Изменить стиль страницы

II

Jeszcze pod wrażeniem rozmowy z głównodowodzącym wszedłem do sekretariatu. Sekretarki malowały się i mieszały herbatę. Z rury pneumatycznej poczty wypadł plik papierów z moją nominacją, podpisaną znakiem komenderała. Jedna z urzędniczek przybiła na nich kolejno pieczęć ściśle tajne i przekazała je drugiej, która wciągnęła cały fascykuł do kartoteki, po czym kartoteka została zaszyfrowana na podręcznej maszynie, klucz szyfru komisyjnie zniszczony, wszystkie oryginały zaś spalone; popiół, po przesianiu i zarejestrowaniu, zamknięto w zalakowanej kopercie z moją cyfrą. Przesłano ją wyciągiem do podziemnego skarbca. Wszystko to, choć działo się tuż przy mnie, obserwowałem z dystansu oszołomienia, wywołanego tak niespodzianym obrotem losu. Zagadkowe uwagi komenderała odnosiły się niechybnie do spraw tak tajnych, że dopuszczalne były wobec nich tylko aluzje. Prędzej czy później musiano mnie wprowadzić w ich treść, bo inaczej nie mógłbym wypełnić Misji. Nie wiedziałem nawet, czy ma ona coś wspólnego z zagubionym wezwaniem, ale rzecz ta bladła wobec mej, jakże nagłej, kariery.

Rozmyślania te przerwało zjawienie się młodego bruneta w mundurze i przy szabli; przedstawił się jako tajny adiutant komenderała, porucznik Blanderdash, i uścisnąwszy mi znacząco rękę powiedział, że jest przydzielony do mej osoby. Poprosił mnie do gabinetu mieszczącego się po przeciwnej stronie korytarza, poczęstował herbatą i jął unosić się nad mymi zdolnościami, niecodziennymi, w jego mniemaniu, skoro Kashenblade powierzył mi taki orzech do zgryzienia. Zachwycał się też naturalnością mojej twarzy, szczególnie nosa, aż zorientowałem się, że jedno i drugie ma za przyprawione. Mieszałem w milczeniu herbatę, uważając, że jak najbardziej na miejscu będzie powściągliwość. Jakoż po kwadransie porucznik przeprowadził mnie oficerskim przejściem do służbowej windy, którą odpieczętowaliśmy wspólnie i pojechali na dół.

– Ale, ale - rzucił, kiedy stawiałem już nogę na korytarzu - czy pan skłonny jest do poziewania?

– Nie zauważyłem… a co?

– Ach, nic… ziewającemu można po prostu zajrzeć do środka, wie pan… a nie chrapie pan aby?

– Nie.

– O, to dobrze. Przez chrapanie kończy się tylu naszych ludzi…

– Co się z nimi stało? - rzuciłem niepotrzebnie. Uśmiechnął się, dotykając futerału, który okrywał mundurowe naszywki.

– Jeżeli to pana interesuje, może obejrzy pan nasze kolekcje? Akurat na tym piętrze… gdzie te kolumny… to jest Wydział Zbiorów…

– Jak najchętniej - odparłem - ale nie wiem, czy możemy dysponować tak swobodnie czasem?

– Ależ naturalnie - odparł, wskazując mi z lekkim ukłonem właściwy kierunek - to nie będzie zresztą proste zaspokojenie ciekawości… Im więcej się w naszym fachu wie, tym lepiej…

