Изменить стиль страницы

– Nie rozumiem, profesorze. – Mock ocierał dłonią twarz, unikając kontaktu z wypalonym znakiem zapytania.

– Chodźmy, szybko! – Brendel objął Mocka wpół i zaczął podnosić go do góry.

– Nigdzie nie idę. – Mock odepchnął ręce profesora i usiadł ciężko na krześle. – Teraz wszystko mi pan wytłumaczy albo nie rozmawiam z panem w ogóle.

– Tutaj jest nieprzyjemna woń. – Profesor pociągnął nosem. – Jakby jakaś dama przypaliła sobie włosy żelazkiem.

– Ta dama jest w łazience. A zresztą nieważne. Zapalimy sobie, co? – powiedział spokojnie Mock. – I zabijemy tę woń. Ale nie mam już papierosów.

Profesor sięgnął do kieszeni płaszcza i w jego ręku znalazła się miękka paczka prawdziwych lucky strike’ów. Zapalniczka Brendla, przystawiona do papierosa Mocka, owiała jego skórę gorącem. Kapitan odłożył papierosa na stół.

– Nie palę – mruknął.

– Widzę, że ostatnio wiele pan przeżył – rzekł Brendel z troską w głosie. – Ale nie będę o nic wypytywał.

Teraz co innego stało się ważniejsze. Jest pan jednym z czterech ocalonych z Breslau.

Mock spojrzał na Brendla obojętnie. Ten uśmiechał się triumfalnie, tajemniczo i szeroko. Zacierał dłonie i obcasami wystukiwał na deskach podłogi jakiś powolny, majestatyczny rytm, w którym Mock – interpretujący dzisiaj różne dźwięki desek – słyszał trąby pogrzebowego marsza.

– Jak pan na pewno wie – Brendel zaciągnął się głęboko papierosem – mój ojciec, Rudolf Brendel senior, jest fizykiem i twórcą pocisku z rdzeniem uranowym.

– Tak, wiem – Mock przerwał rozmyślania o cierpieniu i zainteresował się wyraźnie. – I co z tego?

– Niech pan słucha dalej. – Filozof zgniótł niedopałek i pocierał dłonią zarośnięty policzek. – Mój ojciec zorganizował dla mnie pomoc. Dziś rano do nadbrzeża przy politechnice przypłynęły ze Stettina dwie miniaturowe łodzie podwodne typu „Seehund”. Załoga każdej z nich składa się tylko z jednego człowieka. Oprócz niego w łodzi mogą się pomieścić dwie osoby. Ojciec wysłał te łodzie po mnie i moją rodzinę.

– A pan ma jakąś rodzinę? – Mock przestał odczuwać ból w policzku i przypłynęła doń nadzieja. – O ile wiem, to pańska żona i matka zginęły, prawda?

– Taka była wola Najwyższego – powiedział Brendel smutnym głosem. – Mam zatem cztery miejsca dla czterech sprawiedliwych z Breslau.

– Jak to, cztery? – Mock uruchomił liczydło w głowie, ale ono zacinało się ciągle. Piekła go podrażniona ługiem skóra, kurczyły się boleśnie brzegi rany zadanej pogrzebaczem.

– Nie mogę się doliczyć.

– Dwie trzyosobowe łodzie – profesor tłumaczył cierpliwie – to sześć miejsc, tak?

– Tak.

– Dobrze. Są dwaj marynarze. Jeden kieruje jedną łodzią, drugi – drugą. Ile jest zatem wolnych miejsc w każdej łodzi?

– Po dwa miejsca – odpowiedział po chwili Mock, a jego zmarszczone brwi sugerowały, że odpowiedź ta sprawiła mu taki kłopot, jakby rozwiązywał skomplikowane równanie trygonometryczne.

– W pierwszej łodzi – krzyknął Brendel – odpłynę ja z hrabiną von Mogmitz. Widzi pan, kobieta, która wypełnia dziewięć błogosławieństw, ocaleje. A zatem w pierwszej łodzi ja z nią, a w drugiej pan. Ale z kim? Kto jest jeszcze wart uratowania z tego piekła?

– Zaraz, zaraz. – Mock zacisnął powieki i poczuł pod nimi palące ziarenka soli.

– O czym pan mówi? Gdzie ona jest?

– Jest u mnie, w moim mieszkaniu.

– Z oczu profesora spadły binokle i zachybotały na łańcuszku.

– Wczoraj zlikwidowano obóz na Bergstrasse, Gnerlich trafił na front, a większość więźniów ewakuowano do Burgweide. Kryminaliści zgłosili się na ochotnika do pułku SS – Besslein. Hrabina od wczoraj jest u mnie. A teraz niech pan się skupi, kapitanie, dzisiaj, najdalej za dwie godziny, musimy stąd odpłynąć. Los czwartego sprawiedliwego jest w pańskich rękach.

