Uderzenie fali bylo tak potezne; ze przelamalo Znak. W oczach Geralta zawirowaly czarne i czerwone kregi, w skroniach i ciemieniu zalomotalo. Poprzez ból, swidrujacy uszy, zaczal slyszec glosy, zawodzenia, i jeki, dzwieki fletu i oboju, szum wichru. Skóra na jego twarzy martwiala i ziebla. Upadl na jedno kolano, potrzasnal glowa.

Czarny nietoperz bezszelestnie plynal ku niemu, locie rozwierajac zebate szczeki.

Geralt, choc oszolomiony fala wrzasku - zareagowal instynktownie. Poderwal sie z ziemi, blyskawicznie dopasowujac tempo ruchów do predkosci lotu potwora wykonal tzy kroki w przód,: unik i pólobrót, a po nich szybki jak mysl, obureczny cios. Ostrze nie napotkalo oporu. Prawie nie napotkalo. Uslyszal wrzask, ale tym razem byl to wrzask bólu, wywolanego dotknieciem srebra.

Bruxa, wyjac, metamorfowala sie na grzbiecie delfina. Na bialej sukni,nieco powyzej lewej piersi, widac bylo czerwona plame pod drasnieciem, nie dluzszym niz maly palec. Wiedzmin zgrzytnal zebami - ciecie ,które winno bylo rozpolowic bestie, okazalo sie zadrapaniem

- Krzycz, wampirzyco - warknal, ocierajac krew z policzka - Wywrzeszcz sie.

Strac sily. A wtedy zetne ci sliczna glówke!

- Ty. Oslabniesz pierwszy. Czarownik. Zabije.

Usta bruxy nie poruszyly sie, ale wiedzmin slyszal slowa wyraznie, rozbrzmiewaly w jego mózgu, eksplodujac, dzwoniac glucho, a poglosem, jak gdyby spod wody.

- Zobaczymy - wycedzil, pochylony, idac w kierunku fontanny.

- Zabije. Zabije. Zabije

- Zobaczymy.

- Vereena!

Nivellen, ze zwieszona glowa, oburacz uczepiony oscieinicy, wytoczyl sie z drzwi palacyku, Chwiejnym krokiem poszedl w strone fontanny, niepewnie machajac lapami. Kryze kaftana plamila krew.

- Vereena! - ryknal ponownie.

Bruxa szarpnela glowe w jego kierunku. Geralt, wznoszac miecz do ciecia, skoczyl ku niej, ale reakcje wampirzycy byly znacznie szybsze.

Ostry wrzask, i kolejna fala zbila wiedzmina z nóg. Runal na wznak, poszorowal po zwirze alejki. Bruxa wygiela sie, sprezyla do skoku, kly w jej ustach zablysly jak zbójeckie puginaly. Nivellen, rozczapierzajac lapy jak niedzwiedz, spróbowal ja chwycic, ale wrzasnela mu prosto w paszcze, odrzucajac kilka sazni do tylu, na drewniane rusztowanie pod murem, które zalamalo sie z przenikliwym trzaskiem, grzebiac go pod sterta drewna.

Geralt juz byl na nogach, biegl pólkolem, okrazajac dziedziniec, starajac sie odciagnac uwage bruxy od Nivellena. Wampirzyca, furkoczac biala suknia, mknela wprost na niego, lekko, jak motyl, ledwo dotykajac ziemi. Nie wrzeszczala juz, nie próbowala metamorfowac. Wiedzmin wiedzial, ze jest zmeczona. Ale wiedzial i to, ze nawet zmeczona jest nadal smiertelnie niebezpieczna. Za plecami Geralta, Nivellen hurkotal wsród desek, ryczal.

Geralt odskoczyl w lewo, otoczyl sie krótkim, dezorientujacym mlyncem miecza.

Bruxa sunela ku niemu - bialo-czarna, rozwiana, straszna. Nie docenil jej -wrzasnela w biegu. Nie zdazyl zlozyc Znaku, polecial w tyl, rabnal plecami o mur, ból w kregoslupie zapromieniowal az do czubków palców, sparalizowal ramiona, podcial kolana. Upadl na kleczki. Bruxa, wyjac spiewnie, skoczyla ku niemu.

- Vereena! - ryknal Nivellen.

Odwrócila sie. I wtedy Nivellen z rozmachem wbil jej pomiedzy piersi zlamany, ostry koniec trzymetrowej zerdzi. Nie krzyknela. Westchnela tylko. Wiedzmin, slyszac to westchnienie, zadygotal.

Stali - Nivellen, na szeroko rozstawionych nogach, dzierzyl zerdz oburacz, blokujac jej koniec pod pacha. Bruxa , jak bialy motyl na szpilce, zawisla na drugim koncu draga, równiez zaciskajac na nim obie dlonie.

Wampirzyca westchnela rozdzierajaco i nagle naparla silnie na kot. Geralt zobaczyl, jak na jej plecach, na bialej sukni, wykwita czerwona plama, z której w gejzerze krwi wylazi, ohydnie i nieprzyzwoicie, ulamany szpic. Nivellen wrzasnal, zrobil krok do tylu, potem drugi, potem szybko zaczal sie cofac, ale nie puszczal draga, wlokac za soba przebita bruxe. Jeszcze krok i wsparl sie plecami o sciane palacyku. Koniec zerdzi, który trzymal pod pacha, zazgrzytal o mur.

