Изменить стиль страницы

– Nie pomyliłaś się tylko co do jednego. – Mock znalazł się w przedziale bojowym i zgasił silnik łodzi. – Ja nigdy nie daję za wygraną. Ja łaknę i pragnę sprawiedliwości.

Szybko zamknął grodź oddzielającą przedział maszynowo – gospodarczy od przedziału bojowego. Otwierając zawory denne, słyszał, jak Gertruda von Mogmitz wali pięściami o grodź. Gwałtownie wspiął się na drabinę i wyszedł z kiosku łodzi. Łódź zachybotała się tak mocno, że omal nie wypadł za burtę. Klęcząc na zimnym i mokrym cygarze, odbił się od powierzchni łodzi. Szarpiący ból ręki uniemożliwił mu przedostanie się na pomost. Kiedy wpadał w zimne wody Odry, w Breslau trafiały kolejne pociski. Kiedy łódź wchodziła pod powierzchnię wody, rzeka się rozkołysała.

Mock odniósł wrażenie, że zaraz wyrzuci go na brzeg – w miejsce, gdzie przed chwilą była przycumowana łódź z Gertrudą von Mogmitz. Z trudem dopłynął do pomostu. Nie mógł utonąć. Nie mógł zostawić tego miasta. „Pies sprawiedliwości” miał jeszcze coś do załatwienia w twierdzy Breslau. Nikt go nie zwolnił z policyjnych obowiązków, a policjant ma zawsze coś do załatwienia w wielkim mieście.

WROCŁAW, WTOREK 25 KWIETNIA 1950 ROKU,

JEDENASTA PRZED POŁUDNIEM

Kapitan Wacław Baniak, pomimo uzyskania obietnicy poufności, długo nie mógł się zdecydować na wyjawienie szczegółów sprawy. Kiedy otwierał usta, aby o wszystkim powiedzieć swojemu rozmówcy, w otwór gębowy kapitana wdzierało się powietrze i wysuszało gardło oraz język pokryty szarym nalotem.

Tak się potęgowało dodatkowo uczucie gryzącego kaca, które kapitan chwilowo wytłumił setką wódki i płuckami na kwaśno.

Baniak uświadomił sobie nagle, że im prędzej powie wszystko Manfredowi Hartnerowi, tym szybciej pozbędzie się go ze swojego gabinetu i wychyli pół szklanki wódki, by zapomnieć o kacu na kolejną godzinę.

– Koło przystani przy politechnice – spojrzał do teczki od Fridmana i szybko relacjonował jej zawartość – na dnie znaleziono małą łódź podwodną. Były w niej zwłoki kobiety. W momencie śmierci między trzydziestką a czterdziestką. Zwłoki zidentyfikowano. Dzięki zębom. To znana antyfaszystka Gertruda von Mogmitz, której mąż był zamieszany w zamach na Hitlera. W bratnim NRD są ulice Mogmitzów. Bez tego cholernego „von”. List znaleziono w szczelnie zamkniętej raportówce. To wszystko. A tera powiedzcie, co tam jeszcze jest oprócz tych bredni „Błogosławieni tacy, a tacy.”

Manfred Hartner znów pomyślał o swoim ojcu. Widział teraz, jak Leo Hartner siedzi przy reprezentacyjnej Schenkendorfstrasse, w swoim zielonym gabinecie, w którym półki biblioteczne uginały się pod ciężarem arabskich i perskich rękopisów. To była przepiękna willa, myślał Hartner, godna dyrektora Biblioteki Uniwersyteckiej. Teraz jest w niej przedszkole, a starodruki posłużyły jako opał. Tak, przypominał sobie, często siedział mój ojciec w gabinecie nad szachami – sam lub ze swoim najlepszym przyjacielem, wysokim funkcjonariuszem policji, z którym nigdy nie przeszedł na „ty”.

Ten policjant nazywał się Eberhard Mock i mieszkał obecnie – jak twierdził Kurt Smolorz, znajomy autochton, który powrócił z wyrębu tajgi – albo w NRD, albo w Ameryce. Hartner widział teraz to nazwisko na kartce zapisanej przez kobietę zamkniętą w grobowcu unieruchomionym na dnie rzeki. Widział też poważną twarz ojca, który mówi – tak jak wtedy, gdy syn informował go o decyzji pójścia na ochotnika na front afrykański: „Drogi Manfredzie, wszystko jest w zakresie twoich możliwości.

Możesz niszczyć lub powoływać do życia. Jaki jest twój wybór?”

– Jest tu jeszcze jedna ważna rzecz – powiedział wolno Hartner, rozgniatając papierosa górnik w popielniczce i przyglądając się, jak wychodzi z niego kawałek patyka i rozrywa szarą bibułkę.

– Tutaj ta kobieta pisze, kto ją zabił. Podaje nazwisko.

– Jakie to nazwisko? – Baniak podskoczył i spojrzał na kartkę. – Co to za pismo? Nie znacie normalnych liter?

