiem - odparłem równie cicho - to chyba… jakaś pomyłka.

– O, nie… nie… na pewno nie… bardzo proszę… Otworzył te drzwi i czekał na mnie. Postąpiłem jeden, drugi krok - i znalazłem się w jasnożółtyrn gabinecie. Poza biurkiem z kilkoma telefonami i krzesłami nie było w nim żadnych innych sprzętów. Stałem blisko drzwi. Zamknął je cicho, starannie i obszedł mnie.

– Proszę spocząć…

– Pan wie, kim jestem? - spytałem powoli. Skinął głową, jakby w ukłonie.

– Tak jest, wiem… bardzo proszę. Przysunął mi krzesło.

– Nie wiem, o czym moglibyśmy mówić.

– O, naturalnie, rozumiem pana, mimo to jednak postaram się uczynić wszystko dla zachowania całkowitej dyskrecji.

– Dyskrecji? O czym pan mówi?

Wciąż stałem. Zbliżył się tak, że czułem niemal ciepło jego oddechu. Oczy jego przywarły do moich, umknęły, powróciły.

– Pan… działa tutaj… poza… pozaplanowo… - rzekł głosem zniżonym prawie do szeptu - w zasadzie, naturalnie, nie powinienem wchodzić panu w drogę, ale byłoby lepiej, gdybym udzielił panu pewnych… gdybym rozmówił się z panem, tak w cztery oczy, to mogłoby usunąć zbędne komplikacje.

– Nie widzę żadnego wspólnego tematu - odparłem sucho. Nie tyle nawet jego słowa ani ich ton, co łaszące się, tak nieoficerskie spojrzenia przywracały mi otuchę. Chyba że chciał uspokoić mnie umyślnie, aby tym straszniej…

– Pojmuję - powiedział po długiej pauzie. Jakaś desperacka nuta zabrzmiała w jego głosie. Przeciągnął ręką po twarzy.

– W podobnych okolicznościach… z takim poruczeniem… każdy oficer zachowałby się jak pan, a jednak, dla dobra służby, można niekiedy zrobić wyjątek…

Patrzałem mu w oczy. Powieki zadrgały mu. Siadłem.

– Słucham pana - rzekłem, opierając końce palców o biurko. - Proszę powiedzieć to, co pan… uważa, że ma mi do powiedzenia…

– Dziękuję… dziękuję! Nie będę kołował… pan działa z wysokiego rozkazu, teoretycznie nie wiem nic o super-rewizji… ale pan wie, jak to jest! Mój Boże! Są przecieki! Pan wie przecież! - czekał jednego mego słowa, mrugnięcia, ale trwałem bez ruchu, więc z błyszczącymi chorobliwie oczami, z rumieńcem, przez który, niby od zimna, przezierała z jego smagłej skóry bladość, wypalił:

– Proszę pana! Ten stary pracował od dłuższego czasu dla nich… Kiedy zdemaskowałem go i przyznał się, zamiast oddać go Wydziałowi DeEs, co było, formalnie, moim obowiązkiem, postanowiłem trzymać go dalej na tym samym stanowisku… Oni uważali go nadal za swojego agenta, ale teraz pracował już dla nas… mieli przysłać doń swego człowieka, kuriera, nastawiłem więc pułapkę… Niestety, zamiast tamtego przyszedł pan i…

Rozłożył ręce.

– Zaraz… więc on dla nas pracował?

– Naturalnie! Pod wpływem mojego nacisku! Wydział DeEs zrobiłby to samo, ale wówczas sprawa wymknęłaby się mojemu Wydziałowi, nieprawdaż, i choć to ja go zdemaskowałem, ktoś inny zapisałby to na swoje konto… ale ja nie dlatego, a tylko, żeby uprościć, przyspieszyć… dla dobra służby…

– Dobrze, dobrze… ale dlaczego w takim razie on…

– Dlaczego się otruł? Przypuszczał oczywiście, że pan jest tym kurierem, którego oczekiwał, i że pan wie już o jego zdradzie… to był pionek…

– Ach, tak…

– Tak… to prosta sprawa… Przyznaję, przekroczyłem moje kompetencje, pozostawiając go nadal. Aby mnie wkopać, posłano pana prosto do starego… intryga.