Bruxa powoli , jak gdyby pieszczotliwie, przesunela drobne dlonie wzdluz draga, wyciagnela ramiona na cala dlugosc, uchwycila sie mocno zerdzi i naparla na nia ponownie. Juz przeszlo metr skrwawionego drewna wystawal jej z pleców. Oczy miala szeroko otwarte, glowe odrzucona do tylu. Jej westchnienia staly sie czestsze, rytmiczne, przechodzace w rzezenie.

Geralt wstal, ale zafascynowany obrazem nadal nie mógl zdobyc sie na zadna akcje. Uslyszal slowa, glucho rozbrzmiewajace wewnatrz czaszki, jak pod sklepieniem zimnego i mokrego lochu.

Mój. Albo niczyj. Kocham cie. Kocham.

Kolejne, straszne, rozedrgane, dlawiace sie krwia westchnienie. Bruxa szarpnela sie, przesunela dalej wzdluz zerdzi, wyciagnela rece. Nivellen zaryczal rozpaczliwie, nie puszczajac draga usilowal odsunac wampirzyce jak najdalej od siebie.

Nadaremnie. Przesunela sie jeszcze bardziej do przodu, chwycila go za glowe. Zawyl jeszcze przerazliwiej, zaszamotal kosmatym lbem. Bruxa znów przesunela sie na zerdzi, przechylila glowe ku gardlu Nivellena. Kly btysnely oslepiajaca biela .

Geralt skoczyl. Skoczyl jak bezwolna, zwolniona sprezyna. Kazdy ruch, kazdy krok jaki nalezalo teraz wykonac, byl jego natura, byl wyuczony, nieunikniony, automatyczny i smiertelnie pewny. Trzy szybkie kroki. Trzeci, jak setki takich kroków przedtem, konczy sie na lewa noge, mocnym, zdecydowanym stapnieciem.

Skret tulowia, ostre, zamaszyste ciecie. Zobaczyl jej oczy. Nic juz nie moglo sie zmienic. Uslyszal glos. Nic. Krzyknal, by zagluszyc slowo, które powtarzala. Nic nie moglo. Cial.

Uderzyl pewnie, jak setki razy przedtem, srodkiem brzeszczotu, i natychmiast, kontynuujac rytm ruchu, zrobil czwarty krok i pólobrót. Klinga, pod koniec pólobrotu juz wolna, sunela za nim, blyszczac, wlokac za soba wachlarzyk czerwonych kropelek. Kruczoczarne wlosy zafalowaly, rozwiewajac sie, plynely w powietrzu, plynely, plynely, plynely...

Glowa upadla na zwir.

Potworów jest coraz mniej?

A ja? Czym ja jestem?

Kto krzyczy? Ptaki?

Kobieta w kozuszku i btekitnej sukni?

Róza z Nazairu?

Jak cicho!

Jak pusto. Jaka pustka.

We mnie.

Nivellen, zwiniety w klebek, wstrzasany kurczami i dreszczem, lezal pod murem palacyku, w pokrzywach, obejmujac glowe ramionami.

- Wstan - powiedzial wiedzmin.

Mlody, przystojny, poteznie zbudowany mezczyzna o bladej cerze,lezacy pod murem, uniósl glowe, rozejrzal sie dookola. Wzrok mial bledny. Przetarl oczy knykciami. Spojrzal na swoje dlonie. Obmacal twarz. Jeknal cicho, wlozyl palec do ust, dlugo wodzil nim po dziaslach. Znowu zlapal sie za twarz, i znów jeknal, dotykajac czterech krwawych, napuchlych preg na policzku. Zaszlochal, potem zasmial sie.

- Geralt! Jak to? Jak to sie... Geralt!

- Wstan Nivellen. Wstan i chodz. W jukach mam lekarstwa, sa potrzebne nam obu.

- Ja juz nie mam... Nie mam? Geralt? Jak to?

Wiedzmin pomógl mu wstac, starajac sie nie patrzec na drobne, tak biale, ze az przezroczyste rece, zacisniete na zerdzi, utkwionej pomiedzy malymi piersiami, oblepionymi mokra, czerwona tkanina. Nivellen jeknal znowu.

- Vereena...

- Nie patrz. Chodzmy.

Poszli poprzez dziedziniec, obok krzaku niebieskich róz, podtrzymujac jeden drugiego. Nivellen bezustannie obmacywal sobie twarz wolna reka.

- Nie do wiary, Geralt. Po tylu latach? Jak to mozliwe?

- W kazdej basni jest ziarno prawdy-rzekl cicho wiedzmin. - Milosc i krew. Obie maja potezna moc. Magowie i uczeni lamia sobie nad tym glowy od lat, ale nie doszli do niczego, poza tym, ze...

- Ze co, Geralt?

- Milosc musi byc prawdziwa.