Otworzył przede mną zwykłe, biało lakierowane drzwi. Za nimi lśniły pancerne. Po ustawieniu cyfrowego zamka rozsunęły się i tajny adiutant przepuścił mnie pierwszego. Znaleźliśmy się w wielkiej, suto oświetlonej, pozbawionej okien sali. Kasetonowy strop wspierał się na kolumnach, ściany pokryte były pysznymi gobelinami i makatami, utrzymanymi głównie w tonach czerni, złota i srebra. Podobnych jeszcze nie widziałem; materiał, z jakiego je wykonano, przypominał futro. Pomiędzy kolumnami stały na wywoskowanej posadzce oszklone gabloty, witryny na smukłych nóżkach i zamczyste, z uniesionymi wiekami skrzynie. Najbliższą wypełniały przedmiociki połyskujące jak klejnoty; poznałem w nich spinki od koszul. Były ich chyba miliony. Z drugiej skrzyni wznosił się kopiec podługowatych pereł. Porucznik poprowadził mię ku witrynom; za szklanymi płytami spoczywały, poręcznie oświetlone, na aksamitnej wyściółce, sztuczne uszy, mostki, nosy, imitacje paznokci, brodawek, rzęs, fałszywe fluksje i garby, niektóre ukazane poglądowo w przekroju, aby widoczna była ich wewnętrzna struktura; spotykało się nadymane, dominował wszakże włosień. Cofając się potrąciłem skrzynię z perłami i zadrżałem. To były zęby - rosochate i małe jak perełki, łopatkowate, z dziurką i bez, mleczne, trzonowe, mądrości.

Podniosłem oczy na mego przewodnika, który z powściągliwym uśmiechem wskazał mi najbliższy gobelin. Przyjrzałem mu się z bliska. Uszyty był z sążnistych bród, faworytów, peruk, nanizanych na nylonową osnowę z takim zamysłem, iż złotowłose tworzyły na tle całości wielki herb państwa. Przeszliśmy do następnej sali. Była jeszcze większa. Pod niklowymi reflektorami stały witryny, wypełnione sztucznymi podarkami, taliami kart, serem, z kasetonów modrzewiowego stropu zwieszały się fałszywe protezy, gorsety, ubrania, nie brak było i podrabianych owadów - te ostatnie, wykonane z precyzją, na jaką zdobyć się może tylko potężny, dysponujący wszelkimi środkami wywiad, zajmowały poczwórny rząd szklanych szaf. Adiutant nie narzucał się z objaśnieniami, jakby w przekonaniu, że zgromadzone corpora delicti mówią już same za siebie, czasem tylko, kiedy gotów byłem pośród mnogości eksponatów przeoczyć któryś godny obejrzenia, czynił w jego kierunku dyskretny ruch ręką. W ten sposób skierował moją uwagę na znaczną ilość maku, umieszczonego na białym jedwabiu pod szkłem oszlifowanym tak sztucznie, iż bezpośrednio nad kopczykiem makowych ziaren przezroczysta tafla przechodziła zgrubieniem w mocną soczewkę, dzięki której ujrzałem, że mak był, ziarenko po ziarenku, wydrążony. Zdumiony, zwróciłem się z niemym zapytaniem do porucznika, który uśmiechnął się tylko ubolewające i rozłożył ręce na znak, że nic nie może mi powiedzieć, a jego ocienione wąsikiem pełne wargi złożyły się, bez wydania głosu, w słowo tajne. Dopiero przy następnych drzwiach, otwierając je przede mną, rzucił:

– Ciekawe mamy trofea… prawda?

Echo naszych kroków wypełniło salę jeszcze świetniejszą. Podniosłem głowę. Całą ścianę na wprost zajmował gobelin; misterna kompozycja, utrzymana w barwach rudych i kruczych, przedstawiała akt państwowotwórczy. Adiutant, nie bez pewnego ociągania, pokazał mi przystrzyżone czarne baczki, które tworzyły część delii jednego z dostojników, dając do zrozumienia, iż pochodzą ze zdemaskowanego przezeń agenta.

Ciągnący zza kolumn chłodny powiew zwiastował bliskość szerokiej amfilady. Nie przypatrywałem się już eksponatom; zagubiony, osłupiały, kroczyłem w ślad za mym przewodnikiem przez ich skrzące się od lamp rojowiska, mijałem działy otwierania kas, kuszenia, wiercenia murów, przebijania gór d mórz osuszania, podziwiałem wielopiętrowe machiny do zdalnego kopiowania planów mobilizacyjnych, do zmieniania nocy w sztuczny dzień lub na odwrót; pod olbrzymią kryształową kopułą przeszliśmy przez aulę fałszowania plam słonecznych i planetarnych torów; wprawione w płyty drogocennego jakiegoś materiału lśniły, opatrzone etykietami z objaśniającym szyfrem, imitacje gwiazdozbiorów i falsyfikaty galaktyk; pod ścianami pracowały bezszelestnie potężne pompy próżniowe, utrzymując wysokie rozrzedzenie i właściwą moc promieniowania, w których jedynie trwać mogły podrobione atomy i elektrony. W głowie wirowało mi od nadmiaru wrażeń; Blanderdash orientował się niewątpliwie w mym stanie, bo poprosił, bym udał się z nim ku wyjściu. Przed drzwiami, opatrzonymi zegarowym zatrzaskiem, odpieczętowaliśmy górną kieszeń jego munduru, z której dobył kopertę z hasłem, i odczytaliśmy je.

