– Musiałem wyjść na chwilę. Smolorz miał do mnie ważną sprawę.

Zdawało mu się, że dostrzegł cień zainteresowania w lekko podkrążonych z niewyspania oczach Sophie. Podszedł do niej i oparł delikatnie dłonie na jej ramionach, nie mogąc się nadziwić – po raz nie wiadomo który – ich kruchości. Sophie otrząsnęła się gwałtownie, a Mock splótł ręce na brzuchu.

– Wiem, wiem… Przebaczyłaś mi. Byłaś wspaniałomyślna. Nie powinienem był nigdzie wychodzić. Ani na chwilę. Powinienem był każdą minutę tego wieczoru spędzić z tobą. A potem miała być pierwsza z szeregu nocy, naszych nocy, kiedy nastąpi poczęcie. A tu wyszedłem. Na krótko. Taką mam pracę.

W przedpokoju zadzwonił telefon.

– Teraz też pewnie dzwonią do mnie – Mock spojrzał lękliwie w półprzymknięte oczy żony. – Jakieś wezwanie, może trup…

Sophie usłyszała oddalające się kroki męża i jego głos dochodzący z przedpokoju:

– Tak rozumiem, Taschenstrasse 23-24, mieszkanie na trzecim piętrze.

Trzask słuchawki, kroki, znów ręce na ramionach, gładko wygolony, nieco wilgotny policzek przy jej policzku.

– Porozmawiamy wieczorem – szepnął. – Teraz jadę. Jestem potrzebny.

– Mnie nie jesteś potrzebny. Jedź – Sophie udowodniła, że wciąż jest obdarzona zdolnością wydawania głosu.

Podeszła do okna i przyglądała się fruwającym płatkom śniegu. Mocka rozbolała głowa. Zaczął powoli rozmyślać nad ilością wypitego wczoraj alkoholu. Było tego stanowczo za mało jak na gwałtowny atak kaca, który go ogarniał. Policzki płonęły, w skroniach miarowo stukały małe wahadła.

– Ty wywłoko – chciał, by zabrzmiało to beznamiętnie. – Prowokujesz mnie? Lubisz, jak ci się przywali w gębę, co?

Sophie dalej podziwiała lekki taniec płatków śniegu.

WROCŁAW, WTOREK 29 LISTOPADA, GODZINA WPÓŁ DO ÓSMEJ RANO

Mock jeszcze nigdy nie widział poćwiartowanego człowieka. Nie zdawał sobie sprawy, że mięśnie szyi tak ciasno ściskają z trzech stron sztywną i podzieloną na segmenty rurkę krtani, że w ludzkich stawach zawarty jest żółtawy lepki płyn, że rozpiłowana kość wydziela przeraźliwą woń. Nie widział dotąd odciętych palców pływających w wypełnionej krwią balii, otwartej na oścież klatki żeber, mięsa łydek, które odskrobano od goleni, ani potrzaskanych głowic kolana, w które wepchnięto stalowy przecinak. Mock jeszcze nigdy nie widział poćwiartowanego człowieka. Teraz zobaczył. Zobaczył też mnóstwo zakrzepłych strug krwi, które pokrywały ściany, wilgotne deski podłogi, wystający spod łóżka nocnik, skłębioną, brudną pościel, pokryte sadzą krzesła i zatłuszczony piec kuchenny. Nie uszedł jego uwagi leżący na stole kieszonkowy kalendarzyk Liebesa, w którym na dacie 17 listopada krzyżowały się dwie smugi krwi. Nie mógł nie zauważyć poszarzałej twarzy Ehlersa oraz zarumienionych policzków swojego szefa, dyrektora kryminalnego Heinricha Mühlhausa.

Dobrotliwe zwykle oblicze tego ostatniego wykrzywione było tym razem szyderczym uśmieszkiem, który – jak wiedział Mock – był zwiastunem najwyższego wzburzenia. Mühlhaus nacisnął na czoło sztywny melonik i ruchem głowy nakazał Ehlersowi opuścić pokój. Kiedy fotograf uwolnił przełożonych od widoku swej zbolałej twarzy, Mühlhaus utkwił wzrok w klatce piersiowej Mocka. To unikanie wzroku Mocka nie wróżyło niczego dobrego.

– Makabryczne morderstwo, prawda, Mock? – zapytał cichym głosem.

– Istotnie, Herr Kriminaldirektor.

– Nie dziwi pana moja obecność, Mock?

– Istotnie, dziwi mnie, Herr Kriminaldirektor.

– A nie powinna pana dziwić – Mühlhaus wyjął z kieszeni fajkę i zaczął ją nabijać. Mock również zapalił. Intensywny smak mocnych papierosów „Bergmann Privat” stłumił fetor porąbanych członków.

– Musiałem przyjechać, Mock – kontynuował Mühlhaus – bo nie widzę tu pańskich ludzi. Nie ma tu ani Smolorza, ani Meinerera. Przecież ktoś oprócz pana musi być na miejscu tak strasznej zbrodni. Ktoś musi panu pomóc w wypełnianiu obowiązków. Zwłaszcza kiedy jest pan na kacu.