– Ależ… ja przypadkowo wszedłem do jego pokoju! - wyrwało mi się. Nim pożałowałem tych słów, oficer uśmiechnął się krzywo.

– Skąd może pan wiedzieć, co czekało w przyległych pokojach - mruknął, spuszczając oczy.

– Jak to…

Widmo szeregu takich samych, siworóżowych staruszków w okularach ze złotego drutu, którzy uśmiechali się cierpliwie, czekając za swymi biurkami, ich nieskończonej galerii wewnątrz schludnych, jasnych pokoi - wyroiło się z jego słów, aż zadrżałem wewnętrznie.

– Więc nie tylko w tym pokoju?

– Oczywiście, musimy pracować bez ryzyka…

– I w tych innych pokojach także?… Siknął głową.

– I ci wszyscy inni?…

– Podstawieni, rozumie się…

– Dla kogóż oni pracują?

– Dla nas - i dla nich. Pan wie przecież, jak to jest - ale że trzymamy ich mocno, dla nas pracują - wydajniej…

– Zaraz… ale co on mi plótł? O planach mobi… o tysięcznych wariantach oryginału…

– Och, to był szyfr… rozpoznawczy szyfr… hasło… pan go nie rozumiał, bo to był ich szyfr… a on sądził na pewno, że pan nie chce rozumieć, czyli wie już o jego zdradzie. My wszyscy przecież nosimy napierśne deszyfratory… Rozpiął mundur na piersiach i pokazał mi ukryty pod koszulą płaski aparat. Przypomniałem sobie, jak oficer, który wiózł mnie windą, przyciskał ręką serce.

– Wspomniał pan o intrydze. Czyja to była intryga? Oficer zbladł. Powieki zatrzepotały mu, opadły; siedział kilka sekund z zamkniętymi oczami.

– Wysoko… - szepnął. - Wysoko mierzono we mnie, ale jam niewinny… Gdyby pan zechciał choć w części skorzystać z szerokości swych uprawnień i…

– I co?

– I umorzyć tę sprawę, to potrafiłbym się…

Nie dokończył. Badał z bliska powierzchnię mojej twarzy. Widziałem szklące się białka jego znieruchomiałych, rozszerzonych oczu. Palcami rąk, zwartych na kolanach, gładził, pieścił, skubał mundurowe sukno.

– Dziewięćset sześćdziesiąt siedem przez osiemnaście przez czterysta trzydzieści dziewięć - szepnął błagalnie.

Milczałem.

– Czterysta… czterysta jedenaście… sześć tysięcy osiemset dziewięćdziesiąt cztery przez trzy… Nie? To przez czterdzieści pięć! Przez siedemdziesiąt!!! - zaklinał mnie jego dygocący głos. Zachowałem milczenie. Blady jak ściana - wstał.

– Dzie… dziewiętnaście… - spróbował jeszcze. Zabrzmiało to jak jęk.

Nie odezwałem się. Z wolna zapiął mundur.

– To tak? - powiedział. Rozumiem. Szesnastka… dobrze… wedle… przepraszam pana.

Nim otrząsnąłem się z wrażenia, wyszedł do przyległego pokoju.

– Panie! - krzyknąłem. - Czekajże! Ja…

Za nie domkniętymi drzwiami huknął strzał, któremu zawtórował łomot padającego ciała. Zdrętwiały, ze zjeżonymi włosami, stałem na środku pokoju. Uciekać! Uciekać!!! - wyło mi w głowie, zarazem, zmieniony w słuch, łowiłem odgłosy płynące wciąż jeszcze z sąsiedniego pokoju. Coś stuknęło słabo, jakby obcas pukał w podłogę. Jeden jeszcze szelest… i cisza. Zupełna cisza. W szparze uchylonych drzwi ciemniała mundurowa nogawka. Nie spuszczając z niej oka, wycofałem się ku wyjściu, ślepo namacałem klamkę, nacisnąłem ją…