– Tak nas uczyli. To pismo gotyckie. Tu jest napisane „Ekkehard Mark”.

– Jak? Zapiszcie mi to! Hartner zaczernił przepięknym gotykiem kartę, którą Baniak natychmiast włożył do teczki.

– No to dobrze się spisaliście, doktorku. – Kapitan schylił się i wyjął z biurka butelkę wódki i dwie szklanki. Naklejka z napisem „Czysta” przekrzywiła się romboidalnie na butelce, a szklanki były pomazane.

– Macie teraz milczeć! – Nalał do szklanek. – A tak w moich stronach potwierdza się ustalenia. No to siup!

Manfred Partner skrzywił się, przełykając ciepłą wódkę. To rozbawiło podpitego Baniaka.

– Jesteście dobry chłop – powiedział, błyskając przekrwionym okiem. – Tylko zmieńcie to szwabskie imię!

WIEDEŃ, CZWARTEK 1 KWIETNIA 1954 ROKU,

DZIEWIĄTA RANO

Walter Kridl, recepcjonista z hotelu „Karntnerhof” usiadł za ladą i odruchowo sięgnął po gazety, które abonował właściciel hotelu pan Alfred Anhauser.

Na wierzchu leżał „Wiener Kurier” z ogromnymi zdjęciami, przedstawiającymi prawdopodobnie tego samego mężczyznę w różnych okresach życia.

Na jednej fotografii czterdziestokilkuletni mężczyzna ubrany był mundur SS i czapkę z trupią główką, na drugiej – ten sam człowiek nosił elegancki garnitur, a wokół jego twarzy krzewiła się bujna siwa broda.

Pod fotografią biegły wielkie litery: „Czy salzburski kupiec Walter Crestani jest komendantem obozu koncentracyjnego w Breslau – Bergstrasse?

„Kridl zaciekawiony i nieco zaniepokojony zajrzał na stronę trzecią gazety, gdzie miały być zamieszczone dalsze informacje na temat siwowłosego i siwobrodego mężczyzny.

Recepcjonista szybko odnalazł artykuł i czytał z wypiekami: „Dnia 31 marca w hotelu „Carantania” zostały znalezione bestialsko zmasakrowane zwłoki kupca z Salzburga, 57 – letniego Helmuta Crestaniego.

Z dobrze poinformowanego policyjnego źródła wiemy, że Crestani był podejrzany o zbrodnie, jakich się miał rzekomo dopuścić w obozie koncentracyjnym Breslau – Bergstrasse, jako SS – Obersturmbahnführer Hans Gnerlich komendant tego obozu.

Naszym zdaniem zdjęcia zamieszczone na s.1 przedstawiają tego samego człowieka, a Państwo jak sądzą?

Gdyby nie okoliczności dokonania zbrodni (ciało obnażone do połowy pozbawione było prawej dłoni), można by sądzić, że morderstwo jest aktem zemsty ze strony jakiegoś więźnia prześladowanego przez Gnerlicha.

Wszyscy, którzy pomogą policji w ujęciu sprawców, mogą liczyć na nagrodę w wysokości 40 000 szylingów, jaką zaoferował zarząd firmy „Cresto”, której prezesem był Helmut Crestani. Swoją drogą, jesteśmy bardzo ciekawi, czy firma nie boi się spadku obrotów, gdyby wyszła na jaw hitlerowska przeszłość jej szefa”.

Kridl odłożył gazetę i rozejrzał się po swoim kantorku, w którym tydzień temu miotał nim jakiś olbrzym.

Czuł jeszcze ciosy jego butów. A teraz jego obolałe nerki i żebra udzielały mu dobrych rad. Kridl mógłby wiele powiedzieć o starym podsłuchu, założonym jeszcze przez gestapo, o Crestanim, który był przetrzymywany w jego hotelu przez trzy dni i noce, oraz o siwym eleganckim starcu z poparzoną twarzą, który powiedział „Mamy go!”, wychodząc w towarzystwie olbrzyma. Kridl mógłby przy tym nieźle zarobić. Mógł, ale nie chciał.

PODZIĘKOWANIA

Bardzo dziękuję za konsultację medyczną, jakiej udzielił mi doktor Jerzy Kawecki z Akademii Medycznej im. Piastów Śląskich we Wrocławiu, oraz za konsultację historyczną, jaką uzyskałem od doktora Tomasza Słowińskiego z Instytutu Historycznego Uniwersytetu Wrocławskiego.

Za wnikliwe uwagi literackie i redakcyjne jestem ogromnie wdzięczny moim pierwszym czytelnikom: Pawłowi Janczarskiemu, Zbigniewowi Kowerczykowi, Gościwitowi Malinowskiemu i Przemysławowi Szczurkowi.

Dziękuję również Bogdzie Balickiej za życzliwość, z jaką dzieliła się ze mną bogactwem swojego prywatnego archiwum.