Mühlhaus wypuścił gęstą bombę dymu i podszedł do Mocka, mijając ostrożnie balię z pływającymi w niej palcami, których paznokcie zaszły brudną galaretą krwi. Stał tak blisko Mocka, że ten poczuł żar bijący z jego fajki, przymkniętej metalowym wieczkiem.

– Od wielu dni pan pije, Mock – ciągnął beznamiętnym tonem Mühlhaus. – Podejmuje pan osobliwe decyzje. Pańscy ludzie zostali odkomenderowani na pański rozkaz do innych spraw. Jakich spraw? Może ważniejszych od dwu makabrycznych mordów? – Mühlhaus próbował energicznymi pociągnięciami na nowo rozżarzyć gasnący tytoń. – Co jest teraz ważniejsze od zamurowanego muzyka Gelfrerta i porąbanego na kawałki bezrobotnego czeladnika ślusarskiego Honnefeldera?

Mock otworzył usta w niemym zdziwieniu, wywołując złośliwe rozbawienie na twarzy Mühlhausa.

– Tak. Zrobiłem wywiad. Wiem, kim był denat – Mühlhaus ssał wygasłą fajkę. – Ktoś musiał to zrobić. Dlaczego nie szef Wydziału Kryminalnego?

– Herr Kriminaldirektor…

– Milczeć, Mock! – krzyknął Mühlhaus. – Milczeć! Dyżurny, który dziś rano odebrał meldunek o zabójstwie, nie mógł znaleźć ani Smolorza, ani Meinerera. Dobrze, że znalazł skacowanego radcę Eberharda Mocka. Proszę mnie posłuchać, Mock. Nie interesują mnie pańskie prywatne śledztwa. Ma pan wykryć sprawców tych dwóch zbrodni. Tego chce to miasto, tego chcą również pańscy i moi przyjaciele. Jeżeli jeszcze raz się dowiem, że pan, zamiast pracować, idzie na piwo, spotkam się z ludźmi o niewzruszonych zasadach moralnych, którym zawdzięcza pan awans, i opowiem im pewną historię o bijącym żonę alkoholiku. Jak pan widzi – dodał spokojnym tonem – wiem wszystko.

Mock zadeptał dokładnie niedopałek i pomyślał o masonach z loży „Horus”, którzy pomogli mu w karierze, pomyślał też o podwładnym Meinererze, który – czując się niedocenionym – wyżalał się przed Mühlhausem; także o wiernym Smolorzu, który krył się teraz w jakiejś dorożce i wbijał załzawione od wiatru oczy w bramę kamienicy na Rehdigerplatz, oraz o młodym malarzu Jakobie Mühlhausie, który – wyrzucony z domu przez nieskazitelnego moralnie ojca – szukał szczęścia w jednopłciowym, artystycznym towarzystwie.

– Jeśli pan wie wszystko, Herr Kriminaldirektor – Mock postukał kolejnym papierosem w denko papierośnicy – to chętnie dowiem się czegoś o czeladniku ślusarskim Honnefelderze, zanim spotkał na swej drodze rozżalonego i sfrustrowanego drwala.

– Ten drwal – Mühlhaus uśmiechnął się kwaśno – sądząc po zamiłowaniu do kalendarzy, musi być także niezłym murarzem.

WROCŁAW, WTOREK 29 LISTOPADA, GODZINA DZIESIĄTA RANO

Zrobiło się cieplej i roztopiony śnieg zaczął płynąć ulicami. Brudne płaty zsuwały się po budzie dorożki, do której wsiadły Sophie i Elisabeth Pflüger. Obie kobiety ubrane były w futra, a twarze skrywały za woalkami.

– Proszę jechać na Menzelstrasse 49 – Elisabeth poleciła woźnicy, po czym odwróciła się do Sophie. – Nie masz dziś ochoty na powtórkę?

Sophie milczała, wsłuchując się w ponure dźwięki III Symfonii Mahlera, która rozbrzmiewała w jej głowie. Ocknęła się po kilku chwilach, gdy Elisabeth przytuliła się do niej.

– Och, proszę, tylko nie dzisiaj – Sophie, wyraźnie rozstrojona, myślami była przy mężu. – Wiesz, co ten cham powiedział mi rano? Że specjalnie go prowokuję, by oberwać po gębie. Że muszę to lubić! On mnie uważa za zboczoną!

– A czy nie ma trochę racji? – Elisabeth położyła głowę na ramieniu Sophie i obserwowała mokre grudy śniegu spadające z rozłożystych kasztanów przy szkole na Yorckstrasse. – Czy nie jesteś małą zboczulą?

– Przestań – Sophie odsunęła się zdecydowanie od przyjaciółki. – Jak on śmie mnie tak traktować? To codzienne obcowanie z trupami powoduje u niego jakieś aberracje. Jednego dnia mnie bije, drugiego błaga o wybaczenie, a kiedy mu wybaczam, zostawia mnie wieczorem samotną, by trzeciego dnia znów żebrać o przebaczenie, a kiedy już chcę mu wybaczyć, ubliża mi ordynarnie. Co ja mam zrobić z tym prostakiem?