Изменить стиль страницы

– No tak – generał uśmiechnął się szeroko. – Chłop może nie mieć ręki ani nogi, byleby nie był kaleką.

– Mówcie, Mock, o szczurach! – wrzasnął Kraus.

– Kapitanie Mock – poprawił go von Rodewald. – Jakie szczury? Co znowu? Proszę natychmiast mi to wyjaśnić!

– W szatni była klatka ze szczurami – powiedział Mock. – Waltraut lubi być straszona, lubi się bać. Więc ją trochę postraszyłem szczurami, ot i wszystko. To była nasza zabawa.

– Robi pan z nas idiotów, kapitanie? – Tym razem zareagował generał. – Skąd klatka ze szczurami w szatni gimnastycznej?

– Nie mam pojęcia, kto je łapał i po co, panie generale – odpowiedział Mock bez zająknięcia. – Ale wiem jedno. Nikt z personelu szpitalnego nie przyzna się do hodowania szczurów w szatni gimnastycznej. Jak panowie świetnie wiedzą, przepisy sanitarne i epidemiologiczne zabraniają hodowania wszelkich gryzoni.

– Ma pan jeszcze jakieś pytania, panie SS – Sturmbahnführer? – von Rodewald zwrócił się do Krausa.

– Bo ja nie. – Kraus milczał.

– No to kończymy, panowie. Kapitanie, proszę nas zostawić samych! Zaraz podejmę decyzję w pańskiej sprawie.

– Mam jedno pytanie. – Kraus wydłubał zapałką resztki papierosa, które się przykleiły do cygarnicy. – Dlaczego pana nie było przez dwa dni w domu? Ukrywał się pan?

– Tak – odparł krótko Mock.

– Przed kim i dlaczego? – Von Rodewald był nieco poirytowany, że nie może zakończyć tej drażniącej go rozmowy.

– Przed komendantem Hansem Gnerlichem – odrzekł kapitan. – Waltraut Hellner jest jego kochanką i mógł być zazdrosny. Mógł się mścić. Wie pan, to chyba bardzo boli, gdy ukochana kobieta zdradza z takim pokraką jak ja. Poza tym z Gnerlichem mam od dawna na pieńku.

– Poruszył pan, kapitanie, dwa ciekawe wątki. – Kraus powoli wracał do równowagi. – Zacznę od pierwszego. Jak to, się mścić? Skąd komendant Gnerlich mógł wiedzieć, że jego kochanka zdradziła go, jak to pan ujął, z takim pokraką?

– Muszę się zastanowić przez chwilę, jak nie urazić surowych zasad moralnych pana SS – Sturmbahnführera – powiedział Mock po chwili namysłu. – Ujmę to tak: komendant Gnerlich jest bardzo zazdrosny, a panna Hellner miała na ciele rozmaite ślady po naszej erotycznej zabawie.

Komendant zna różne metody, które mogą zmusić człowieka do przyznania się do winy. Zresztą terminował przez kilka lat w gestapo u pana SS – Sturmbahnführera Krausa. Prędzej czy później panna Hellner przyznałaby się do zdrady. Wtedy byłbym w bardzo niewesołej sytuacji. Wolałem się ukryć. A teraz drugi wątek, panie SS – Sturmbahnführer.

– Proszę nie kierować tą rozmową, kapitanie. – Kraus założył ręce za plecy i znów rozpoczął spacer w ciasnym bunkrze. – To ja pana przesłuchuję, a nie odwrotnie. Dlaczego ma pan z Gnerlichem na pieńku?

– Bo odkryłem jego prawdziwe pochodzenie – wycedził Mock. – On jest Żydem i nazywał się kiedyś Bresler, które to nazwisko jest urobione od „Breslauer”. To zaś jest typowym nazwiskiem żydowskim.

Na wszystko mam dowody.

– No to chyba ma pan kolejną sprawę, panie SS – Sturmbahnführer. Mamy Żyda w szeregach SS, i to wśród pana byłych współpracowników. Ładnie, ładnie. – powiedział von Rodewald.

– Zaraz, zaraz. – Gestapowiec nie ustępował. – Jakież to niby dowody?

– Podczas orgii widziałem jego przyrodzenie – Mock dalej cedził. – Jest obrzezany. Dowód jest zatem w jego spodniach. Poza tym mam wyciąg z Urzędu Stanu Cywilnego o zmianie nazwiska Bresler na Gnerlich.

Zapadła cisza.

Kraus zagryzał wargi ze wściekłości, von Rodewald rozmyślał o wiernej i ślicznej pannie Junggebauer, a Mock szukał na szorstkich, szarych ścianach bunkra jakiegoś oparcia dla oczu.

– O tym, kto jest Żydem – Kraus mówił cicho, ale jego głos drżał od furii – decyduję w tym mieście ja, rozumiecie panowie, tylko ja!

– Dziękujemy panu, kapitanie Mock – powiedział znużony von Rodewald. – Chyba że pan SS – Sturmbahnführer ma jeszcze jakieś pytania.

Kraus nawet nie raczył pokręcić głową. Generał dał znak Mockowi. Ten ukłonił się i wyszedł do sekretariatu, gdzie zasypiał nad kubkiem herbaty znużony nocnym życiem adiutant von Rodewalda.

