– Oczywiście. Prawdziwy gracz nie zna dnia ani godziny. Czasem idę do toalety, staję przed lustrem i markuję rzuty. Najgorzej, jak ktoś wejdzie i zobaczy. Zresztą to się odnosi do wszystkich ludzi opętanych, kolekcjonerów i hobbystów. Kojarzysz Alka, tego ode mnie, z Zakładu Medycyny Sądowej? On nie gra w lotki i nie wie, co traci. Ale jest kendoką. I zawsze wozi w bagażniku dwa kije do kendo. Ciekaw jestem, jakie miny będą mieli twoi koledzy po fachu, gdy go kiedyś zrewidują. – Kwieciński śmiał się tego wieczoru po raz kolejny.

– Dobra, daj znać, o który bootleg ci chodzi. Trzymaj się, Trane.

Gdańsk, 26.06.2006, 21:50

Chłopak czekał. Mężczyzna w okularach wyszedł szybkim krokiem po dziesięciu minutach. Najwyraźniej był wściekły, co przynosiło chłopakowi dodatkową satysfakcję. Mężczyzna szedł w jego stronę. Wprost ku swojemu przeznaczeniu. Chłopak jeszcze raz się rozejrzał. Na, ulicy było pusto. Jedynie sto metrów dalej szła jakaś samotna kobieta.

Kobieta zauważyła, jak mężczyzna, który szedł przed nią, zatrzymuje się, a potem osuwa na kolana. Dopiero teraz spostrzegła drugiego, który biegiem skręcił w boczną uliczkę. Przez chwilę wahała się, czy nie zawrócić. Właśnie z klubu wyszła jakaś para i obecność innych dodała jej odwagi. Gdy podeszła, mężczyzna leżał nieruchomo. Gdy kałuża, w której leżał, nieznacznie się powiększyła, kobieta krzyknęła.

Gdańsk, 27.06.2006, 1:20

Papierosowy kac przyszedł szybciej, niż Pater się spodziewał. Pulsowały mu skronie. Gdy zrzucił przepocone, śmierdzące nikotyną ubranie i spojrzał w lustro, zobaczył, że ma oczy przekrwione jak na fotografii zrobionej kiepskim aparatem.

Gdy leżał już w łóżku, skronie wciąż pulsowały, a Pater próbował sobie przypomnieć, co takiego ważnego usłyszał od Kwiecińskiego. Podczas tego fatalnego wieczoru anatomopatolog powiedział coś, co wywołało błysk skojarzenia. Równie szybko jak przyszło, tak minęło.

Coś przemknęło mu przez głowę, ale co? Pater sięgnął po telefon, by zadzwonić do Kwiecińskiego, ale się rozmyślił. Zapewne doktor gra wreszcie z Generałem. Rzuca lotkami z trupią czaszką do tarczy i orbituje w innym wymiarze.

Gdańsk, 27.06.2006, 11:00

Nic w naturze nie ginie. I nie zmienia właściciela, tylko się do niego przywiązuje. Przywiązuje się zwłaszcza kac i ból. Pulsowanie w głowie, piekące oczy oraz ból gardła to były koszta własne wieczoru w pubie lotkowym. Jeszcze przed zaśnięciem nadkomisarz obiecał sobie, że wtorek dwudziestego siódmego czerwca będzie dniem całkowitego spokoju. Absolutnej ciszy. Zera absolutnego. Resetowania. Będzie tak: obudzi się, zmyje raz jeszcze brud ostatniej nocy, a może nawet ostatnich dwóch tygodni, gdy wszystko się zaczęło. Posurfuje na chyboczących się kafelkach, runie na łóżko i powróci do początku lat siedemdziesiątych. Włączy jedną z ulubionych płyt, na przykład Transformer Lou Reeda, i przy utworze numer trzy, przy Perfect Day, pomyśli, że dzień jest rzeczywiście idealny. Może tylko upał i smród śmieci psują nieco nastrój, ale da się przeżyć. Potem kupi „Przegląd Sportowy" i kilka innych gazet. Zerknie na portale piłkarskie w internecie i powoli będzie się przygotowywał do jednej ósmej finałów. Brazylijczyków sprawdzi drużyna Ghany, a Hiszpanie zagrają z emerytami z Francji. Pater obiecał sobie, że nie zadzwoni do Joanny Radziewicz i nie popsuje idealnego dnia. Pierwszego dnia urlopu, który w końcu mu się należy. W ogóle wyłączy komórkę.

Komórka zadzwoniła, zanim ją wyłączył. Sekretarka naczelnika Cichowskiego z lakoniczną wiadomością: „Szef chce pana widzieć". Na razie wszystko w normie. W głosie kobiety, starszej już, której niezaprzeczalnymi atutami były doświadczenie, wiedza o ludziach i dyskrecja, wyczul jednak wahanie. Następne zdanie brzmiało już jak szept: „Naczelnik powiedział, że nieprzekraczalną godziną jest jedenasta". Pater wiedział już, że to nie będzie Perfect Day.

