Komenda Wojewódzka Policji w Gdańsku,

27.06.2006, 11:35

– Podobno, kierowniku, jakaś zadyma była? W „Edenie" – uściślił Wieloch. – To prawda?

– Daj spokój. – Pater niecierpliwie machnął ręką.

– Tak czy inaczej, szkoda, że mnie tam nie było.

– Aspirant nie dawał za wygraną. – No, a ja też nie próżnowałem. Mam coś dla pana.

– Znalazłeś to, o co cię prosiłem?

– Znalazłem. To znaczy – Wieloch sprecyzował – znalazłem, że nic nie znalazłem. Rozumie pan?

– Niezupełnie. Słuchaj, jestem po rozmowie z naczelnikiem i szczerze mówiąc…

– Dobra – przerwał Wieloch. – W Trójmieście mamy czterech Ryszardów Maziarskich. Pierwszy, hydraulik lat trzydzieści. Drugi, dentysta lat czterdzieści osiem, rozmawiałem z nim godzinę temu. Trzeci…

– Słowem, naszego Maziarskiego nie ma?

– Nie ma! – krzyknął Wieloch. – Sprawdziłem, gdzie się dało. Ani śladu człowieka. To jakiś pieprzony kapitan Nemo!

– Nie wrzeszcz tak. – Pater znów poczuł łupanie w głowie. – Bo jeszcze ktoś pomyśli, że jesteśmy fanami Verne'a albo kiepskiej muzyki z lat osiemdziesiątych.

Wieloch widział, że nadkomisarz jest zadowolony. Nie rozumiał tylko, co może mieć wspólnego z Maziarskim – kapitanem Nemo – kiepska muzyka sprzed dwóch dziesięcioleci.

Komenda Wojewódzka Policji w Gdańsku,

27.06.2006, 12:00

Stołówka Komendy Wojewódzkiej Policji zdecydowanie się różniła od restauracji w Domu Seniora „Eden". Tutaj nie serwowano sałatki z rukoli ani panierowanego tofu. Stoliki nie miały obrusów, a laminowane blaty były upstrzone brązowymi kółkami po kawie. Przy stolikach siedzieli – najczęściej pojedynczo – milczący, masywni mężczyźni i obejmowali dużymi dłońmi kubki z kawowym miałem zalanym wrzątkiem albo nabijali na aluminiowe widelce kawałki wątróbki z cebulą. Na ogół byli ubrani w koszule z krótkim rękawem, w letnie jasne spodnie z cienkiego materiału oraz w sandały. Różnice w garderobie sprowadzały się do szczegółów: posiadania lub braku skarpet i krawatów. I kubki, i łyżki, opatrzone charakterystycznymi znakami ze skrótem „MO", pamiętały czasy, kiedy w tej stołówce można było palić, kubki napełniano pod stołami wódką „Bałtyk", obiad zaś jedzono między drugą a trzecią i nazywano „obiadem" – a nie tak jak dzisiaj, kiedy globalizacja sięgnęła poziomu jadłodajni. Jej widomym znakiem było zastąpienie tradycyjnej nazwy „lanczem". Ten nowocześnie nazwany posiłek przyrządzano wedle starych receptur, zmieniła się natomiast godzina konsumpcji: „lancz" jadano – w zgodzie ze światowymi trendami – koło południa. A zresztą tę ostatnią zmianę w obyczajowości, w odróżnieniu od dwóch pierwszych, większość siedzących tu policjantów akceptowała i uważała za sensowną. Nic dziwnego – ludzie ci zazwyczaj na śniadanie wypalali papierosa, a ów „lancz" to był właśnie pierwszy posiłek w ciągu dnia.

Dwaj mężczyźni siedzący pod oknem nie różnili się niczym od reszty policjantów. Kulesza nosił niemodny wąski krawat w papuzich kolorach i skarpety w podłużne paski, natomiast Pater uważał, że może się obejść bez tych dodatków. Obaj pili herbatę w filiżankach i jedli to samo – pierogi odgrzane w kuchence mikrofalowej, podane wraz z majonezowo-warzywną sałatką „Coleslaw". Sałatkę tę, zwaną swojsko „Kolesławem", przechowywano w lodówce o tak niskiej temperaturze, że wióry marchwi i tasiemki kapusty zamieniały się w lodowe sople, które później zgrzytały w zębach, niepokojąc posiadaczy sztucznych szczęk.

– Wiesz co – powiedział zamyślony Pater – lepiej piło się herbatę dawniej… W wysokich szklankach z plastikowymi uchwytami. Było więcej tego płynu, a im więcej płynu, tym lepiej się trawi…

– Tylko złe jedzenie warto popijać. – Kulesza dotknął językiem bolącego miejsca na podniebieniu, gdzie przed chwilą przykleił mu się skrawek gorącego pieroga. – Dobre samo się trawi. Dlatego lubimy wódką zalewać ciężkostrawną golonkę lub tłuste żeberka… Oczywiście, za dobre uznajemy potrawy lekkostrawne… Jak w tym wypasionym domu starców…

– Nie nazwałbym dobrą sałatki z rukoli – mruknął Pater.

