- Tak.

- Ostatni byl tu trzy dni temu. Z córka, nie najladniejsza zreszta. Kazalem domowi zamknac wszystkie drzwi i okiennice, nie dalem znaku zycia. Pokrecili sie po dziedzincu i odjechali. Dziewczyna zerwala jedna róze z krzewu ciotuni i przypiela sobie do sukni. Szukaj ich gdzie indziej. Ale uwazaj, to paskudna okolica. Mówilem ci, noca w lesie nie jest najbezpieczniej. Slyszy sie i widzi nieladne rzeczy.

- Dzieki, Nivellen. Bede pamietal o tobie. Kto wie, moze znajde kogos, kto...

- Moze. A moze nie. To mój problem, Geralt, moje zycie i moja kara. Nauczylem sie to znosic, przyzwyczailem sie. Jak sie pogorszy, tez sie przyzwyczaje. A jak sie bardzo pogorszy, nie szukaj nikogo, przyjedz tu sam i skoncz sprawe. Po wiedzminsku. Bywaj, Geralt.

Nivellen odwrócil sie i razno pomaszerowal w strone palacyku. Nie obejrzal sie juz ani razu. Okolica byla odludna, dzika, zlowrogo nieprzyjazna. Geralt nie wrócil na trakt przed zmierzchem, nie chcial nadkladac drogi, pojechal na skróty, przez bór.

Noc spedzil na lysym szczycie wysokiego wzgórza, z mieczem na kolanach, przy malenkim ognisku, w które co jakis czas wrzucal peczki tojadu. W srodku nocy dostrzegl daleko w dolinie blask ognia, uslyszal oblakancze wycia i spiewy, a takze cos, co moglo byc tylko krzykiem torturowanej kobiety.

Ruszyl tam, ledwie zaswitalo, ale odnalazl tylko wydeptana polane i zweglone kosci w cieplym jeszcze popiele. Cos, co siedzialo w koronie olbrzymiego debu, wrzeszczafo i syczalo. Mógl to byc leszy, ale mógl tez to byc i zwykly zbik.

Wiedzmin nie zatrzymal sie, by sprawdzic. Okolo poludnia, gdy poil Plotke u zródelka, klacz zarzala przenikliwie, cofnela sie, szczerzac zólte zeby i gryzac munsztuk. Geralt odruchowo uspokoil ja Znakiem i wówczas dostrzegl regularny krag, uformowany przez wystajace z mchu czapeczki czerwonawych grzybków.

- Prawdziwa histeryczka robi sie z ciebie, Plotka - powiedzial. - To przeciez zwyczajne czarcie kolo. Po co te sceny?

Klacz prychnela, odwracajac ku niemu leb: Wiedzmin potarl czolo, zmarszczyl sie, zamyslil. Potem jednym skokiem znalazl sie w siodle, zawrócil konia, ruszajac szybko z powrotem, po wlasnych sladach.

- "Lubia mnie zwierzaki" - mruknal: - Przepraszam cie, koniku. Wychodzi na to, ze masz wiecej rozumu niz ja.

Klacz tulila uszy, parskala, rwala podkowami ziemie, nie chciala isc. Geralt nie uspokajal jej Znakiem - zeskoczyl z kulbaki, przerzucil wodze przez leb konia. Na plecach nie mial juz swego starego miecza w pochwie z jaszczurczej skóry -jego miejsce zajmowala teraz blyszczaca, piekna bron z krzyzowym jelcem i smukla, dobrze wywazona rekojescia, zakonczona kulista glowica z bialego metalu.

Tym razem brama nie otwarla sie przed nim. Byla otwarta, tak jak ja zostawil, wyjezdzajac.

Uslyszal spiew. Nie rozumial slów, nie mógl nawet zidentyfikowac jezyka, z którego pochodzily: Nie bylo to potrzebne - wiedzmin znal, czul i rozumial sama natura, istote tego spiewu, cichego, przenikliwego, rozlewajacego sie po zylach fala mdlacej, obezwladniajacej grozy. Spiew urwal sie gwaltownie i wtedy ja zobaczyl.

Przylgnela do grzbietu delfina w wyschnietej fontannie, obejmujac omszaly kamien drobnymi rekami, tak bialymi, ze wydawaly sie przezroczyste. Spod burzy splatanych, czarnych wlosów blyszczaly, wlepione w niego, ogromne, szeroko rozwarte oczy koloru antracytów . Geralt zblizyl sie powoli, miekkim, elastycznym krokiem, idac pólkolem od strony muru, obok krzewu niebieskich róz. Stworzenie, przyklejone do grzbietu delfina, obracalo za nim malenka twarzyczke o wyrazie nieopisanej tesknoty, pelna uroku, który sprawil, ze wciaz slyszalo sie piesn-choc malenkie, blade usteczka byly zacisniete i nie dobywal sie zza nich najmniejszy nawet dzwiek.

Wiedzmin zatrzymal sie w odleglosci dziesieciu kroków. Miecz, powolutku dobywany z czarnej, emaliowanej pochwy, rozjarzyl sie i zalsnil nad jego glowa.

- To srebro - powiedzial. - Ta klinga jest srebrna.

Blada twarzyczka nie drgnela, antracytowe oczy nie zmienily wyrazu.