Kwadrans przed jedenastą czekał w sekretariacie Cichowskiego. Gdy wszedł, zrozumiał, że jest gorzej, niż myślał. Naczelnik milczał, a górna warga przyciskała dolną. Pater pomyślał, że Cichowski wygląda, jakby rozgryzał egzotyczny owoc. Po chwili uświadomił sobie, że tym egzotycznym owocem jest on sam.

– Opowiem ci historyjkę – szepnął w końcu Cichowski. – Jest czwarta rano. Pewien fanatyk wędkarstwa obiecał sobie, że spędzi ten dzień nad wodą. Cisza, spokój, tylko on i natura. Chociaż przez kilka godzin. Człowiek ów zespolił się już z rytmem odpływających i przypływających fal. Jest mu po prostu dobrze. I wiesz, co wtedy się dzieje?

Pater rozłożył ręce jak piłkarz, który nie przyznaje się do faulu, i pokręcił głową.

– I wtedy, kurwa, dzwoni telefon. A ze słuchawki dobiega dziki wrzask. A teraz – Cichowski zacisnął palce obu rąk w pięści, aż na przedramionach pojawiły się żyły – mam dwa pytania. Pierwsze: kim był ten człowiek? I drugie: z jakiego powodu ktoś zepsuł mu piękny poranek?

Pater znów rozłożył ręce i wyobraził sobie, że naczelnik sięga do kieszonki, by ukarać go czerwoną kartką.

– Myślę, że pięknie opowiedział pan o sobie. Prawie jak jakiś literacki klasyk. – Pater starał się uczynić wszystko, by w jego głosie nie było słychać nawet pół tonu drwiny. – Jeśli zaś chodzi o powód tak nieprzyjemnego telefonu, to… – zawiesił głos i znów bezradnie rozłożył ręce.

– Dobra – Cichowski syknął. – Wiesz, że to ty jesteś powodem, domyślasz się zapewne, skąd do mnie dzwonili i jakie mogą być konsekwencje. Co robiłeś w „Edenie" mimo oczywistego rozkazu? Nie opowiadaj mi tylko – naczelnik podniósł głos – o powodach osobistych, bo ja, Pater, nie jestem idiotą i w cuda nie wierzę. Rozumiesz?

– Jednak byłem tam z powodów całkiem prywatnych. Po trzech latach pomyślałem…

Cichowski rąbnął pięścią w stół.

– Ostrzegam, nie brnij dalej! I może jeszcze znajomość z tą, jak jej tam… – próbował sobie przypomnieć -…z tą pielęgniarką była tak intensywna, że w przypływie namiętności pozrywaliście plomby na drzwiach?

Zapadła cisza.

– Powiedz mi – głos Cichowskiego opadł – dlaczego to robisz? Wiesz, że to nie nasza sprawa.

Pater popatrzył Cichowskiemu w oczy.

– To dobre pytanie. Wreszcie – odczekał chwilę – dobre pytanie. Popełniono morderstwo. Bestialsko zamordowano inwalidę. – Pater uważnie przypatrywał się Cichowskiemu. – Ofierze ktoś zdarł skórę z włosami. Zaginął inny pensjonariusz. Tymczasem ktoś próbuje całą sprawę zamieść pod dywan. Nikomu nie chodzi o prawdę…

– Prawdę? Jaką prawdę? A od kiedy nam chodzi o prawdę?

– Mnie chodzi. Inaczej, żyjąc w takim świecie, zwariujemy. No dobrze, nie my, ale ja zwariuję.

Cichowski znów zaczął przeżuwać egzotyczny owoc.

– Potraktuj to jako ostatnie ostrzeżenie. I polecenie służbowe. Masz urlop. Jutro rano zadzwonisz do mnie z Przemyśla albo Wrocławia. Albo z Ełku. Podasz mi numer pensjonatu, w którym jesteś. Od „Edenu" trzymaj się z daleka. Do Przemyśla możesz nawet zabrać swoją pielęgniarkę – głos Cichowskiego pełen był sarkazmu. – Pewnie to nie Paryż, ale zawsze. Rozumiemy się?

– Rozumiemy.

Cichowski patrzył na zamykające się drzwi. Jeszcze trzy lata i będzie wsłuchiwał się w szum fal, kiedy tylko zechce. A wtedy godziny takich jak Pater będą policzone. Nastanie era policjantów ślepo posłusznych, gotowych na każde skinienie tych, którzy w danej chwili są na szczycie drabiny. A potem, gdy wiatr zawieje, będą nadskakiwać innym.

Zamykając drzwi, Pater pomyślał, że tylko cudem nie dostał czerwonej kartki. A także, że początek opowieści Cichowskiego, „jest czwarta rano", to jednak nie licentia poetica jego szefa. Gdzieś już to kiedyś słyszał. Chrapliwy, niski głos i mężczyzna w błękitnym prochowcu. Naczelnik Cichowski podążał śladami Leonarda Cohena. Nie mógł lepiej.