Korytarz - sprawdziłem dwoma kosymi spojrzeniami - był pusty. Zamknąłem drzwi, odwróciłem się i przywarłem do nich plecami. Naprzeciw, z ręką niedbale wspartą o framugę, stał w otwartych drzwiach przysadkowaty oficer i patrzał na mnie bez ruchu. Wnętrzności runęły mi w pustkę. Przestałem oddychać, coraz bardziej płaski pod jego znudzonym trochę, leniwym wzrokiem. Twarz jego, szeroka, o tęgich policzkach, wyrażała rosnący niesmak. Wyjął z kieszeni jakiś drobny przedmiot - scyzoryk? - podrzucił go raz, drugi, trzeci, wciąż na mnie patrząc, uchwycił mocno, pociągnął wskazującym palcem - z cichym trzaskiem wyskoczyło ostrze. Popróbował go brzuścem kciuka. Uśmiechnął się samymi kątami warg. Przymknął powoli powieki, jakby mówił „tak”, cofnął się do swego pokoju i zamknął drzwi. Stałem i czekałem. W ciszę wpłynął nosowy, daleki śpiew wznoszącej się gdzieś windy. Osłabł, znikł - i znowu słyszałem tylko własną krew. Odlepiłem ręce od lakierowanych drzwi. Czy dziurka od klucza patrzała? Nie. Była czarną plamką. Jeden krok, drugi, trzeci… szedłem… szedłem… znowu sam, wśród niezliczonych korytarzy, schodzących się, rozchodzących, bezokiennych, zalanych blaskiem, o ścianach bez skazy, o szeregach lśniących drzwi, umęczony, zbyt słaby, żeby zdobyć się na ponowną próbę wtargnięcia gdziekolwiek, wejścia w któryś z tysięcznych kołowrotów, obracających się za dźwiękoszczelnymi taflami. Od czasu do czasu próbowałem opierać się o ściany, lecz były zbyt gładkie, zbyt pionowe, nie dawały oparcia, zegarek, nie nakręcony w porę, stanął nie wiadomo kiedy, i nie wiedziałem już, czy to noc, czy jeszcze dzień, chwilami stąpałem w rosnącym odrętwieniu, traciłem przytomność, nagle ocykało mnie trzaśniecie jakichś drzwi, odgłos ruszającej windy, przepuszczałem ludzi z teczkami, raz robiło się pusto, raz całe korowody oficerów zmierzały w jedną i tę samą stronę - być może praca toczyła się tu okrągłą dobę - widziałem wychodzących i innych, tych, co ich zmieniali, i nie wiem dobrze, co działo się potem. Właściwie nie pamiętam z późniejszych godzin nic, bo choć szedłem przed siebie, wsiadałem do windy, jechałem gdzieś, wysiadałem, odpowiadałem nawet, kiedy mnie zdawkowo zagadywano - czy nie życzył mi ktoś „dobrej nocy”? - umysł mój nie przyjmował niczego, odbijając tylko zewnętrzność, niby zlana wodą, połyskliwa bryła ściągniętej gliny. Na koniec, nie wiem doprawdy jak, znalazłem się w przedsionku toalety. Otworzyłem drzwi: mieściła się za nimi, podobna do chirurgicznej salki, lśniąca niklem i porcelaną łazienka, z marmurową, rzeźbioną jak sarkofag wanną; ledwo siadłem na jej brzegu, poczułem, że zasypiam. Ostatnim wysiłkiem chciałem zgasić śledzące mnie światło, ale nigdzie nie było kontaktu, więc, kiwając się na boki, siedziałem jeszcze trochę na szerokim brzegu wanny; iskry odbitego od niklowanych rur światła atakowały uparcie moje oczy, wszpilały się w powieki, podważały je, rozpryskiwały się na rzęsach - zasnąłem mimo owej tortury, zakrywszy rękami twarz, osunąłem się w jakieś twarde łoże, uderzyłem o coś kanciastego głową, ale nawet ból mnie nie otrzeźwił.