Gdzieś mniej więcej w połowie drogi przez Wydział Zbiorów począłem układać sobie w głowie komplementy, jakie wypowiem po oględzinach całej kolekcji, teraz jednak nie byłem zdolny wykrztusić słowa. Blanderdash rozumiał widać i moje milczenie, nie przerywał go bowiem; tak doszliśmy do windy, przy której zbliżyło się do nas dwu młodych, jak on tajnych oficerów. Zasalutowawszy, przeprosili mię uprzejmie i odwołali adiutanta na stronę. Nastąpiła krótka wymiana zdań, którą obserwowałem, dotykając ramieniem framugi. Blanderdash wydawał się z lekka zaskoczony - z uniesionymi brwiami mówił coś do starszego oficera, ale ten wykonał zakazujący gest, kierując nieznacznie łokieć w moją stronę. Na tym scena się zakończyła. Adiutant, nie pożegnawszy się ze mną, odszedł ze starszym oficerem, młodszy zaś zbliżył się do mnie i wyjaśnił z uprzedzająco grzecznym uśmiechem, iż ma mnie zaprowadzić do Wydziału N.

Nie dostrzegłem przyczyny, dla której miałbym mu się sprzeciwić. Wsiadaliśmy już do odpieczętowanej windy, kiedy spytałem go o mego dotychczasowego cicerone.

– Jak proszę? - spytał oficer, zbliżając ucho do mych ust. Zarazem przycisnął rękę do piersi, jakby go zabolało serce.

– No, Blanderdash,… odwołała go zapewne służba? Wiem, że nie powinienem właściwie pytać… - dodałem.

– Ależ skądże, co znowu - pospieszył oficer. Powolny, osobliwy uśmiech rozciągnął jego cienkie wargi.

– Jak pan powiedział? - rzekł z zastanowieniem.

– Proszę?

– To nazwisko…

– Blanderdash? No, jakże… tak przecież nazywa się ten adiutant, nieprawdaż? Czyżbym się omylił?…

– O, na pewno nie, na pewno nie - rzucił szybko, ale uśmiech jego stawał się coraz bardziej zamyślony.

– Blanderdash… - mruknął, gdy winda zwolniła, by się zaraz zatrzymać. - Blanderdash… phi… Blanderdash… proszę…

Nie wiedziałem, do kogo odnosiło się to „proszę” - może do mnie, bo właśnie otwierał drzwi - i wiele bym dał, żeby się dowiedzieć, ale już szliśmy szybko korytarzem, zmierzając ku jednym z szeregu lśniących, białych drzwi. Oficer otworzył je, wpuścił mnie do środka i natychmiast zamknął. Stałem w długim, wąskim pokoju bez okien, na czterech biurkach paliły się nisko opuszczone reflektory, pracowali przy nich oficerowie w sile wieku; a że było gorąco, pozdejmowali kurtki mundurowe, które wisiały na krzesłach, i ślęczeli nad stertami papierów w koszulach z podwiniętymi mankietami. Jeden wyprostował się i utkwił we mnie czarne, błyszczące za okularami oczy.

– Pan w jakiej sprawie?

Przełknąłem momentalny odruch zniecierpliwienia.

– Misja Specjalna - z polecenia komendanta Kashenblade.

Jeśli sądziłem, że pozostali oficerowie podniosą głowy na dźwięk tych słów, omyliłem się.

– Jak się pan nazywa? - spytał mnie tym samym twardym, rzeczowym tonem oficer w okularach. Miał muskularne ręce sportowca, opalone, z małym szyfrowanym tatuażem.