– Jadł pan kiedyś?

– Nigdy.

– Uprzedzenia, stereotypy, klisze… – roześmiał się Kulesza.

– Wróćmy do „Edenu". – Pater zastanawiał się, czy mięsny farsz w pierogu był również homogenizowany jak kiełbasa, którą niedawno spożywał.

– Był kiedyś taki serial… – Kulesza wykorzystał chwilę milczenia. – Głównym bohaterem był niejaki Greg Marsden…

– „Tak zatytułowany", a nie „taki" – poprawił go Pater. – A tytuł brzmiał Powrót do Edenu. A propos Domu Seniora „Eden", miałeś coś sprawdzić. W trybie tajnym i przyśpieszonym.

– No i sprawdziłem. – Kulesza rozejrzał się dookoła i ściszył głos. – Kosztowało mnie to trochę, jak zwykle w nieoficjalnym śledztwie „tajne przez poufne"… Dwie bomboniery i obietnica flaszki czarnego „Johnnie Walkera"…

– Czarnego?

– No niekoniecznie… Kulesza powiedział, że jego stary kumpel Miras Pęciak z ABW zadowoli się butelką whisky z czerwoną etykietą.

– Jak to z ABW?! – Pater wciągnął ze świstem powietrze, aby schłodzić grube, parzące ciasto pieroga.

– Niech pan posłucha, zrelacjonuję każdy mój krok. – Wyjął z tylnej kieszeni spodni skóropodobny notatnik; podobnego używał agent Cooper w Miasteczku Twin Peaks. – W naszym archiwum nie ma żadnej teczki ze sprawą Adeli Woźniak. Byłem w Zakładzie Medycyny Sądowej. Ta młoda laska, wie pan, doktorantka Kwiecińskiego, sprawdziła dokumentację i tu mamy pierwszą bombę… – Kulesza zawiesił głos i stuknął wierzchem dłoni w otwarty notes.

Pater spoglądał na niego w milczeniu, a jego szczęki wydawały taki dźwięk, jakby gryzł on nie homogenizowany farsz i na wpół zmrożone warzywa, lecz garść gwoździ.

– Protokół obdukcji podpisał prokurator Krzysztof Masio – kontynuował Kulesza, zadowolony z napiętego zaciekawienia Patera. – Dobrze nam znany „Misio". Zadzwoniłem do niego. Był akurat na jakimś pieczeniu barana nad jeziorem. Ale wie pan, że on nawet po największej wódce ma świetną pamięć. Pamiętał, że sprawę Adeli Woźniak prowadził – i tu Kulesza znów zawiesił głos – prowadził pański najlepszy przyjaciel…

– No nie mów! – Szczęki Patera znieruchomiały. – Misio nazwał go „ten, który wszystko spaprze"… Paprzycki – nadkomisarz pociągnął duży łyk herbaty, jakby chciał z gardła spłukać osad po tym nazwisku.

– Tak. Sprawę Adeli Woźniak prowadził Paprzycki. To ciągle nie wyjaśnia, dlaczego akta tej banalnej sprawy gdzieś zaginęły.

– Banalne akta, które znikają, przestają być banalne. I wtedy pomyślałeś o obecnym miejscu pracy mojego, jak to ująłeś, najlepszego przyjaciela, tak?

– Tak jest. I dlatego musiałem iść do Mirasa Pęciaka z ABW z obietnicą czarnego „Johnnie Walkera". Dostałem teczkę sprawy i zrobiłem notatki. Miras nie zgodził się na kserowanie… A propos „Jasia Wędrowniczka" i Mirasa…

– Dobra, dobra, kupię go dla tego Pęciaka…

– No więc okazało się, że dokumentacja sprawy jest jakimś trafem u nich. A oto moje notatki – uśmiechnął się Kulesza. – Wózek z Adelą Woźniak zleciał ze schodów w niedzielę szesnastego grudnia ubiegłego roku, czyli prawie sześć miesięcy przed zamordowaniem Maziarskiego. Było to między czwartą a piątą po południu, kiedy cały dom starców oglądał serial Na dobre i na złe, a personel drzemał. Paprzycki uznał to za nieszczęśliwy wypadek i zamknął sprawę…

– To chyba była ostatnia sprawa Paprzyckiego, o ile sobie przypominam… – Pater wpatrywał się w roślinny motyw, którym ozdobiono talerze. – Tak… Już wtedy był na wylocie. I nagle, w ciągu kilku dni, odrodził się jak Feniks z popiołów w ABW.

– Jeśli jeszcze zdążył w starym roku, to zrobił sobie prezent na gwiazdkę.

– Co do twoich notatek… Niezbyt ciekawy raport. Niewart czarnego „Walkera"…

– Za to bardzo dokładny. – Kulesza siorbnął resztkę herbaty, a następnie posypał cukrem sflaczały plaster cytryny. – I pełen załączników. Są zdjęcia i jest płyta CD, na którą nagrał z dyktafonu przesłuchanie. A właściwie dwa.