– Nie widzę w Mocku ani choroby psychicznej – powiedział generał – ani żadnej innej winy. Przywracam go do czynnej służby. To skandal, że taki wnikliwy i inteligentny oficer tak długo pozostawał bez zadań.

– Poniesie pan odpowiedzialność za swoją decyzję. – Kraus podniósł się z fotela, oparł zaciśnięte pięści na blacie biurka i wpatrywał się w swojego rozmówcę wściekłym wzrokiem.

– Grozi mi pan? – Von Rodewald bez trudu wytrzymał jego wzrok. – Niech pan lepiej pomyśli o swoich zaniedbaniach. Nie wiem, czy szef gestapo w Breslau, SS – Obersturmbahnführer Scharpwinkel, pochwaliłby pańskie butne zapewnienie „Kto jest Żydem, decyduję ja”. Co wolno Führerowi, tego nie wolno Sturmbahnführerowi. A o dalszych losach Mocka decyduję ja. I tylko ja!

Von Rodewald otworzył drzwi i wezwał Mocka. Ten stanął na baczność na środku pokoju.

– Oto moja decyzja – powiedział dobitnie generał. – Wraca pan do dawnych obowiązków. Proszę się jutro zameldować u mnie o ósmej rano. Dostanie pan nowy mundur. Ten proszę zostawić u Mürtinga.

Zostanie pan skoszarowany i oddany do mojej dyspozycji.

Mürting! – krzyknął do adiutanta. – Proszę do mnie! Podyktuję ci pismo w sprawie kapitana Mocka. – Spojrzał na swoich rozmówców. – Żegnam panów!

Obaj wykonali przepisowe „Heil Hitler!” i wyszli z kwatery von Rodewalda. Generał przez chwilę stukał ołówkiem o biurko, uśmiechając się szelmowsko. Nagle ołówek zamiast w blat stuknął w czoło generała. Von Rodewald wstał i rzucił się do pokoju adiutanta.

– Natychmiast wołać do mnie Mocka! – krzyknął. – Może jeszcze nie zdążył wyjść.

– Tak jest – mruknął zaspany Mürting, zakręcił korbą telefonu, a jego głos stał się potężny.

– Wezwać kapitana Mocka! Generał von Rodewald chce się z nim widzieć! No to zatrzymać go na bramie! Wykonać!

Po chwili Mock zapukał do kwatery swojego szefa.

– Wejść! – krzyknął von Rodewald i widząc swojego podwładnego, uśmiechnął się filuternie.

– Wie pan co? – Podszedł do Mocka i klepnął go przyjaźnie w ramię. – W pańskim wieku takie fiku – miku. Ho, ho, ho. No proszę. – zagwizdał.

– Jakoś nie chce mi się jeszcze umierać – Mock też się uśmiechnął.

– To dobrze, Mock – powiedział von Rodewald i plasnął w czoło otwartą dłonią.

– Przez te pańskie opisy orgii zapomniałem o bardzo ważnej sprawie.

– Tak, słucham. – Mock wciąż się uśmiechał.

– Niech pan się już nie obawia Gnerlicha – powiedział generał. – Decyzją gauleitera Hankego obóz na Bergstrasse został wczoraj ewakuowany. Więźniowie cudzoziemscy są w Burgweide, nielicznych Niemców włączono do prac w twierdzy. Gnerlich przestał być komendantem i został dowódcą jednego z batalionów liniowych. Może się pan teraz spokojnie zająć swoją Hellner. O ile jej gdzieś nie odkomenderowano. Wiceszef SS i policji uśmiechnął się łobuzersko i ze zdziwieniem obserwował, jak uśmiech znika z ust Eberharda Mocka.

BRESLAU, NIEDZIELA 8 KWIETNIA 1945 ROKU,

DRUGA POPOŁUDNIU

Mocka dręczyło sumienie i odbywał swoją podróż sentymentalną do kamienicy, w której kiedyś mieszkał.

Wspinał się po schodach bardzo powoli, próbując każdym krokiem trwałości drewnianej konstrukcji.

Kamienica przy Rehdigerplatz drżała od niedalekich eksplozyj, przez wybite okna na klatce schodowej wgryzał się kurz i wpadały placki sadzy.

Schody trzeszczały jednakowo i niezmiennie – jak zawsze. Od dwudziestu czterech lat stopnie wydawały te same dźwięki, lecz dzisiaj wyczulona imaginacja Mocka odróżniała je precyzyjnie. Oficerki Mocka wybiły na najniższym stopniu dwusylabowe imię jego pierwszej żony.

„Sophie” – zadźwięczał stopień. Mock przystanął i spojrzał na brudną ścianę. To do niej przyciskał niespełna dwadzieścia lat temu swoją przepiękną żonę, a ona obejmowała go w pasie udami. To wtedy jego sąsiad, adwokat doktor Fritz Patschkowsky, wychodząc na spacer ze swoim szpicem, spłoszył kochanków. Teraz działacz spod znaku „Rodła” Fryderyk Paczkowski powiększa w niebie zastęp Polaków, a żona Eberharda zyskuje w coraz brudniejszych łóżkach szlify weteranki.