- Tak bardzo przypominasz rusalke - ciagnal spokojnie wiedzmin - ze moglas zwiesc kazdego. Tym bardziej, ze rzadki z ciebie ptaszek, czarnowlosa. Ale konie nigdy sie nie myla. Rozpoznaja takie jak ty instynktownie i bezblednie. Kim jestes?

Mysle, ze mula albo alpem. Zwyczajny wampir nie wyszedlby na slonce.

Kaciki bladych usteczek drgnely i lekko uniosly sie.

- Przyciagnal cie Nivellen w swojej postaci, prawda? Sny, o których wspominal, wywolywalas ty. Domyslam sie, co to byly za sny, i wspólczuje mu.

Stworzenie nie poruszylo sie.

- Lubisz ptaki - ciagnal wiedzmin. - Ale nie przeszkadza ci to przegryzac karków ludziom obojga plci, co? Zaiste, ty i Nivellen! Piekna by byla z was para, potwór i wampirzyca, wladcy lesnego zamku. Zapanowalibyscie w mig nad cala okolica. Ty, wiecznie spragniona krwi, i on ,twój obronca , morderca na kazde zawolanie , slepe narzedzie . Ale wpierw musialby stac sie prawdziwym potworem , a nie czlowiekiem z potworna maska .

Wielkie, czarne oczy zwezily sie,

- Co z nim, czarnowlosa? Spiewalas, a wiec pilas krew. Siegnelas po ostateczny srodek, czyli ze nie udalo ci sie zniewolic jego umyslu. Mam slusznosc?

Czarna glówka kiwnela leciutko, prawie niedostrzegalnie, a kaciki ust uniosly sie jeszcze wyzej. Malenka twarzyczka nabrala upiornego wyrazu.

- Teraz zapewne uwazasz sie za pania tego zamku?

Kiwniecie, tym razem wyrazniejsze.

- Jestes mula?

Powolny, przeczacy ruch glowy. Syk, który sie rozlegl, mógl pochodzic tylko z bladych, koszmarnie usmiechnietych ust, choc wiedzmin nie dostrzegl, by sie poruszyly.

- Alp?

Zaprzeczenie.

Wiedzmin cofnal sie, mocniej scisnal rekojesc miecza.

- To znaczy, ze jestes...

Kaciki ust zaczety unosic sie wyzej, coraz wyzej, wargi rozwarly sie...

- Bruxa! - krzyknal wiedzmin, rzucajac sie ku fontannie.

Zza bladych warg blysnely biale, konczyste kly. Wampirzyca poderwala sie, wygiela grzbiet jak lampart i wrzasnela . Fala dzwieku uderzyla w wiedzmina jak taran, pozbawiajac oddechu, miazdzac zebra, przeszywajac uszy i mózg cierniami bólu. Lecac do tylu, zdazyl jeszcze skrzyzowac przeguby obu rak w Znaku Helitropu.

Czar w znacznej mierze zamortyzowal impet, z jakim wyrznal plecami o mur, ale i tak pociemnialo mu w oczach, a resztka powietrza wyrwala sie z pluc wraz z jekiem .

Na grzbiecie delfina, w kamiennym kregu wyschnietej fontanny, w miejscu, gdzie jeszcze przed chwila siedziala filigranowa dziewczyna w bialej sukni, rozplaszczal polyskliwe cielsko ogromny, czarny nietoperz , rozwierajac dluga, waska paszczeke, przepelniona zebami igloksztaltnej bieli. Blotniste skrzydla rozwinely sie, zalopotaly bezglosnie i stwór runal na wiedzmina jak belt wystrzelony z kuszy. Geralt, czujac w ustach zelazisty posmak krwi, krzyknal zaklecie, wyrzucajac przed siebie dlon z palcami rozwartymi w Znak Quen. Nietoperz, syczac, skrecil gwaltownie, chichoczac wzbil sie w powietrze i natychmiast spikowal pionowo w dól, wprost na kark wiedzmina. Geralt odskoczyl w bok, cial, nie trafiajac. Nietoperz plynnie, z gracja, kurczac jedno skrzydlo zawrócil, okrazyl go i znów zaatakowal, rozwierajac bezoki, zebaty pysk. Geralt czekal, wyciagajac w strone potwora trzymany oburacz miecz. W ostatniej chwili skoczyl-nie w bok, lecz do przodu, tnac na odlew, az zawylo powietrze. Nie trafil. Bylo to tak nieoczekiwane, ze wypadl z rytmu, o ulamek sekundy spóznil sie z unikiem. Poczul, jak szpony bestii rozrywaja mu policzek, a aksamitnie wilgotne skrzydlo chlaszcze po karku. Zwinal sie w miejscu, przeniósl ciezar ciala na prawa noge i cial ostrym zamachem w tyl, ponownie chybiajac fantastycznie zwrotnego stwora.

Nietoperz zamachal skrzydlami, wzbil sie, poszybowal w strone fontanny. W momencie, gdy zakrzywione pazury zazgrzytaly o kamien cembrowiny, potworny, osliniony pysk juz rozmazywal sie, metamorfowal , znikal, choc zjawiajace sie w jego miejscu blade usteczka nadal nie kryly morderczych klów. Bruxa zawyla przeszywajaco, modulujac glos w makabryczny zaspiew, wytrzeszczala na wiedzmina przepelnione nienawiscia oczy i wrzasnela znowu.