Mock zanurzył głowę w zlewie aż poszyję i poruszył kilkakrotnie powiekami. Wraz z resztkami soli, które wymywał spod powiek, opuszczały go złogi i toksyny ponurych myśli. Wśród bąbelków, które wypuszczał, widział dwie postaci: swoją żonę Karen, której marzeniem było opuszczenie tego miasta, i jeszcze jedną osobę, której to było całkowicie obojętne. Wyjął głowę ze zlewu i spojrzał przez płynne soczewki wody na profesora Brendla.

– Moja żona zaginęła – powiedział wolno. – Ale znam kogoś, kto jest wart opuszczenia Breslau.

– No to idziemy! Szybko!

– I co ciekawsze, pan też go zna. – powiedział Mock, lecz profesor już tego nie słyszał.

BRESLAU, NIEDZIELA 8 KWIETNIA 1945 ROKU,

SZÓSTA PO POŁUDNIU

Zapadał zmierzch.

Robert Kutzner, dowódca brygady robotniczej budującej barykady na Schwertstrasse, dał sygnał do zakończenia pracy. Jego ludzie odkładali łopaty i kilofy, a potem przysiadali na skrzynkach i deskach opartych o kamienie, aby wypalić papierosa na rozchodne. Weterani okaleczeni na wojnie, starzy mężczyźni niezdolni już donoszenia broni oraz młodzi chłopcy wygrażający pięściami rosyjskim samolotom sięgali do kieszeni i wyciągali stamtąd pogniecione papierosy lub kulki tytoniu owinięte obierkami z jabłek.

Zaciągali się chciwie, śliniąc nieelegancko ustniki, i co chwila kierowali pogardliwy wzrok ku staremu profesorowi, który nie pracował wraz z nimi, nie witał się z nimi ani nie rozmawiał, tylko siedział na gruzach po dziesięć godzin dziennie i zasmarowywał kolejne kartki ołówkiem. Czynił to z takim napięciem i tak gorączkowo, jakby zaraz miała go trafić rosyjska bomba i rozdmuchać na cztery strony świata jego gryzmoły.

Profesor Knopp nie przejmował się zbytnio wrogimi spojrzeniami kolegów z Volkssturmu i ostrzył kolejny ołówek. Podczas tej czynności zastanawiał się nad pewnymi niedoskonałościami tradycyjnych koncepcji teodycei. Wczoraj już się uporał z teorią Leibniza, rzucając w myślach gromy na wyznawcę optymizmu, ulubieńca książąt i księżniczek, siedemnastowiecznego człowieka sukcesu, który nie widział nigdy rozpadu wartości przy łóżku umierającego dziecka.

Dzisiaj pasja polemiczna Knoppa przybierała postać kunsztownych, długich i rozczłonkowanych zdań, którymi miotał w Leibniza z taką siłą, z jaką wczoraj spadały bomby na Breslau. Właśnie wynajdywał antynomie w koncepcji cierpienia jako mniejszego dobra, kiedy do jego uszu doszedł warkot silnika, a jego oczom przedstawił się widok dwóch mężczyzn zsiadających z motocykla z bocznym wózkiem.

Obaj ruszyli w jego stronę, co go trochę zaniepokoiło.

– Dobry wieczór, panie profesorze – powiedział niższy z nich znajomym głosem.

– Dobry wieczór – odrzekł profesor, przyglądając się dwóm cywilom i wytężając swoją fotograficzną pamięć.

Nie odmówiła mu ona posłuszeństwa. Przed nim stał starszy człowiek w masce na twarzy, z którym kilka dni temu rozmawiał o swojej koncepcji dziewięciu błogosławieństw. Nosił jakieś krótkie nazwisko na „M”. Drugi mężczyzna stał nieco z boku i nie odzywał się ani słowem. Jego twarz ukryta była za motocyklowymi goglami, a głowę opinała za mała czapka pilotka.

– Pan pozwoli, panie profesorze – niższy mężczyzna zdjął kapelusz, w którym ziała wyszarpana czymś dziura – że przedstawię panu profesora filozofii Rudolfa Brendla.

Przedstawiani sobie mężczyźni wyciągnęli prawice. Człowiek w masce kontynuował:

– Ta prezentacja jest chyba niepotrzebna. Panowie się świetnie znają.

– Czyżby? – zapytał profesor i przyjrzał się uważnie kierowcy motocykla.

– Miałem już zaszczyt poznać pana profesora z jego prac, a zwłaszcza z doskonałego artykułu w „Wörter und Sachen” na temat symboliki zwierząt. – Kierowca zdjął czapkę i gogle, po czym przyklepał swoje niezbyt gęste włosy.

– Ale dopiero teraz mam honor poznać pana osobiście.

– Naprawdę? Panowie się nie znają? – zapytał „ten – na – M”. – Musieli się panowie już poznać!

Mężczyźni przyglądali się sobie uważnie i kręcili przecząco głowami.

– Nie, nie znam pana profesora – powiedział Knopp.